„To wszystko ten Anglik” – słyszało się w środowisku, gdy chciało się pochwalić pracę Szymona Grabowskiego. „To wszystko ten Anglik” – mówią ci, którzy chcieliby dziś Grabowskiego bronić. Gdyby Lechia Gdańsk powierzyła drużynę Kevinowi Blackwellowi, przynajmniej jeden aspekt funkcjonowania klubu udałoby się wyprostować. Za drużynę praktycznie i teoretycznie odpowiadałaby ta sama osoba.
Niezorientowany w I-ligowych gdańskich realiach, rozmawiając przed sezonem z jednym z agentów, zagadnąłem go o Lechię, że intuicyjnie rozpoznaję w niej znakomitą pracę trenera. Widać było w poprzednich latach, jak trudno pozbierać się po spadku nawet znacznie stabilniejszym projektom. Tymczasem pomorskiemu klubowi udało się komfortowo awansować od razu po spadku jako pierwszemu od siedmiu lat. Tyle że analogia do Górnika Zabrze Marcina Brosza z 2017 roku nie jest w pełni trafna. Ślązaków dopadły wówczas wszelkie trudności dotykające tradycyjnie spadkowiczów. Awansowali cudem, rzutem na taśmę, który będzie się wspominać jeszcze latami. Awans Lechii przypominał bardziej powrót do elity Zagłębia Lubin. Odmłodzonego przez Piotra Stokowca, nastawionego ofensywnie, już na wiele kolejek przed końcem pewnego sukcesu. A przecież Lechia to nie było Zagłębie, tylko klub, który na początku miał problem z uzbieraniem zawodników do kadry meczowej. Nie trzeba było oglądać jej meczów, żeby wiedzieć, że ktoś tam świetnie zna się na robocie.
„To wszystko ten Anglik” – zgasił agent mój entuzjazm. „On prowadzi treningi, o wszystkim decyduje”. Szanując wiedzę rozmówcy, informacji z gruntu nie odrzuciłem. Ale potraktowałem ją sceptycznie. Futbol, nie tylko polski, zna wiele przypadków sztabów, w których „całą robotę” miał wykonywać asystent, podczas gdy frontman był tylko figurantem. Zwykle jednak okazywało się po czasie, że „cała robota” w pracy trenera nie jest tylko przygotowaniem treningów i ustaleniem taktyki, ale także prowadzeniem grupy, rozmów z zawodnikami, byciem liderem. Dlatego nauczyłem się ostrożnie podchodzić do rewelacji, że trener na niczym się nie zna i bazuje jedynie na sile ludzi, którymi się otoczył.
A jednak wystarczyło śledzić już po awansie losy Lechii, by widzieć, że coś w tym tandemie faktycznie jest postawione na głowie. Samo to, że dyrektor techniczny siedział na ławce rezerwowych, nie na trybunach, jeszcze nie musiało być sygnałem ostrzegawczym. Choćby w Niemczech, gdzie w klubach funkcjonuje często po kilku różnie tytułowanych dyrektorów sportowych, nie jest niczym dziwnym, że jeden z nich obserwuje spotkania z ławki, uczestnicząc w odprawach trenera. W Polsce jest to często odbierane jako przekroczenie subtelnej granicy. Uznajmy, że to tylko różnice kulturowe.
ZAPOMNIJ O WOLNYM
Wystąpienia publiczne Blackwella też nie sugerowały, że trzyma się w cieniu i umniejsza swoją rolę. Jeszcze w I lidze poniosło się, jak przemawiał do drużyny przy okazji derbów z Arką Gdynia w końcówce sezonu, co zostało uwiecznione w klubowych kulisach. W rozmowie dla meczyki.pl mówił o Szymonie Grabowskim, że „jest bardzo otwarty na pomysły, które ze sobą przyniosłem, jak i wymagania, które z tego wynikają. To młody trener z dużymi ambicjami […] Chcę mu pomóc i przekazać doświadczenie w zarządzaniu i trenowaniu w dużych klubach. Wydaje mi się, że małe rzeczy, które zdążyłem wnieść do klubu, pomagają już teraz”. To był dziwny sposób na powiedzenie, że Grabowski wykonuje znakomitą pracę, jest świetnym fachowcem, któremu do działań nie trzeba się wcinać, bo wie, co robi. Raczej traktowanie jak ucznia, który powinien czerpać od mistrza. Gdy sam miałem okazję porozmawiać z nim przed jednym z meczów, dorzucił, że „Szymon byłby głupi, gdyby nie korzystał z mojego doświadczenia”. Pokrywało się to mniej więcej z wrażeniem, jakie można było odnieść, gdy o współpracy z Blackwellem w Lidze+Extra w Canal+ mówił Grabowski.
Ostateczny dowód, że relacje w sztabie nie są do końca standardowe, otrzymałem w zaawansowanej fazie jesieni, gdy Lechia po uszy tkwiła już w sportowym kryzysie, a piłkarska Polska zachodziła w głowę, dlaczego trwoni tak wiele punktów w końcówkach. Standardowo w takich sytuacjach trenerzy zwracają uwagę na zbyt krótką ławkę, co uniemożliwia odpowiednie reagowanie w trakcie spotkań, brak doświadczenia piłkarzy, czy kwestie pecha albo szczęścia pod bramką. Mimowolnie odsuwają więc odpowiedzialność od sztabu. Zbyt krótka ławka to wina działaczy, którzy byli opieszali na rynku transferowym, brak doświadczenia piłkarzy to także zarzut do konstruujących kadrę, z kolei brak szczęścia pod bramką to przesunięcie odpowiedzialności w stronę zawodników. Przecież co trener może poradzić, gdy napastnik kopie z kilku metrów w słupek, a obrońca potyka się we własnym polu karnym?
Sztab Lechii diagnozował problem inaczej. Z otwartą przyłbicą. „Zawodnicy są zajechani. Nie wytrzymują końcówek. Grają z kontuzjami albo przynajmniej przeciążeniami. Potrzebowaliby odpoczynku, kilku dni wolnego, odpuszczenia. Ale nie można. Dzień wolny? Zapomnij”. Współgrało to z wypowiedziami Blackwella w lipcowym wywiadzie dla Weszło, którego tytuł brzmiał: „Od piłkarzy trzeba wymagać więcej. W Polsce trenerzy się tego boją”. I dalej: „Widzę, że w Polsce dochodzi się do poziomu, w którym zawodnik zaczyna okazywać lekkie zmęczenie. Wtedy należy dalej to podkręcać, by piłkarz poprawiał się siłowo, ale też ulepszał swoją technikę, ćwicząc pod presją, na zmęczeniu. Nie robicie tego. Wolicie im odpuścić. Nie potrafię tego zrozumieć” – mówił.
SŁABSZA KOŚĆ PĘKA
Nie minęła godzina od tamtego zwierzenia z wnętrza sztabu, a Camilo Menie podczas biegu na bramkę rywala strzelił mięsień. Aktualnie jego pauza trwa już pięć tygodni. Widać w tym starą angielską szkołę, w której słabsza kość pękała. Być może byłoby nawet właściwe, gdyby Lechia miała do dyspozycji 30-osobową kadrę, jak w klubach angielskich i wówczas mogłaby bezlitośnie przeprowadzać selekcję naturalną. Albo, gdyby miała 2-3 lata na przystosowanie organizmów do takich obciążeń. Tyle że w Polsce wystarczy jedna taka runda, by doprowadzić się na skraj spadku z ligi. A przy 15-osobowej kadrze, lepiej chuchać i dmuchać na Menę czy Rifeta Kapicia, gdy coś im strzyknie w plecach, niż ryzykować granie bez nich.
Rozmawiając z Blackwellem, odnosiłem wrażenie z jednej strony, że potrafi arcyciekawie opowiadać o futbolu, a z drugiej, że w Lechii panowało przed sezonem wieloszczeblowe niezrozumienie dla tego, jakie wyzwania czekają ją po awansie. Dla całego grona przygotowującego ją do rozgrywek Ekstraklasa była nowością. To dlatego Grabowskiemu wymsknęły się przed sezonem zdania o walce o pierwszą piątkę, kiedy wyraźnie dał się ponieść powszechnemu entuzjazmowi, zamiast zawczasu ostrzegać otoczenie przed czyhającymi zagrożeniami. To dlatego Blackwell z mieszaniną podziwu i zdziwienia opowiadał tuż przed meczem z Puszczą, że gdy włączył jakiś jej mecz, przecierał oczy ze zdumienia: „It’s fuck*** Wimbledon!” – nawiązywał do słynnej w latach 90. paki zbudowanej wokół Vinniego Jonesa, interpretującej futbol jako sport walki. OK, to było zgrabne, zabawne, ale traktowanie tego jako odkrycia, podczas gdy przez cały poprzedni rok Polska trąbiła o stylu gry Puszczy, u kogoś funkcjonującego prawie jako trener, było cokolwiek zaskakujące. Nie mogło więc zaskakiwać, że „fuck*** Wimbledon” rozniósł Lechię, trzy gole strzelając jej po wrzutach z autu.
W jednym Blackwell widział jednak zagrożenie. Twierdził, że przekonywał Paolo Urfera, by do drużyny dołączył kilku graczy z doświadczeniem. Właściciel miał to jednak odrzucać, odważnie twierdząc, że doświadczenie jest przereklamowane. Postaci z niezłym CV, które coś już w świecie osiągnęły, często przychodziły do Ekstraklasy z poczuciem wyższości i pogardy dla tutejszych zwyczajów i ograniczeń, a później były przez nią brutalnie weryfikowane, albo uczyły się jej specyfiki. Ta liga być może nie jest dobra, ale na pewno nie jest łatwa. A to, jak wyjątkowo jest wyrównana, da się przy aktualnych narzędziach potwierdzać już także liczbowo. Lechia ryzykownie zbudowała kadrę, wybrała ryzykowny styl gry. Gdyby jej się udało, byłaby wyrzutem sumienia całej ligi. Ale na razie liga pokazuje jej, że co przejdzie na zapleczu, w Ekstraklasie już niekoniecznie. Nie dość, że gry w tej lidze musiała się nauczyć niemal cała kadra Lechii, to jeszcze na bieżąco o wyzwaniach, jakie niesie, przekonywały się jej kluczowe postaci, czyli Urfer, Blackwell i Grabowski.
WYPALONY ENTUZJAZM
W przedsezonowym podcaście wytypowałem Lechię do spadku, co kompletnie nie podobało się oczywiście kibicom beniaminka. Ale o ile sam typ może niestety okazać się trafny, jego ówczesne uzasadnienie niekoniecznie. Wydawała mi się drużyna z Gdańska ciekawym sportowo projektem, który zderzy się z rzeczywistością poprzez sprawy organizacyjne. Mówiono wówczas, że Lechia i z tym sobie poradzi, bo młoda kadra sprawia, że zawodnicy w większości nie mają na utrzymaniu rodzin i są w stanie mocniej zacisnąć zęby, czekając na przelewy. Bardziej skupiają się na rozwoju sportowym i dobrej atmosferze w scementowanej grupie. Takie podejście zdecydowanie łatwiej było jednak utrzymać w I lidze. Tam Lechia kroczyła od zwycięstwa, do zwycięstwa. Ściągała tłumy na trybuny, cieszyła się grą. Nic dziwnego, że atmosfera była wspaniała, nawet jeśli nie szły z nią w parze finanse. W Ekstraklasie, gdzie trudniej o serie zwycięstw i rzadziej schodzi się z boiska, buzując endorfinami, naturalny emocjonalny dopalacz znikał. A wtedy łatwiej zostać dogonionym przez trudną rzeczywistość.
Poza tym zaciskać zęby można przez jakiś czas, widząc na horyzoncie konkretny zbiorowy cel. Rok temu można było piłkarzom mówić: wytrzymajcie jeszcze trochę. Wygrywamy tydzień w tydzień. Robimy awans. Wejdziemy do Ekstraklasy, przyjdą pieniądze z Canal+, sponsorzy, miasto dorzuci, wszystko się ułoży. Gdy jednak wszystko to się wydarzyło, a sprawy dalej wyglądają źle, trudno jeszcze raz zacisnąć zęby. Zwłaszcza że piłkarze też nie żyją w próżni. Za Menę już minionego lata przychodziły oferty, Chłań w kadrze olimpijskiej grał z Danyło Sikanem z Szachtara, Maksymem Bragaru czy Walentynem Rubczynskim z Dynama Kijów, więc prawdopodobnie wie, że klubowe realia nie muszą wyglądać tak, jak w Lechii. Wystarczy zresztą pogadać z rywalami z Ekstraklasy. O ile w I lidze to większość przeciwników chciała być na ich miejscu i trafić do Lechii, choćby za marne grosze, o tyle w Ekstraklasie widzą, że nawet w Polsce są miejsca, w których znacznie przyjemniej jest dziś być piłkarzem niż w Lechii. Siłą rzeczy wątpliwości muszą więc u nich narastać. Zakładałem, że to właśnie takie myśli o organizacji klubu mogą rozsadzać Lechię od środka. Po części pewnie jest to prawda. Ale Lechia niedomaga także zwyczajnie sportowo.
W pierwszej rundzie przegrała z oboma innymi beniaminkami, których jeszcze niedawno zostawiała w tyle. Od każdego z nich zdobyła na półmetku dwa razy mniej punktów. Pół roku to w futbolu wieczność. O ile na sukces GKS-u Katowice i Motoru Lublin pracowały w lecie całe kluby, o tyle w Lechii cały klub pracował na jej problemy. GieKSa, ogrywając w ten weekend gdańszczan, miała do dyspozycji Lukasa Klemenza, Borję Galana, Sebastiana Milewskiego i Alana Czerwińskiego, których nie było w I lidze, na ławce siedzieli jeszcze Mateusz Kowalczyk i Rafał Strączek, a poza kadrą byli kontuzjowani Bartosz Nowak i Adam Zrelak. Trener Rafał Górak w podzięce za dobrą pracę dostał narzędzia do jej kontynuacji w Ekstraklasie. Mateusz Stolarski w Lublinie bardziej bazuje na piłkarzach, których miał już wcześniej, ale i on dostał punktowe wzmocnienia. W pierwszej części rundy bronił Ivan Brkić, regularnie gra stoper Marek Bartos, duży wpływ na zespół ma pomocnik Sergi Samper, a od czasu do czasu wnoszą coś także Kaan Caliskaner czy Christopher Simon. Ci, którzy awansowali niespodziewanie, mieli poczucie, że muszą się mocno poprawić, by w Ekstraklasie przetrwać. Ci, którym przyszło to łatwo, uwierzyli w nieśmiertelność.
SŁABSI NIŻ PRZED ROKIEM
Trudno się oprzeć wrażeniu, że Lechia kadrowo jest nawet słabsza niż w poprzedniej rundzie. Tomas Bobcek, jedna z gwiazd zespołu, który wygrał I ligę, rozegrał w Ekstraklasie raptem 227 minut, ciągle trapiony kontuzjami. Bohdan Wjunnyk, jako jego zmiennik, dał chyba mniej niż wchodzący przed rokiem z ławki Łukasz Zjawiński. Problemy zdrowotne ciągle miał Mena. A grający bez urlopu Chłań, który początek sezonu stracił przez udział w Igrzyskach Olimpijskich, zatracił błysk, którym imponował. Luiz Fernandez przed rokiem zawiódł i zarabiał absurdalnie dużo w porównaniu do wkładu, jaki miał w wyniki, ale nawet on w pierwszej części sezonu strzelił kilka ważnych goli. Nowi, którzy przychodzili w ich miejsce, rzadko uzasadniali decyzję o zaoferowaniu im kontraktu. Ponad połowę możliwych minut rozegrali tylko Anton Carenko, po którym niby widać, że coś potrafi, ale rzadko przekuwa to wrażenie w konkret oraz Bujar Pllana, mający na koncie przynajmniej kilka straconych przez Lechię goli. Pozostali w najlepszym razie poszerzyli kadrę na sztukę. Chyba jedyny wyraźny kadrowy plus w gdańskim zespole w porównaniu do poprzedniego sezonu to zdrowy Conrado grający częściej od Miłosza Kałahura. To jednak zdecydowanie za mało, by myśleć o utrzymaniu.
W tych okolicznościach Lechia zdecydowała się na zwolnienie popularnego wśród zawodników i kibiców trenera, który jeszcze jakoś spajał grupę jako całość. Zdecydowała się zastąpić go Anglikiem, który od siedmiu lat nie prowadził samodzielnie zespołu, a pełny sezon przepracował w karierze raz, szesnaście lat temu, w Toronto. Osiągnięciem, na którym teraz opiera się narracja, jest prowadzenie przez Johna Carvera Newcastle United dziewięć lat temu w Premier League. Wprawdzie w trakcie tamtego pół roku zdążył zaliczyć serię ośmiu porażek i dziesięciu meczów bez zwycięstwa, a w tabeli za okres jego pracy „Sroki” zajęły przedostatnie miejsce. Ale sam fakt, że dostał pracę w tak silnej lidze, ma zamykać wszelkie wątpliwości. Prawdopodobnie Carver jest fachowcem, ale większość życia przepracował jako asystent. Zwykle… Kevina Blackwella, co sugeruje, że w Gdańsku nic się nie zmieni. Za trenera, od którego oczekiwano, że będzie czerpał z mądrości dyrektora technicznego, zatrudniono takiego, który jeszcze lepiej będzie je rozumiał. Można w tym wszystkim żałować, że znów zdecydowano się na fikcyjne rozwiązanie, półśrodek. Gdyby po prostu powierzono drużynę Blackwellowi, przynajmniej jedną kwestię Lechii Gdańsk udałoby się znormalizować.
MICHAŁ TRELA
***
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- „Jestem najlepszy w Premier League”. Kim jest John Carver, nowy trener Lechii Gdańsk?
- “Brakuje nam charakteru”. Uczyńmy z tego zwrotkę hymnu narodowego
- Aktor Rundić i bohater Brunes. Raków zadał cios w ostatniej minucie
- Szalone derby Londynu dla Arsenalu. “Bokser” Fabiański nokautuje rywala
Fot. Newspix