Rzadko kiedy konfrontacja wicemistrza kraju z pretendentem-faworytem nie ekscytuje ani trochę. Przypadek Śląska Wrocław sprawia jednak, że nawet przez moment nie zastanawialiśmy się, jaki przebieg może mieć mecz z Lechem Poznań. Ot, Lech miał wyjść, pobawić się z piłką przed twarzą bezradnego rywala i dopisać plus trzy. Wiecie, co się stało? Dokładnie tak było.
Śląsk Wrocław nie ma nic, żadnych atutów. Podziwiać można optymizm komentatorów, którzy widząc, że zespół Jacka Magiery trzykrotnie próbował lobować Bartosza Mrozka, dostrzegali w tym wymyślny fortel gości. Wiecie, że bramkarz przesuwa się wysoko, żeby pomagać w rozegraniu, więc odpowiednio wykonany lobik z pięćdziesięciu metrów jest pomysłem słusznym.
Koledzy, to polski futbol, to Śląsk Magiery, podejdźmy do tematu realnie. Oni ładowali nawet z połowy boiska, bo wiedzieli, że za cholerę nie podejdą z piłką bliżej.
Śląsk Wrocław na dnie? Nieprzypadkowo
Samoświadomość piłkarzy z Wrocławia była godna pochwały, perfekcyjnie czytali grę. Wnet zorientowali się, że Lech ma przewagę w każdym elemencie. Szybciej dopada do wolnych piłek, lepiej wygląda w kontakcie, z dużą łatwością przepychając każdego zawodnika w zielonej koszulce. Baluta, Petrow, Eyamba — to naprawdę nie miało znaczenia, każdy lądował tyłkiem na glebie, rozpaczliwie szukając wzrokiem sędziego, z nadzieją na litość.
Takowej nie było, bardzo słusznie, bo Śląsk na nią nie zasługiwał. Kuriozalną sceną był jego pierwszy dłuższy atak pozycyjny. Futbolówka krążyła od nogi do nogi bardzo dokładnie, dopóki gra po obwodzie na własnej połówce nie przerodziła się w próbę podania do przodu. To okazało się już zbyt trudne.
Intensywność i zaangażowanie frederiksenowego Lecha zdążyliśmy już świetnie poznać, więc nieporadność wrocławian w teorii nie powinna dziwić, ale nie jest to przecież płacący frycowe beniaminek, lecz zespół opłacany jak ligowy czarny koń. Powinna iść za tym jakość, która pozwala się postawić nawet rozpędzonemu liderowi, tymczasem obrazem Śląska był Junior Eyamba. Kilkadziesiąt minut wystarczyło, żeby zmienić zdanie o transferze Jakuba Świerczoka.
Żadna to desperacja, nawet wyrzucony na margines futbolu, pokiereszowany przez los Świerczok zapowiada się lepiej niż szwajcarski snajper z kajecika Davida Baldy. Chłop przegrywał pojedynki w każdej sytuacji, w dodatku niemal każdy z nich kwitował absurdalnym popchnięciem czy szturchnięciem rywala. Junior, to nie berek, nie chodzi o to, żeby dotknąć faceta blisko ciebie, lecz żeby zabrać mu piłkę.
Lech Poznań – Śląsk Wrocław 1:0
Pozwólcie, że na tym skończymy rozmowę o Śląsku. Ok, oddajmy jeszcze, że na sam koniec zespół z Wrocławia jakimś cudem wymodlił sobie jedną, jedyną sytuację, ale strzał Jakuba Jezierskiego wziął na klatę — dosłownie — Radosław Murawski. Kapitan Lecha czyścił, sprzątał i usuwał problemy na całej długości oraz szerokości boiska. Zjawiał się po piłkę przed rywalem, a kiedy zdarzało się tak, że przeciwnik już miał ją przy nodze, pojawienie się w okolicy Murawskiego działało jak magnes i gospodarze znów mogli budować akcję od podstaw.
Niezwykle nas to cieszyło, bo wymiana podań w wykonaniu lechitów była zwykle porcją krótkich, precyzyjnych zagrań, po których zakręcona defensywa wędrowała w niewiadomym kierunku. Świetnym przykładem była pierwsza dogodna sytuacja, w której Afonso Sousa skorzystał ze złamanej linii obronnej Śląska, ale walnął prosto w Rafała Leszczyńskiego. Bramkarz gości długo utrzymywał ich w grze, wyłapał główkę Michała Gurgula, zatrzymał kolejny strzał Sousy, strącił na słupek uderzenie Dino Hoticia (wcześniej słupek obił jeszcze Antonio Milić, jednak zdaje się, że i tak był tam spalony), ale tyły spięte na agrafki musiały w końcu zostać złamane.
Świetnym, jak zwykle, dośrodkowaniem popisał się Joel Pereira, Bryan Fiabema zgrał piłkę na piąty metr, a Filip Szymczak udowodnił, że posiada cechy napastnika, w co wątpiła większa część Poznania. W wyrachowany sposób przestawił Simeona Petrowa, obrócił się, wypalił, otworzył wynik, dał Lechowi to, czego zespół Nielsa Frederiksena szukał zdumiewająco długo. Zdumiewająco, bo nacisk Kolejorza utrzymywał się od pierwszej do ostatniej minuty, więc skromne zwycięstwo do takiego obrazu spotkania zdecydowanie nie pasuje.
Wiadomo jednak, w jaki sposób wygrywa się mistrzostwo Polski. Dowożąc punkty właśnie w takich spotkaniach.
Zmiany:
Legenda
WIĘCEJ W EKSTRAKLASIE:
- Do źródeł. Raków Częstochowa chciał biegać, ale znów uczy się chodzić
- Ile znaczy znakomity początek sezonu w ekstraklasowych realiach?
- Ndiaye powinien dostać bombonierkę od Stali. Mógł mieć hattricka, a kończy z zerem
Fot. newspix.pl