Przeszedł pięć poważnych operacji i mógł skończyć z piłką. Gdyby nie urazy, być może strzelałby regularnie gole w Bundeslidze. Kiedy Warta Poznań przegrywała z Jagiellonią Białystok i spadała z ligi, był wściekły i bezsilny, bo ledwo postawiono go na nogi i przez cały mecz odczuwał ból. W Poznaniu nazwano go „Starym Słowakiem”, a w Niemczech, kiedy zabrano mu prawo jazdy, koledzy z drużyny mówili na niego „Słowacki Sagan”. Dziś Adam Zrelak występuje w GKS-ie Katowice i przekonuje, że zespół Rafała Góraka stać na miejsce w pierwszej dziesiątce na koniec sezonu.
Jakub Radomski: Wiesz, że to właśnie na Weszło powstało sformułowanie „Stary Słowak”? Zaczynam od tego, bo słyszałem, że dostałeś taki pseudonim jako zawodnik Warty Poznań.
Adam Zrelak, napastnik GKS-u Katowice: Nazwał mnie tak klubowy kolega, Michał Jakóbowski. Miałem 27. urodziny, a on mówi: „Słuchaj, ja myślałem, że ty już mocno po trzydziestce jesteś i przyszedłeś tutaj na koniec kariery”. Od tego czasu chłopaki nazywali mnie „Starym Słowakiem”. W GKS-ie też się to zdarza, ale już nie tak często.
Co w ogóle sprawiło, że po spadku Warty wybrałeś ofertę z Katowic?
Działacze GKS-u byli konkretni. Zgłosili się do mnie jako pierwsi i bardzo chcieli, żebym przyszedł. Mam stąd bliżej na Słowację, do domu. Poza tym klub ma ciekawe perspektywy, za jakiś czas powstanie nowy stadion. Do tego zespół wspierają świetni kibice. Ktoś powie: „Był w Warcie, gdzie co roku mówiło się o walce o utrzymanie, a teraz trafia do beniaminka”. Ale ja uważam, że GKS, z tym wszystkim, co dzieje się dookoła, jest trochę większym klubem.
Ile w swojej karierze straciłeś czasu przez kontuzje?
Ponad cztery lata.
Bardzo dużo.
Mam za sobą pięć poważnych zabiegów. Pierwsze trzy to były operacje złamanej stopy. Później zerwałem więzadła krzyżowe w prawym kolanie, a ostatnia kontuzja lewego kolana, przez którą nie grałem długo, to było więzadło poboczne.
Pierwsza kontuzja miała miejsce w 2016 roku, zanim ze Slovana Bratysława przeniosłem się do Czech, do FK Jablonec. Niestety, lekarze popełnili błąd. Operację robili mi w Pradze. Doktorzy uznali, że nie wstawią mi śruby do kości, bo wszystko odbuduje się naturalnie. Pauzowałem ponad pół roku. Wracam do grania, rozegrałem kilka spotkań i znów pęknięcie. Na szczęście wtedy moje interesy reprezentowała już agencja z Niemiec. Kolejny zabieg załatwiono mi w tym kraju – tym razem zamontowano śrubę, a ja do grania wróciłem już po trzech miesiącach.
Zrelak w barwach GKS-u Katowice
Miałeś jakiś moment zwątpienia, w którym, przez urazy, chciałeś to wszystko rzucić w cholerę?
Jestem wojownikiem. Sam to widzę, ale też często słyszę to od innych osób. Co by mi się nie stało, zaciskałem zęby i udawało mi się wrócić na porównywalny poziom. Najgorzej było właśnie wtedy, gdy tuż po powrocie znów poszła kość. Znam zawodników, którzy w podobnych sytuacjach dawali sobie spokój z piłką. Ja na szczęście mam wokół siebie bliskich, którzy bardzo mnie wspierali. Kiedy było ciężko, i tak koncentrowałem się na piłce, choć były myśli, że jeżeli z tym skończę, pewnie będę spawaczem, jak mój tata. Skończyłem szkołę kształcącą właśnie w tym kierunku. Innymi opcjami było bycie policjantem albo żołnierzem.
A dlaczego ty w ogóle w tamtym 2016 roku ze Slovana, czołowego klubu na Słowacji, poszedłeś do Czech? To nie jest oczywisty ruch.
W Slovanie szło mi całkiem nieźle i w pewnym momencie miałem ofertę z Turcji. Nie pamiętam już nazwy klubu, możliwe, że był to Alanyaspor. Właściciel klubu z Bratysławy bardzo chciał, żebym odszedł, bo klub zarobiłby niezłe pieniądze. Ale ja nie chciałem tam jechać i mu to powiedziałem. Wolałem jeszcze rok pograć na Słowacji, poza tym indywidualne warunki umowy nie były najlepsze.
Mieliśmy różnicę zdań, ale działacze z Turcji przyjechali na trening, żeby mnie obejrzeć. I właśnie na tych zajęciach doznałem tej poważnej kontuzji. Oni oczywiście wycofali się z transferu. Ja rozpocząłem rehabilitację, po tamtej sytuacji chciałem opuścić klub, bo nie podobało mi się, że właściciel chciał mnie sprzedać bez mojej zgody. Mój agent znał się z właścicielem Jablonca. Przeniosłem się do Czech, gdzie pomagali mi leczyć kontuzję. To w Jabloncu wróciłem do gry, by po kilku tygodniach znowu cierpieć. Na szczęście, gdy to wyleczyłem, nastąpił bardzo dobry moment w mojej karierze.
Rok 2017 to występ ze słowacką młodzieżówką na mistrzostwach Europy, rozgrywanych w Polsce. W pierwszym spotkaniu wygraliście 2:1 właśnie z Polakami, później przegraliście z Anglią, by pewnie pokonać 3:0 Szwedów. Graliście ofensywnie, efektownie. Co stanowiło siłę tamtej drużyny?
Grupa, atmosfera. Zobacz, jakie kariery zrobili Milan Skriniar czy Stanislav Lobotka. Ale tam było więcej chłopaków, którzy występowali później za granicą. Na boisku czułem, że znamy się świetnie i możemy grać ze sobą na ślepo. My wtedy przeszliśmy eliminacje bez porażki. Z Anglią w grupie przegraliśmy, ale trochę pechowo. Wcale nie byliśmy od nich gorsi. Wszystko spajał trener Pavel Hapal – nie dość, że świetny szkoleniowiec, to jeszcze fajny człowiek. Szkoda, że wtedy na turnieju w Polsce nie awansowaliśmy do półfinału.
Musieliście czekać, co wydarzy się w innych grupach. Portugalia osiągnęła gorszy bilans od was, ale Niemcy minimalnie lepszy i to oni później zgarnęli trofeum.
Zabrakło nam jednego gola. Gdybyśmy pokonali Szwecję 4:0, to my bylibyśmy w najlepszej czwórce. Włosi i Niemcy, grający ze sobą dwa dni po nas, wiedzieli, jaki rezultat daje obu drużynom awans. Włosi wyszli na prowadzenie w pierwszej połowie, a później w zasadzie nie było gry i wynik utrzymał się do końca. Wszyscy to pamiętają. Dla mnie tamten mecz to był blamaż. Oni przez większość spotkania tylko podawali jeden do drugiego.
Mieli takie prawo. To nie ich wina, że tak ułożył się turniej. Wy na ich miejscu ryzykowalibyście?
Wiadomo, oceniam to ze swojej perspektywy. Byliśmy wtedy źli. Ale jeżeli byśmy byli w ich sytuacji, nie wykluczam, że zachowalibyśmy się podobnie.
Zrelak podczas mistrzostw Europy do lat 21 w 2017 roku. Obok Jan Bednarek
W dorosłej reprezentacji Słowacji rozegrałeś dotąd dziewięć spotkań, ale ostatnie w marcu ubiegłego roku. Szczerze – byłeś trochę zawiedziony, gdy przed EURO 2024 znalazłeś się tylko na liście rezerwowej włoskiego selekcjonera Francesco Calzony?
Nie miałem prawa być zły na selekcjonera. Przez kontuzję kolana, z którą mierzyłem się w poprzednim sezonie, ominęły mnie dwa wcześniejsze zgrupowania kadry. Doznałem urazu we wrześniu 2023 roku, a wróciłem dopiero w kwietniu. Straciłem czas, kiedy reprezentacja Słowacji wywalczyła awans i zgrywała się jako zespół. Oczywiście, marzyłem o grze na EURO, ale trener miał prawo podjąć taką decyzję. Nie rozpaczałem z tego powodu. Liczę, że niebawem wrócę do kadry i będę grał w meczach o dużą stawkę.
Patrząc już na to z perspektywy czasu – co spowodowało spadek Warty? Długo byliście nad strefą spadkową i jakiś czas przed ostatnią kolejką mogliście zagwarantować sobie utrzymanie w lidze.
Ważnym momentem było spotkanie z Puszczą Niepołomice w Krakowie. Przegraliśmy 0:1, marnując w drugiej połowie świetną okazję, a remis dawałby nam utrzymanie. Później wydawało się, że być może przed meczem z Legią w przedostatniej kolejce będziemy już pewni ligowego bytu, ale tak się nie stało, bo Korona Kielce wygrała swój mecz. Znów doznaliśmy porażki. A na ostatni mecz jechaliśmy do Białegostoku. Jagiellonia miała świetny sezon, była rozpędzona i żądna wygranej, która dawała jej upragniony tytuł. Mieliśmy w tym spotkaniu swoje okazje, spokojnie mogliśmy zdobyć z dwie bramki, ale dość szybko dostaliśmy trzy gole. Próbowaliśmy się pozbierać, ale nie było łatwo.
Dla mnie mecz w Białymstoku był trudny, bo nie byłem w pełni zdrowy. Przed spotkaniem stawiano mnie w różny sposób na nogi, ale na murawie czułem ból. Nie byłem sobą. Czułem też wściekłość na całą sytuację: miałem w głowie, że doznałem poważnej kontuzji, później wróciłem, strzeliłem nawet trzy gole Stali Mielec, ale to wszystko może okazać się na nic, bo nie potrafiliśmy chociaż zremisować.
Nie ukrywam – jadąc do Białegostoku, po cichu liczyliśmy, że w równoległym meczu Korona nie wygra w Poznaniu z Lechem. Ale wygrała. Jedna osoba na ławce miała odpalony tamten mecz, więc od razu wiedzieliśmy, co tam się dzieje. To jest fatalne wspomnienie. Bardzo zależało mi na utrzymaniu Warty, bo spędziłem w niej świetne cztery lata i poznałem kapitalnych ludzi.
Słowak jako napastnik Warty Poznań
Wcześniej doświadczyłeś spadku w 2019 roku, jako zawodnik niemieckiego 1. FC Nurnberg. Zlecieliście z Bundesligi, a później mogliście spaść nawet na trzeci poziom rozgrywek.
To był szalony czas. W Norymberdze występowałem z Mikaelem Ishakiem. Najpierw awansowaliśmy do Bundesligi. Wszystko było super, euforia. Później rozegrałem 14 spotkań w Bundeslidze (Zrelak zdobył w nich dwie bramki – przyp. red.), ale jeszcze w pierwszej rundzie kolejny pech. Zerwane więzadła krzyżowe. Sezon z głowy. Drużyna spadła z ligi, wróciłem do gry dopiero w kolejnych rozgrywkach. Niestety, praktycznie nie zdarzało się, żebyśmy z Ishakiem grali razem w ataku, od początku meczu. Sporo osób mówiło, że należy nas wystawiać obok siebie, bo jesteśmy silni i dobrze się uzupełniamy. W szatni koledzy dziwili się, czemu trener nie decyduje się na takie rozwiązanie. Zespół grał źle, musieliśmy toczyć baraż o utrzymanie w 2. Bundeslidze, przeciwko Ingolstadt. Wtedy w zasadzie po raz pierwszy zagrałem obok Ishaka w ważnym meczu.
W pierwszym meczu było dobrze. Wygraliśmy 2:0, miałem asystę. Jedziemy na rewanż i długo wszystko układa się po naszej myśli. Do przerwy 0:0, schodzimy spokojni do szatni. Ale w drugiej połowie oni ładują nam w 13 minut trzy gole. I wtedy to my spadaliśmy. Bramkę, która dała nam utrzymanie, zdobyliśmy w jednej z ostatnich akcji meczu, w 96. minucie. Jak widzisz, doświadczyłem w piłce wielu rzeczy. Wtedy my się cieszyliśmy, a oni płakali.
A gdy awansowałeś do Bundesligi i byłeś jeszcze zdrowy, czułeś, że stać cię w tej lidze, na, nie wiem, 10 goli w sezonie?
Miałem wrażenie, że w Bundeslidze umiejętności piłkarskie kolegów z drużyny były na tyle duże, że dla napastnika głównym celem było znalezienie się w polu karnym, a tam, gdy dostawałeś piłkę, nie było tak trudno trafić do siatki. Myślę, że zwłaszcza w lepszych zespołach tak to wygląda. Robert Lewandowski to oczywiście znakomity napastnik, ale kiedy był w Bayernie, sporo goli strzelał dzięki temu, że dobrze ustawiał się w szesnastce, a dużą część roboty wykonywał skrzydłowy, np. Serge Gnabry. Na tym poziomie każdy zawodnik jest w stanie bardzo wiele dać drużynie, zrobić różnicę na boisku.
Żałuję dziś trochę, że nie rozegrałem więcej spotkań w Bundeslidze. Myślę, że 10 goli w sezonie było realnym celem. Tuż przed doznaniem urazu miałem podpisać nowy, sporo lepszy kontrakt, z Nurnberg. Umowa była gotowa, na pięć lat. I właśnie wtedy zerwałem więzadła. Kontraktu oczywiście nie podpisałem, zespół zaczął przegrywać. Pojawił się nowy dyrektor sportowy. Wracałem do zdrowia, a kiedy wróciłem, resztę czasu dograłem na starym kontrakcie. Gdy w dramatycznych okolicznościach utrzymaliśmy się w 2. Bundeslidze, szukałem opcji odejścia. I wybrałem ofertę Warty.
Muszę zapytać cię o jedną historię, związaną z jednym z lepszych meczów w Bundeslidze. Co dokładnie wydarzyło się po spotkaniu z Borussią Dortmund?
Zremisowaliśmy z nimi bezbramkowo u siebie. To był dobry wynik: u nich w składzie m.in. Jadon Sancho i Mario Gotze. Niezły mecz, ja wyszedłem w wyjściowym składzie. Wszystko było super. Ale do czasu. Mecz na żywo oglądało sporo osób z mojej rodziny, chciałem jak najszybciej do nich wrócić. Po północy wyjechałem z klubu. Byłem na autostradzie, zjeżdżałem z niej i w miejscu, gdzie było ograniczenie do 100 km/h, jechałem 131. W Niemczech jest przepis, że jeśli tak znacząco przekraczasz prędkość, zabierają ci prawko na miesiąc. Właśnie to mnie spotkało. Następnego dnia mieliśmy wolne. Zastanawialiśmy się z żoną, jak będę dojeżdżał na treningi. W końcu poszliśmy do sklepu rowerowego i kupiłem rower. Jeździłem nim do ośrodka przez miesiąc, a to było 25 kilometrów w jedną stronę. Zrobiłem więc pewnie ponad tysiąc kilometrów.
Zrelak podczas meczu Bundesligi z Borussią Dortmund, luty 2019 roku
Powiedziałeś w klubie, co się stało?
Tak, oczywiście. Wszyscy zaczęli robić sobie jaja. Oprócz roweru kupiłem też profesjonalny strój, mocno przylegający do ciała. Musiałem w nim specyficznie wyglądać. Miałem koszulkę z napisem „Skoda”, a koledzy z klubu mówili na mnie: „Słowacki Sagan”. To był czas, gdy Peter Sagan, znakomity sprinter z mojego kraju, był na topie i często wygrywał wyścigi jednodniowe.
Dziś na treningi GKS-u dojeżdżam autem, ale pasja do roweru we mnie została. Lubię sobie pośmigać, tylko to musi być zwykły rower, a nie elektryczny. Najwięcej za jednym razem przejechałem 70 kilometrów.
Co GKS może osiągnąć w tym sezonie?
Naszym pierwszym, podstawowym celem jest utrzymanie w lidze, ale według mnie ten zespół stać na więcej, co pokazaliśmy już w wielu spotkaniach. Potrafimy zdominować przeciwnika, który uchodzi za silniejszego. GKS nikogo się nie boi, zawsze chce wygrać. Rzadko bronimy się przez większość spotkania. Wydaje mi się, że mamy potencjał, by skończyć sezon w pierwszej dziesiątce.
Fot. Newspix.pl
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE NA WESZŁO: