– Jeżeli ktoś atakuje bezpośrednio, tylko wyzwiskami i jeszcze zaczyna atakować moją rodzinę, oraz przypisuje mi rzeczy, które nie są prawdą, to taki hejt boli – mówi nam trener GKS-u Katowice Rafał Górak. Jeszcze niedawno był obrażany przez kibiców swojego klubu, a prezes sugerował, że jego dni mogą być policzone. Choć GKS był dopiero 11. po rundzie jesiennej, Górak w świetnym stylu wprowadził go w tym roku do Ekstraklasy. W dużej rozmowie z Weszło szkoleniowiec opowiada o kulisach swojej pracy w klubie i świecie piłki nożnej, który jest jak matrix. Mówi też, na jakie zachowania w futbolu nie powinno być miejsca.
Jakub Radomski: Bycie trenerem musi oznaczać samotność, alienację i pracoholizm?
Rafał Górak, trener GKS-u Katowice: Myślę, że każdy trener idzie swoją drogą i ma różne etapy w życiu. W przeszłości, gdy jeszcze pracowałem w III czy II lidze, mój sztab bywał dwu-, trzyosobowy i robiło się niemal wszystko od „a” do „z”. Dziś w ekstraklasowym GKS-ie zarządzam 14 członkami sztabu i wszystko wygląda inaczej. Ale na pewno trzeba bardzo pilnować swojej psychiki, żeby nie popaść w pracoholizm, o którym często słyszę od młodych trenerów. Piłka nożna, którą żyjemy, jest czymś na kształt matrixa. Potrafi pochłonąć całkowicie i zaburzać rzeczy, które są naprawdę ważne.
Pan też przesadzał?
Na pewno. Tak było, gdy objąłem wówczas II-ligowy GKS w 2019 roku. Albo wcześniej, kiedy na tym samym szczeblu prowadziłem Elanę Toruń. Przesadzałem, kiedy jako początkujący trener pracowałem w Ruchu Radzionków. Wielu moich kolegów-trenerów przez pracę potraciło to, co najważniejsze. W pewnym sensie to jest na pewno praca dla singla. Dziś na różnych szkoleniach mówię kandydatom na trenerów, że przesadzanie z ilością pracy odbija się na jakości. Trzeba dbać o organizację pracy.
Górak jako trener Ruchu Radzionków, 2010 rok
W pewnym momencie zauważyłem u siebie, że piłka wpływa na życie rodzinne. Pamiętam, jak kiedyś zaczynał się mój urlop, a ja myślałem już wyłącznie o pracy. To było niepokojące. Przestałem spotykać się z przyjaciółmi. Dostrzegłem też, że przestałem czytać. Kiedyś pochłaniałem jedną książkę w tydzień, a tu nagle przeczytałem dwie w rok.
Co pan lubi czytać?
Wszystko Kena Folletta, do tego polska kryminalistyka. Uwielbiam Marka Krajewskiego, Leopolda Tyrmanda, Szczepana Twardocha. Lubię też czytać biografie, zwłaszcza dobrze napisane. Bardzo często sięgam po tę książkę (Górak wstaje i wyciąga z półki w swoim gabinecie „Być liderem” sir Alexa Fergusona – przyp. red.). To wyjątkowa i najważniejsza dla mnie książka o piłce oraz zarządzaniu ludźmi. Jest fenomenalna, mógłbym ją czytać na okrągło. Zabieram ją też często na mecze.
Pan, przy wszystkich proporcjach, czuje się takim Fergusonem w GKS-ie?
Wiem, że pracuję tu długo, ale nie śmiałbym nawet w taki sposób o sobie pomyśleć.
Górak cieszy się z gola Marcina Wasielewskiego w meczu z Widzewem (2:2)
Widziałem zdjęcie po meczu z Arką w Gdyni, wygranym 1:0, który dał wam upragniony awans po 19 latach do Ekstraklasy. Stoi pan na stadionie, kibiców już prawie nie ma. Jest pan ewidentnie wzruszony. To był najpiękniejszy moment w pracy trenerskiej?
Pięknych dni w tej pracy jest cała masa. Ja nie potrzebuję wiele. Kiedy przyjeżdżam na Bukową o 7.00 rano, bo o tej godzinie zazwyczaj pojawiam się w pracy, to każdy poranek na boisku, z kawą w ręku, jest dla mnie najpiękniejszy. Ale na pewno tamten dzień i tamten awans był jedną z najważniejszych chwil w moim trenerskim życiu.
Co było najtrudniejsze w tamtym decydującym momencie?
Najtrudniej było dojść do tego momentu. Sam mecz nie był jakąś wielką trudnością. Zespół był jednocześnie zmotywowany i pełen spokoju. Wiedzieliśmy, że jedziemy do Gdyni po coś ważnego. Wiedzieliśmy też, że nawet jeżeli nie wygramy i nie wywalczymy bezpośrednio awansu, pozostaną nam baraże.
Przed spotkaniem w internecie ukazało się nagranie, na którym ludzie, mieniący się kibicami Arki, w dość wulgarny sposób, grożąc graczom, próbują ich zmotywować, by ci poradzili sobie z GKS-em. Jak pan, jako osoba siedząca w polskiej piłce od lat, odbiera tego typu sytuacje?
Sam byłem świadkiem różnych zachowań osób, które może i mają swój klub w sercu. Natomiast te osoby popełniają podstawowy błąd, bo to nie jest żadna motywacja. To patologiczne zachowania, coś skandalicznego. Sytuacja z Gdyni to nie pierwszy raz i nie pierwszy klub, gdzie coś takiego się dzieje. Kiedyś być może zawodnicy bali się w takich sytuacjach. Teraz – tak mi się wydaje – takie zdarzenia ich bardziej żenują.
Żenują?
Przecież sportowiec zawsze chce wygrywać. A prawda pewnie była taka, że bało się z dwóch, czterech w ogóle się nie bało, a z dziesięciu miało najnormalniej w świecie wypieprzone na to, co się dzieje. Inni spuszczali głowę w dół, ale robili to właśnie z zażenowania. Natomiast, chcę to jeszcze raz podkreślić, tego typu zachowania są na pograniczu prawa i nie powinno być na nie miejsca we współczesnej piłce. Natomiast kibice Arki w meczu z nami dopingowali piłkarzy naprawdę bardzo mocno, do ostatniej akcji.
Tak piłkarze GKS-u świętowali awans do Ekstraklasy
Pan też miał różne sytuacje w Katowicach z kibicami GKS-u, ale też z nowym prezesem, Krzysztofem Nowakiem. W ubiegłym sezonie I ligi po rundzie jesiennej byliście dopiero na 11. pozycji, a Nowak 17 stycznia tego roku na spotkaniu z kibicami GKS-u powiedział: „Górak ma pięć miesięcy do końca kontraktu. Wytrzymaliście z nim już cztery i pół roku”. Fani też nie szczędzili panu gorzkich słów. Jak pan dowiedział się o tym, co wtedy padło?
Nagranie wyciekło i znalazło się w sieci.
A jak pan to odebrał?
Prezes ma prawo robić, co chce. Nie był problemem fakt, że spotkał się z kibicami. Prezes Nowak był wtedy człowiekiem świeżym, a takie osoby mogą popełniać błędy. Dla mnie jednak najważniejsze jest to, żeby ktoś, kto popełnił błąd, miał w sobie siłę, żeby przyjść i po prostu o tym porozmawiać. My byliśmy w stanie to zrobić i przybić sobie piątkę. Ja też parę razy w życiu coś zawaliłem, ale nie na tyle, żeby nie dało się o tym pogadać.
Gdyby mój szef powiedział o mnie podobne słowa, raczej miałbym problem z prawdziwym zaufaniem mu kiedykolwiek.
Wiadomo, że ta sytuacja była niekomfortowa, zrobił się trochę dym. Ale szybko zauważyłem, że ona jest też niekomfortowa dla prezesa. Ja miałem przede wszystkim w głowie, że muszę chronić zespół, bo drużyna w takich sytuacjach jest najważniejsza.
W rozmowie dla Sport.tvp.pl wypowiedział się pan dość mocno o słowach Nowaka: „To policzek wymierzony we mnie i drużynę”.
Gdy wcześniej w Katowicach trwał konflikt kibiców z byłym prezesem, i zaszedł on bardzo daleko, postanowiłem, że nie będę się wypowiadał i oceniał publicznie żadnej ze stron. Prezesa Nowaka ani nikogo z moich przełożonych też nie zamierzam nigdy oceniać, bo nie mam takich kompetencji. W styczniu tego roku zabrałem jednak głos. Chciałem przekazać, że to nie powinno tak wyglądać.
Pana relacje z kibicami GKS-u też przez jakiś czas były…
Fatalne, można to tak nazwać. Natomiast to bardziej były reakcje kibiców w stosunku do mnie, niż moje, bo ja nigdy nie musiałem się ukrywać i wstydzić tego, jak pracuję. Była grupa osób, którym nie podobało się to, co dzieje się w klubie, i mocno to artykułowała. Ja w tych emocjach mocno oberwałem rykoszetem.
Dała wtedy o sobie znać jedna z moich cech. Nieustępliwość. Pomyślałem: „Nie mogę wrócić do domu i powiedzieć moim dzieciom, że dziś rezygnuję, bo ktoś powiedział czy napisał o mnie to i to”. Stwierdziłem, że zrobię wszystko, co potrafię, dopóki będę dalej godnie patrzył w lustro i nie miał przeciwko sobie zespołu, od którego bym usłyszał, że nie da już rady. Drużyna jednak wspierała mnie z ogromną siłą. Gdy spotykałem kibiców na ulicach, również mówili, żebym dalej pracował. Ale na trybunach już tak spokojnie nie było.
Rafał Górak na stadionie przy Bukowej
W jednym z wywiadów powiedział pan, że nie żadnego problemu z krytyką, ale nienawidzi hejtu. Jak to odróżnić?
Przeraża mnie trochę w dzisiejszych czasach anonimowość. Jeżeli ktoś jest na tyle silny, że chce napisać coś krytycznego, ale się pod tym podpisuje, to hejtu zazwyczaj tam nie ma. Szanuję takie osoby – one najczęściej czują piłkę, są świadkami wydarzeń i chcą po prostu o tym porozmawiać. Nie mam problemu z tym, że ktoś, rozumiejący piłkę nawet nieco inaczej, jako publicysta, kibic czy dyrektor sportowy, ma odmienne zdanie od mojego. W takich sytuacjach czuję się całkowicie swobodny i potrafię rozmawiać. Przyznam nawet takim osobom, co źle robimy i co chcemy poprawić.
Ale jeżeli ktoś atakuje bezpośrednio, tylko wyzwiskami i jeszcze zaczyna atakować moją rodzinę, oraz przypisuje mi rzeczy, które nie mają nic wspólnego z prawdą, to jest to hejt, który boli. W dzisiejszym świecie tak już jest, że jeśli coś zostało napisane, ludziom wydaje się, że to prawda. Jeżeli ktoś o tobie napisał, że jesteś najnormalniej w świecie chamem, inne osoby to czytają i mówią: „To rzeczywiście musi być kawał chama”. Tak to działa, niestety. Ludzie idą za strzałem i hejt się rozrasta.
Nie wymagam od innych, by uznawali, że jestem dobry. Najważniejsze jest dla mnie własne poczucie, że jestem wystarczająco dobry na to, co robię. Nie muszę być traktowany jako ktoś lepszy, ale byłoby świetnie, gdyby ktoś uznał, że jestem wystarczający. Pisanie tych wszystkich wyzwisk każdego doprowadzi mniej lub bardziej do stanu, w którym zacznie w siebie wątpić. Należy tez podkreślić, że bardzo dotykało to moich bliskich.
To pana druga kadencja w GKS-ie. Pierwsza rozpoczęła się w 2011 roku, gdy zastąpił pan w klubie Wojciecha Stawowego. Końcówka jego kadencji była dość nerwowa. Wściekłość kibiców, którzy pojawili się w szatni z taczką. Stawowy po ostatnim meczu wysłał asystenta na konferencję prasową, sam jakoś chyłkiem ulotnił się z klubu. Do tego w GKS-ie była fatalna sytuacja finansowa. Nie bał się pan?
Trochę mnie wtedy zaczarowano.
W jakim sensie?
Przedstawiono mi klub w innej rzeczywistości, niż ta, jaką tam zastałem. To nie był jeszcze klub całkowicie miejski. GKS był czymś na kształt hybrydy, zarządzanej przez miasto oraz inwestora, firmę Centrozap. Odszedłem wtedy z GKS-u Tychy, gdzie byłem krótko, i zdecydowałem się na pracę w Katowicach, trochę wbrew zdrowemu rozsądkowi. Nie żałowałem nigdy tego kroku, ale muszę przyznać, że organizacja była na katastrofalnym poziomie.
W klubie często pojawiał się komornik, prawda?
Nawet nie jeden, a ze stu. Z ramienia miasta w klubie działał wtedy Wojciech Cygan, dziś związany z PZPN-em i Rakowem Częstochowa. Dopiero w 2013 roku, czyli gdy przestawałem już być trenerem, w klubie zaczął następować spokój, bo miasto zwiększało stopniowo kapitał, umniejszając rolę właściciela. Gdy znalazłem się pierwszy raz w GKS-ie, przez 12 miesięcy dostaliśmy tylko cztery pensje.
I sztab i zawodnicy?
Tak. To było totalne szaleństwo. Uważam, że dwukrotne utrzymanie w I lidze było wtedy naprawdę dużym sukcesem.
Rafał Górak jako trener GKS-u w 2011 roku. Z lewej Jarosław Skrobacz
Czego nauczyła pana porażka 0:5 w Bełchatowie, czyli pana ostatni mecz za pierwszej kadencji?
Skłoniła mnie do refleksji, że w piłce bardzo szybko wszyscy potrafią się od ciebie odwrócić. Może nie wszyscy, ale na pewno ci, którym w pewnym momencie zaufałeś. Ludziom przychodzi to łatwo, bo są w tym wszystkim emocje, naciski i koloryzowanie rzeczywistości. Przekonanie, że zmiana na pewno przyniesie efekt. W klubach tak jest, że jeśli nawinie się spirala „dobrych podpowiedzi”, to los trenera wisi na włosku. Szkoleniowiec może zostać zdmuchnięty.
Jest 2019 rok, trafia pan do GKS-u Katowice, który wtedy był po spadku do II ligi. W wywiadach często powtarza pan, że doświadczył wtedy dużego zniechęcenia wewnątrz klubu.
To były zgliszcza. W poprzednich rozgrywkach GKS startował z ambicją walki o Ekstraklasę, a skończyło się spadkiem. Trafiłem do klubu, w którym ludzie byli załamani i zadawali ciągle pytanie: „Jak to mogło się stać?”. Na początku miałem wrażenie, że nikt nie ma do mnie zaufania, mimo że pracowałem w tym klubie wcześniej, identyfikowano mnie z nim, a gdy odchodziłem w 2013 roku, mówiłem wielu osobom, że to nie mój koniec tutaj, bo czułem się skrzywdzony. Sześć lat później, po przyjściu do GKS-u, na pewno byłem lepszym i mądrzejszym trenerem.
Gdy zacząłem drugą kadencję, bardzo ważne było dla mnie to, że do klubu przyszedł ze mną Robert Góralczyk, jako dyrektor sportowy. Poszedłem na spotkanie w Urzędzie Miasta, z prezydentem Marcinem Krupą i jego zastępcami. Usłyszałem, że dostanę czas, a ludzie nade mną będą cierpliwi. Przyszedł również Marek Szczerbowski, jako prezes, odpowiedzialny za wszystkie sekcje. Wiedziałem, że będzie człowiekiem, który ma pilnować dyscypliny finansowej. We wcześniejszych sezonach w GKS-ie wiele rzeczy robiono na hurraoptymizmie. My usłyszeliśmy, że trzeba zredukować wydatki i osiągać cele za nieco inne pieniądze. Dostaliśmy czas, a konkretnie dwa sezony na to, aby wrócić do I ligi. Wyszło na to, że po pięciu sezonach jesteśmy w Ekstraklasie.
Górak zmagał się w GKS-ie z różnymi problemami
Dużo rozmawiamy o karierze trenerskiej, a jakim pan był piłkarzem?
Ambitnym. Wydaje mi się, że głównie dzięki temu rozegrałem 11 sezonów na szczeblu centralnym, a jeden nawet w najwyższej lidze, bo samych umiejętności trochę mi brakowało. Byłem chłopakiem, wychowującym się na podwórku, który wiele doświadczeń stamtąd przeniósł do klubu. Dostałem kontrakt w Polonii Bytom i później jakoś sobie radziłem. Byłem słabszy od wielu kolegów z drużyny, wcześniej też od wielu rówieśników, ale każdego dnia poświęcałem się, dając z siebie wszystko. Wydaje mi się, że ze swojej kariery zawodnika wycisnąłem maksa.
Gdyby nie tata, grałby pan w piłkę?
Na pewno nie. Wychowałem się w domu, w którym codziennie czytało się gazety: „Sport”, „Tempo” i „Przegląd Sportowy”. Jako dziecko czytałem teksty, analizowałem wiele informacji. Każdy weekend spędzałem, chodząc z ojcem za rękę na mecz Polonii albo Szombierek Bytom. To on zaszczepił we mnie miłość do piłki. Nie grał nigdy profesjonalnie, urodził się we Lwowie i przyjechał stamtąd na Śląsk. Widział na żywo wielką Polonię Bytom, która dwukrotnie wywalczyła mistrzostwo Polski. Kibic z krwi i kości. Byłem zapatrzony w ojca – bardzo dobrego człowieka – a jako mały chłopiec, kopiąc na podwórku, byłem Zbigniewem Bońkiem albo Grzegorzem Latą. Później szczególnie podziwiałem trzech „tulipanów” z Milanu: Ruuda Gullita, Franka Rijkaarda i Marco van Bastena. Podobnie jak całą reprezentację Holandii z tamtych czasów, która dalej grała futbol totalny.
Pamięta pan do dziś swojego jedynego gola w Ekstraklasie?
Oczywiście. Szczakowianka grała z Ruchem Chorzów, prowadziliśmy. Ruszył kontratak, a ja, mimo że grałem w obronie, znalazłem się blisko bramki rywali. Odzyskaliśmy piłkę, z akcją ruszył Maciej Iwański. Udało mi się wbiec w pole karne i wykorzystać jego zagranie.
Wiadomo, jakie były to czasy. Lata 2001-2005, w dodatku Szczakowianka, z którą awansował pan na najwyższy szczebel, była jednym z klubów mocniej zamieszanych w aferę korupcyjną. Nie wierzę, że nie doświadczył pan żadnego meczu, który miał dziwny przebieg.
Dużo było wtedy szaleństwa i, przede wszystkim, domniemywania, bo wiadomo było, że proceder się rozrasta, ale w pewnym momencie chore było to, że po każdej porażce zawodnicy szukali alibi. Każda, być może niewłaściwa decyzja sędziego, sprawiała, że niektórzy dorabiali ideologię. Wiadomo było, że korupcja w lidze panuje, ale naprawdę – doszło do momentu, w którym wszyscy podejrzewali wszystkich o wszystko.
Nie zmienia to jednak faktu, że parę rzeczy na pewno się wydarzyło. Ale to nie było tak, że o korupcji wiedzieli wszyscy zawodnicy danej drużyny. Dużo rozgrywało się w kuluarach, wtajemniczano część graczy. Byli oni i świat zewnętrzny, który wiedział mniej. Kiedy wybuchła afera, działała prokuratura we Wrocławiu i w mediach pojawiały się opisy różnych historii, dużo więcej rzeczy mogłem ułożyć sobie w głowie. Czytałem i myślałem: „Rzeczywiście, to mogło się dziać”. W tamtych czasach nikomu nie było łatwo – ani piłkarzom, ani sędziom, ani działaczom. To był Dziki Zachód na polskich boiskach.
Górak (z prawej) w meczu Szczakowianki z Widzewem, 2003 rok
Miał pan 29 lat, gdy jako zawodnik trafił do Ekstraklasy i 51 lat, kiedy w tym roku zrobił to w końcu jako trener. Była możliwość, by szybciej grać na najwyższym szczeblu albo pracować tam jako szkoleniowiec?
Nie. W obu przypadkach wcześniej nie dostałem żadnej konkretnej propozycji.
Łukasz Smolarow opowiadał niedawno w wywiadzie na Weszło o specyficznej odprawie, którą przygotował dla zawodników. Chodziło o Krystiana Zimermana i jego przygotowania do Konkursu Chopinowskiego. Pan pamięta jakąś odprawę, którą w nietypowy sposób próbował wpłynąć na zawodników?
Czasami szukałem tego typu rzeczy: a to nawiązywałem do czegoś, co nas dotknęło, a to do czegoś popularnego w internecie. Kiedy pracowałem w Ruchu Radzionków i biliśmy się o awans do I ligi, mieliśmy odprawę, na której, z odpowiednim podkładem muzycznym, pokazaliśmy graczom wszystkie stadiony drużyn w II lidze, a chwilę później – wszystkie obiekty w I lidze. Chciałem, żeby drużyna wiedziała, do czego zmierzamy i w jak bardzo innej rzeczywistości znajdziemy się, jeśli wywalczymy awans.
Utrzymanie GKS-u Katowice w tym sezonie to cel minimum?
Odpowiem nieco szerzej. Mówiłem już o tym, że po przejęciu zespołu w 2019 roku dostałem dwa lata na awans do I ligi. Gdy to osiągnęliśmy, zaczęły się spotkania z właścicielami i rozmowy o tym, co ewentualnie z tą Ekstraklasą. Nikt wtedy nie odważył się nam powiedzieć, że np. za kolejne dwa lata to ma być zrobione. Usłyszeliśmy, że GKS ma spokojnie piąć się do góry, a miasto pomoże w każdym momencie, kiedy wydarzy się coś specyficznego. I wydarzyło się – awansowaliśmy do Ekstraklasy w tym roku.
Miałem zapis, że mój kontrakt w takiej sytuacji przedłuża się automatycznie. W zasadzie mógłbym siedzieć tutaj i jako z automatu przedłużony trener mówić panu, że celem jest utrzymanie. Ten kontrakt jednak anulowano i podpisano ze mną nową umowę. Jestem tu po to, żeby przygotować dłuższy projekt. Plan jest taki, żeby Ekstraklasa zagościła w Katowicach na wiele lat.
Pamiętam wywiad z panem ze stycznia tego roku. To był czas trudnych relacji z prezesem Nowakiem. Sugerował w nim pan, że nie jest do końca zadowolony z możliwości budżetowych, jakie miał w ubiegłym sezonie w I lidze. A teraz jest pan zadowolony z nakładów na klub i transferów, jakie przeprowadziliście? Sporo osób było zaskoczonych, że do GKS-u przeszli tak klasowi piłkarze, jak m.in. Bartosz Nowak i Adam Zrelak.
Nie ukrywam: oczekiwałem wtedy większego budżetu. Usłyszałem od władz z miasta, że to jeszcze nie ten moment. Zmienił się prezes, pojawiły się różne uwarunkowania. Nasza gra, dla niektórych nieoczekiwanie, eksplodowała i znaleźliśmy się w Ekstraklasie, mimo że sporo zespołów miało większe pieniądze do dyspozycji, niż my. Kiedy awans stał się faktem, usłyszeliśmy: „Nie zawiedziemy was. Pracujcie spokojnie nad transferami”. Oczywiście, wszystkie ruchy konsultowaliśmy z prezesem, z miastem, ale dostawaliśmy zielone światło. Dziś nie mogę w tej kwestii niczego zarzucić. Czuję, że pracuję z ludźmi, którzy mi ufają oraz wspierają.
Wierzy pan w to, że GKS, w perspektywie, powiedzmy, pięciu lat, będzie zespołem z top 6 Ekstraklasy?
Jeżeli klub oraz jego otoczenie będą dalej działać w sposób racjonalny, z rosnącym budżetem, to jest to realne. Jednego jestem pewien – potencjał miasta Katowice jest wielki i na pewno takie coś umożliwia. A to jest chyba najważniejsze. Nie po to buduje się tutaj nowy stadion za duże pieniądze, żeby nie liczyć na to, że za jakiś czas będą tu znów przyjeżdżać europejskie drużyny.
Zaskoczyło pana niedawne powołanie do reprezentacji Polski Mateusza Kowalczyka?
Nie ukrywam, że tak. Selekcjoner Michał Probierz podjął odważną decyzję, choć muszę też przyznać, że gra Mateusza bardzo mnie buduje.
Wiedział pan o tym trochę wcześniej, prawda?
Jakieś 40 minut przed ogłoszeniem, nie więcej.
Znacie się dobrze z Probierzem jeszcze z bytomskich czasów.
Michał do mnie zadzwonił i mówi: „Rafał, wyłącz telefon, dobrze ci radzę.” Pytam, co się stało, a selekcjoner: „No mówię ci, wyłącz, bo za chwilę będziesz miał gorąco”. Gdy znów spytałem, co się dzieje, powiedział, że Kowalczyk dostanie powołanie do reprezentacji. Ja do niego: „No co ty gadasz?”. Znamy się długo i dobrze. Wiem, że Michał lubi żartować, ale potrafię wyczuć, kiedy mówi poważnie, a to był właśnie taki głos.
Wyłączył pan telefon?
Nie, choć wiedziałem, że to wzbudzi trochę emocji. Michał mi jeszcze powiedział: „Nie przejmuj się. Kowalczyk dostał powołanie, bo uznaliśmy, że powinien. Że sobie na to zasłużył”. To są plany sztabu kadry i ich koncepcja. Nie mieszam się w to.
Rozmawiał: JAKUB RADOMSKI
Fot. Newspix.pl
WIĘCEJ W WESZŁO EXTRA:
- „Groziła mi amputacja”. Chico Ramos o kontuzji, która zmieniła życie
- „Obiekt nie istnieje” Krajobraz zniszczeń popowodziowych w Polsce
- Jak sprzedać polski klub?