Erik ten Hag od dłuższego czasu balansuje w Manchesterze United na granicy zwolnienia. Kiedy jego zespół notuje lepszą passę, fani są gotowi obdarzyć Holendra kredytem zaufania, ale zaraz potem „Czerwone Diabły” na ogół wpadają w kolejny dołek i szkoleniowiec znów znajduje się na celowniku kibiców. Jednak podstawowe pytanie brzmi: jak długo działacze z Old Trafford będą tolerować chwiejną formę zespołu i jego do obrzydzenia niemrawą postawę w ofensywie? Dziś Tottenham bez litości, dobitnie i z niesamowitym rozmachem obnażył wszystkie słabe punkty drużyny ten Haga. To była dla United klęska tego kalibru, po jakich niekiedy podejmuje się w klubach radykalne decyzje.
Oczywiście nie przypuszczamy, by szkoleniowiec „Czerwonych Diabłów” już dziś miał wylecieć z posady. Ale naprawdę trudno wciąż wierzyć w jego projekt, skoro Spurs przyjeżdżają do „Teatru Marzeń” i demolują gospodarzy tak, jak gdyby mieli do czynienia z byle ekipą ze strefy spadkowej.
Ile czasu potrzebuje trener, by jego podopieczni nie wyglądali jak zbieranina przypadkowych graczy?
Tottenham jak walec
Ujmijmy to zresztą w ten sposób – kiedy Micky van de Ven w trzeciej minucie spotkania wziął piłę, przebiegł z nią 3/4 boiska i dograł asystę do pustaka dla Brennana Johnsona, to już wiedzieliśmy, że Manchester United będzie miał dzisiaj poważne problemy. No i nie pomyliliśmy się.
Ale może powiedzmy to raz jeszcze, żeby odpowiednio wybrzmiało. Tak, środkowy obrońca Tottenhamu przechwycił futbolówkę na własnej połowie i pomknął z nią w pole karne przeciwnika w takim tempie, że nawet Gareth Bale w primie nie powstydziłby się takiego rajdu. Wiadomo, że van de Ven uwielbia wywijać podobny numery, ale nawet jego rzadko widuje się na aż tak niebywale wysokich obrotach. A to był dopiero początek piłkarskich fajerwerków, jakie przygotowali na dzisiejszy mecz goście. Jak już bowiem Spurs wrzucili zawodników United na karuzelę, to aż do końca pierwszej połowy nie pozwolili im z niej zejść. Jasne, „Czerwone Diabły” miały ze dwie niezłe sytuacje strzeleckie, raz Alejandro Garnacho uderzył nawet w słupek, ale to wynikało wyłącznie z faktu, że Tottenham od samego początku spotkania funkcjonował w trybie: „cała naprzód”, właściwie bez oglądania się na defensywę. Spurs nie zwolnili nawet na ułamek sekundy.
Kapitalnie się to oglądało. Dejan Kulusevski kreował partnerom jedną okazję po drugiej, Rodrigo Bentancur i James Maddison dominowali w środku pola, Destiny Udogie szalał na lewym skrzydle razem z Timo Wernerem. Podopieczni ten Haga nie mieli pojęcia, co się wokół nich dzieje. Raz po raz tracili piłkę, panicznie reagowali na wysoki pressing rywali, momentami dawali się zepchnąć do totalnie rozpaczliwej obrony we własnej szesnastce. Miazga, całkowita miazga.
Jak gdyby tego było mało, czerwoną kartkę tuż przed przerwą obejrzał Bruno Fernandes (choć tu należało się raczej upomnienie w postaci żółtego kartonika), a Kobbie Mainoo zszedł z boiska z kontuzją. Jedyna pozytywna wiadomość dla United była zatem taka, że schodzili do szatni zaledwie z jednobramkową stratą.
Manchester United na kolanach
Okazało się jednak, że była to odroczona egzekucja, bo tuż po starcie drugiej odsłony spotkania Tottenham za sprawą wspomnianego Kulusevskiego wyszedł na dwubramkowe prowadzenie, niemal zupełnie pozbawiając gospodarzy szans na odwrócenie losów spotkania. A to wszystko bez kontuzjowanego Heung-min Sona! Aż strach pomyśleć, jakie lanie spuściliby dziś rywalom Spurs, gdyby Koreańczyk wybiegł na boisko w wyjściowym składzie zamiast nieskutecznego Wernera.
Trzeba oczywiście oddać Manchesterowi, że po utracie drugiej bramki trochę się przebudził. Wreszcie odepchnął przeciwników spod własnego pola karnego, parę razy zagroził nawet bramce Tottenhamu. Choć w dużym stopniu wynikało to z pewnością z tego, że „Koguty” po prostu nie miały już powodu, by dalej szaleńczo naciskać swoich rywali. Prawda jest taka, że czas na odgryzanie się oponentom był w pierwszej połowie, gdy gra toczyła się wciąż jedenastu na jedenastu. A tak? Z krótkiego okresu przewagi United nic koniec końców nie wynikło, a w 77. minucie Spurs walnęli gospodarzy w łeb po raz trzeci. Tym razem do siatki trafił Dominic Solanke.
Nawiązując do brytyjskiego boksu: gospodarze byli dziś jak Anthony Joshua, goście jak Daniel Dubois.
***
Może być dumny ze swoich zawodników Ange Postecoglou, bo Tottenham pokazał dziś na Old Trafford swoje najpiękniejsze oblicze i zabrakło tylko precyzji w wykończeniu, by wywieźć z Manchesteru jeszcze okazalsze zwycięstwo. Jeśli zaś chodzi o United… cóż, po prostu przykro się oglądało ten zespół w akcji.
„Czerwone Diabły” pod wodzą ten Haga się nie rozwijają. Zupełny marazm.
MANCHESTER UNITED 0:3 (0:1) TOTTENHAM HOTSPUR
B. Johnson 3′, D. Kulusevski 47′, D. Solanke 77′
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Historyczny wyczyn strzelecki Cole’a Palmera
- Jak Wojtek zostawał idolem, czyli początki Szczęsnego w wielkich klubach
- Nie tylko Szczęsny. Kto jeszcze wracał z piłkarskiej emerytury?
fot. NewsPix.pl