Sześć zwycięstw z rzędu na trzech frontach. Łącznie dziewięć spotkań bez porażki. Legia Warszawa Goncalo Feio wybornie wybrnęła z kryzysu, gorący fotel przestał trenera CWKS parzyć w tyłek. Stara bokserska prawda jest jednak taka, że na każdego kozaka znajdzie się większy kozak. Lech Poznań Nielsa Frederiksena jest właśnie tym większym kozakiem. Największym z kozaków.
Wrzucić piątkę w meczu to zawsze duża sztuka. Wrzucić piątkę Legii brzmi jednak jeszcze donioślej, w końcu ostatnim zespołem, który tak pognębił klub z Warszawy, była Borussia Dortmund. Tak, w tym słynnym meczu (4:8), który zapisał się w historii Ligi Mistrzów. Trzeba przyznać, że polski klasyk tym razem wcale nie leżał daleko od poziomu, jaki oglądamy w Champions League.
Ekstraklasa. Lech Poznań – Legia Warszawa 5:2
Lech Poznań w ostatnich tygodniach miał potknięcia, niewielkie problemy i chyba one — w połączeniu z doskonałą postawą Legii Warszawa — odsunęły w kąt fakt, że Kolejorz to niekwestionowany lider Ekstraklasy, który z tronu nie schodzi od końcówki sierpnia, który pozycję w tabeli podkreśla efektownym, skutecznym stylem gry. Goncalo Feio ze swoją bandą był jak pięściarski pretendent, który obił kilku gości z niskim rankingiem, napompował bilans i dostał walkę o pas.
Walkę z ringowym gigantem, facetem pokroju Tysona Fury’ego.
Bokserski mistrz wziął więc utalentowanego śmiałka w obroty i pokazał, ile jeszcze brakuje mu do pewnego poziomu. Legia, jak na ambitnego pretendenta przystało, nie dostała bęcków w najgorszym stylu, lądując na deskach raz za razem, kończąc przed czasem. Dwukrotnie wstawała po mocnych ciosach, dwa razy się odgryzała, ale ta walka nie mogła zakończyć się werdyktem znanym ze starcia Dawida z Goliatem.
Nie mogła, bo chociaż Goncalo Feio udawało się pudrować rzeczywistość, przykrywać niedostatki i niedobory kadrowe Legii, w końcu prawda musiała wyjść na jaw. Lech Poznań to lepiej zbudowany zespół, mający pod dostatkiem amunicji na poziomie, który wystarczył, żeby wypunktować odwiecznego rywala.
Młócka w Poznaniu. Legia oddawała, ale się poddała
Ciężko stwierdzić, który z piłkarzy Lecha wyszedł na Legię najbardziej napakowany i żądny krwi. Mikael Ishak w każdym zagraniu zdradzał, że chce, żeby był to jego dzień. Już na starcie kapitalnie obsłużył Patrika Walemarka, którego strzał dobił Ali Gholizadeh. Właśnie tak gospodarze otworzyli wynik. Walemark jednak też chciał pokazać, że ranga meczu dodatkowo go nakręca. Niedługo po pierwszym uderzeniu spróbował ponownie, znów groźnie, a potem raz jeszcze, otrzymując kolejne świetne podanie od Ishaka.
Trzecią ze wspomnianych szans wypracował Antoni Kozubal, który rozpoczął akcję przytomnym, perfekcyjnym przechwytem. To właśnie on okazał się numerem jeden, nie spalił się presją, udowodnił, że powołanie do reprezentacji Polski przyszło we właściwym czasie. Na swój moment chwały musiał jednak poczekać, w międzyczasie odgryzła się Legia. Paweł Wszołek ubiegł Walemarka, zagrał na dalszy słupek, gdzie Luquinhas urwał się Joelowi Pereirze i zagrał na piąty metr. Znikąd wyskoczył Marc Gual, walnął z bliska, dał gościom wrócić do meczu.
Intensywność gry nie spadła ani na moment. Tuż przed przerwą Kozubal dał popis opatrzony metką z ceną: dziesięć milionów euro. Akcję bramkową poprowadził od początku do końca. Klepnął, popisał się zewniakiem, rozegrał, wystawił piłkę Afonso Sousie, wreszcie idealnie przymierzył, gdy trzeba było dobić strzał kolegi. Już w tym momencie widać było, że Lech odjeżdża, Lech ma przewagę. Tyle że Legia jeszcze przed zejściem do szatni wyrównała po przypadkowym, ale ewidentnym zagraniu ręką Sousy.
Piętki, siatki i zabawa. Lech Poznań przejechał się po Legii
Część druga to już jednak tłuczenie piniaty, bezwładnego przedmiotu, który przyjmuje kolejne ciosy ku radości i uciesze wyprowadzającego ciosy oraz jego kumpli. Z trzeciego gola biła pewność siebie, przeświadczenie o tym, że Legia nie może wiecznie oddawać, a Lech tego nie wypuści. Bez pewności siebie Ishak nie poczarowałby piętą, Sousa nie założyłby siatki, Ali nie odegrałby mu na ścianę tak, że pozostało tylko pokonać Gabriela Kobylaka.
Bez pewności siebie Alex Douglas nie ruszyłby w rajd typowy dla bocznego obrońcy, czy nawet wahadłowego, omijając kilku rywali, odgrywając do Joela Pereiry. Jemu pozostało już tylko to, na czym zna się najlepiej. Znaleźć Ishaka, który spuentował występ golem.
Gdy chwilę później Walemark wystawił Sousie piłkę piętą, w siedzibie Canal Plus zaczęto się zastanawiać, czy na ekranie nie powinien widnieć znaczek: +18. Wówczas Legię uratował jeszcze Kobylak, ale gdy Gual stracił piłkę na własnej połowie i Kozubal do bramki dorzucił asystę, obsługując Afonso, nie mógł już dać z siebie więcej. Pięć goli w plecaku i tak nie będzie mu ciążyć tak, jak obrońcom czy pomocnikom, którzy stanowili tło dla kolegów po fachu z Poznania.
Lech złapał Legię tak, jak Radosław Murawski złapał Antoniego Kozubala na poniższej fotce. Złapał i odwzorował popularnego mema, tego z myśliwym, zwierzyną i hasłem: gdzie to wyrzucić?
Zmiany:
Legenda
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Przemiana Afonso Sousy. Od wyśmiewanego flopa do najlepszego pomocnika w lidze
- Ile Antoni Kozubal da kadrze? „Jest jak Lobotka, świetnie może się dogadać z Zielińskim”
- Sindre Tjelmeland. Nowy ulubieniec kibiców Lecha. Ktoś więcej niż asystent
fot. FotoPyK