Reklama

Do źródeł. Raków Częstochowa chciał biegać, ale znów uczy się chodzić

Michał Trela

Autor:Michał Trela

22 września 2024, 09:42 • 11 min czytania 11 komentarzy

Transferowy ruch w obie strony. Wrażenie totalnego kadrowego chaosu. Kupowanie piłkarzy, którzy już w momencie podpisywania kontraktów wydają się niepotrzebni. Odejście dyrektora sportowego po niespełna roku. To bałagan spowodowany tym, że Raków próbował transferowo grać na kilku frontach: mieć graczy na dziś, na kiedyś i na wszelki wypadek. Aktualnie na pierwszy plan zdaje się wracać kryterium sportowe.

Do źródeł. Raków Częstochowa chciał biegać, ale znów uczy się chodzić

W Niemczech, gdzie struktura klubu z dyrektorem sportowym jest znacznie mocniej zakorzeniona niż w Polsce, działaczy dzieli się pod względem różnych „dyscyplin sportu”, z jakimi muszą się zmagać w poszczególnych miejscach. Co oczywiste, są dyrektorzy sportowi, którzy dobrze radzą sobie w dużych klubach, gdzie mają do dyspozycji większe pieniądze, przebierają wśród graczy z wyższej półki i mają większy margines błędu. Zejście do miejsc, w których trzeba obracać w rękach każde euro bywa dla nich bolesne. Co jednak mniej intuicyjne, problem istnieje także z przejściem w drugą stronę.

Nie każdy kreatywny dyrektor sportowy, który potrafi zbudować konkurencyjny skład w trudnych warunkach, potrafi to powtórzyć, mając do dyspozycji znacznie lepsze narzędzia. „Wykonuje dobrą pracę w małym klubie, ale czy potrafiłby obracać także dużymi pieniędzmi?” – pada czasem pozornie głupie pytanie. A jednak często okazuje się, że wielu dyrektorów sportowych nie radzi sobie z niespodziewanym napływem pieniędzy. Najświeższy przykład to Oliver Ruhnert, który przez lata miał w Unionie Berlin dotyk Midasa, za darmo albo za grosze dołączając do klubu niechcianych gdzie indziej piłkarzy. Kiedy jednak doprowadził klub ze środka tabeli 2. Bundesligi do Ligi Mistrzów, obsypany pieniędzmi z UEFA kompletnie poległ. Dziś w stolicy Niemiec już go nie ma. Klub stara się wrócić do podstaw.

W innej skali, ale dość podobny problem mają ostatnio w Rakowie Częstochowa. Do pewnego momentu, mniej więcej do końca pierwszego pobytu w klubie Marka Papszuna, w transferach chodziło zwykle o jedno: poprawienie poziomu pierwszej drużyny, a ściślej pierwszego składu. Raków zawsze był aktywny, ciągle działo się tam dużo, ale każdy z transferów miał stopniowo poprawiać zespół. Trener wprowadził do klubu model gry, którego nie zmieniał od II ligi, a kolejne szczeble zdobywał, wymieniając jednostki w systemie na coraz lepsze. Istniała klarowna hierarchia na wszystkich pozycjach. Jeśli pojawiała się możliwość wymienić słabsze ogniwo, klub z niej korzystał, na końcu ciesząc się z epokowych sukcesów.

PIŁKARZE NA WSZELKI WYPADEK

Odejście Papszuna zbiegło się ze zmianą priorytetów transferowych. Raków oczywiście nadal ściągał zawodników mających tu i teraz podnieść poziom. Zaczął jednak skupywać też grono piłkarzy, o których wiadomo było od początku, że do pierwszej jedenastki mistrza kraju się nie nadają. Zaczął ich kupować, bo mógł. Bo ma bogatego właściciela. Bo awansował do Ligi Europy. Bo na rynku wewnętrznym w Polsce dzieje się tak niewiele, że aż grzech nie skorzystać z finansowej przewagi, jaką klub ma nad większością stawki. Zaczął więc działać tak, jak zachodnie kluby działają względem młodych polskich piłkarzy: ściągać ich, bo a nuż się przydadzą, a jeśli nie, to są na tyle tani, że dla klubu to żadne ryzyko. Zawsze można ich oddać.

Reklama

Nagle Raków zaczął więc interesować się praktycznie wszystkimi piłkarzami w Polsce. 18-latkami, którzy dopiero liznęli Ekstraklasę. Niezłymi starszymi graczami, którzy akurat utknęli w negocjacjach transferowych z polskimi klubami. Wracającymi z zagranicy oraz naturalnie także wyróżniającymi się w słabszych klubach. Dawid Drachal błysnął w Miedzi Legnica, ale nie na tyle, by myśleć o nim, jako o realnym wzmocnieniu mistrza Polski, lecz jako okazji. Kamil Pestka akurat był po kolejnej kontuzji, a Cracovia nie kwapiła się z przedłużeniem jego kontraktu. Pojawiła się szansa zyskać za darmo piłkarza ocierającego się nie tak dawno o reprezentację Polski. Jakub Myszor nie chciał przedłużyć w Krakowie kontraktu, więc wmieszał się Raków. Adrian Gryszkiewicz odbił się od S.C. Paderborn, a że przed wyjazdem pokazał się nieźle w Górniku, Częstochowa zaoferowała mu bezpieczną przystań. Tomasz Walczak z Wisły Płock pasował fizyczną charakterystyką, więc go stamtąd wyciągnięto. Kacper Bieszczad i Xavier Dziekoński coś pobronili w Ekstraklasie w Zagłębiu Lubin i Jagiellonii Białystok? Niech przyjdą. Przy żadnym z tych transferów odpowiedź na pytanie, czy mają szansę wygryźć z jedenastki Vladana Kovacevicia, Zorana Arsenicia, Frana Tudora czy nawet Fabiana Piaseckiego nie była twierdząca. Odpowiadano zawsze jedynie na pytanie: a co nam szkodzi?

Duże kluby europejskie też tak działają. Starają się myśleć dwa kroki do przodu i położyć macki na większej liczbie zawodników niż tylko 20-25, których mają w kadrze pierwszej drużyny. Zwykle mają jednak jakikolwiek pomysł, jak nad tą masą zapanować. Coraz częściej należą do jakiejś sieci klubów, w obrębie której rozstrzyga się, czy zdolnego juniora umieścić w Liefering, Salzburgu, Lipsku, Bragantino czy Nowym Jorku. Ewentualnie mają jakiś klub filialny, pozwalający ograć niegotowego do jedenastki piłkarza z potencjałem gdzieś w średniaku ligi belgijskiej. Czasem od razu wysyłają takich graczy na przemyślane wypożyczenia. Albo w najgorszym wypadku oferują mu grę w stojącym na wysokim poziomie zespole rezerw.

BRAK ZAPLECZA

Raków żadnej z tych rzeczy jednak nie ma. W zeszłym roku głośno było, że Michał Świerczewski zamierza kupić Tatrana Preszów, ale sprawa nie doczekała się (na razie?) finału. To byłby o tyle sensowny ruch, że pozwoliłby Rakowowi myśleć o przyszłości, bez jednoczesnego powodowania tłoku w Częstochowie. System wypożyczeń nie działa w Rakowie tak dobrze, jak choćby w Lechu, który ma już przetarte szlaki wysyłania zdolnych wychowanków do I ligi. Nawet w sytuacji, gdy pół ligi szuka młodzieżowca-bramkarza, częstochowianom udało się wypożyczyć Kacpra Trelowskiego, szykowanego od kilku lat na numer jeden, w taki sposób, że zmarnował rok. Rezerwy Rakowa spadły z kolei w poprzednim sezonie do IV ligi, czyli na piąty poziom rozgrywkowy. Trudno więc traktować ten zespół jako poważną opcję do ogrania piłkarzy takich jak David Ezeh (18-letni napastnik z Finlandii ściągnięty tego lata z HJK), czy Walczak, za słabych na pierwszą drużynę, ale niewykluczone, że jakoś jednak rokujących.

W ten sposób można odnieść wrażenie, że przewija się tam tylu zawodników, których nie ma jak realnie sprawdzić, że nawet w samym Rakowie zatracili pełną orientację, kogo się pozbywają. Kompletnie nie zaistniawszy w pierwszym zespole odeszli w ostatnich latach m.in. Maxime Dominguez, za którego Vasco Da Gama zapłaciło właśnie dwa miliony euro, Xavier Dziekoński, pierwszy bramkarz Korony, przymierzany już tego lata do Włoch, Oliwier Sukiennicki, który dobrze pokazał się w pucharowych meczach Wisły Kraków, Kristoffer Klaesson i Vasilios Sourlis, pogonieni raptem po kilku tygodniach, Antonis Tsiftsis, Gryszkiewicz czy – trochę wcześniej – Ilja Szkurin. Myszor dostał w Rakowie raptem 42 minuty. Część z nich być może kompletnie się nie nadawała, część wypłynie po jakimś czasie. Ale w Rakowie stracili nad tym jakąkolwiek kontrolę. Czy zawodnik pasuje do systemu, czy wytrzyma intensywność wymaganą w klubie, czy jego preferowana pozycja w ogóle istnieje w pierwszym zespole Rakowa, czy ma odpowiedni charakter, bez znaczenia. „A nuż się przyda”.

Raków, grając rok temu na kilku frontach, potrzebował mieć szerszą kadrę pierwszej drużyny, a najlepiej wręcz osobny drugi garnitur na Ekstraklasę. Dawid Szwarga dał zagrać w lidze aż 34 zawodnikom. Więcej przewinęło się jedynie przez Ruch i ŁKS, które w połowie sezonu wymieniły połowy składów, a w końcówce, nie mając szans na utrzymanie, wpuszczały jeszcze młodych piłkarzy, by liznęli Ekstraklasy. Teraz jednak Raków gra na jednym froncie – maksymalnie kilku dodatkowych meczów w Pucharze Polski rozciągniętych na cały sezon nie nazywajmy osobnym frontem. Marek Papszun, który lubi trzymać się żelaznego zestawienia, rotując między meczami co najwyżej na kilku, najczęściej ofensywnych, pozycjach, jeśli nie zostanie zmuszony do czego innego, będzie się obracał w gronie kilkunastu podobnych nazwisk. Zbyt szeroka kadra w takich realiach może być bardziej przeszkodą niż ułatwieniem.

TRENER JAKO MENEDŻER

Oczywiście, że na razie trwa faza poszukiwania odpowiedniego zestawienia po wszystkich transferach wychodzących i przychodzących, ale kiedyś jednak trener zbuduje w drużynie nową hierarchię. Dopóki są długotrwałe kontuzje, dla każdego jakaś rola się znajdzie. Ale już widać, że są miejsca, w których częstochowianie mają więcej niż dwóch graczy na pozycję. Mimo że jest problem ze strzelaniem goli, Ezeh jeszcze nie zadebiutował. Zobaczymy, jak długo będzie czekał na szansę Jesus Diaz, ściągnięty właśnie ze Stali Rzeszów. Walczak raz tylko był w kadrze meczowej. Gdy do zdrowia po długotrwałych kontuzjach będą wracać Srdjan Plavsić, Szymon Czyż, Bogdan Racovitan czy Ivi Lopez, trudno będzie ich spokojnie wprowadzić. Wysłać na mecz IV-ligowych rezerw tuż po długotrwałej rehabilitacji to strach. Wpuścić niegotowych na ligę, przy wielu chętnych do gry, też nie będzie łatwo.

Reklama

Można czasem odnieść wrażenie, że najlepsze, co mogłoby się teraz zdarzyć Rakowowi, to zakaz transferowy na dwa-trzy okienka. By Papszun obracał się tylko w gronie zawodników, których ma. By zbudował jakąś hierarchię, by miał możliwość faktycznie popracować nad graczami, których ma do dyspozycji. By każdy doskonale znów wiedział, co ma robić i by trener każdego piłkarza znał na wylot. Przy takim przemiale, jak w ostatnim czasie, jasne pryncypia futbolu Papszuna zaczynają się rozmydlać, pewnie cierpi też na tym jakość treningów. A akurat w przypadku Rakowa powiedzenie, jak trenujesz, tak grasz, jest raczej bardzo prawdziwe.

Dlatego odejście dyrektora sportowego Samuela Cardenasa można traktować jako kolejny krok w kierunku powrotu do podstaw. Do sytuacji, w której klub tak naprawdę nie ma dyrektora sportowego, co najwyżej szefów skautingu, a prawdziwą głową pionu sportowego jest Papszun. Podczas jego rocznej nieobecności wyrosło kilka ośrodków decyzyjnych. Przeprowadzać transfery chciał właściciel, dyrektor sportowy, trener, a niewykluczone, że i prezes z przewodniczącym rady nadzorczej, mający doświadczenie w innych klubach, dorzucili swoje słowo. W Rakowie podział obowiązków w tych sprawach zawsze był jednak jasny. Świerczewski i Papszun, a potem cała reszta. W Częstochowie w ostatnich latach trener był bardziej menedżerem w angielskim stylu. I interesowało go przede wszystkim, jak podnieść poziom pierwszej drużyny. To pod tym kątem przeprowadzał wszystkie ruchy.

POWRÓT DO PODSTAW

Choć trener głośno tego nie mówi, obserwacja jego działań, zarówno trenerskich, jak i tego, co dzieje się w gabinetach, sugeruje, że podczas jego nieobecności wiele spraw, które wcześniej działały, przestało działać. Raków chciał zacząć biegać, runął na ziemię, a Papszun chce mu na razie przypomnieć, jak się chodzi. Wraca do podstaw swojego futbolu – pracy w defensywie, pressingu, gry bez piłki, biegania, stałych fragmentów gry. Kiedy Szwarga przejmował po nim drużynę, mówiono, że ma pomóc uczynić kolejny krok, czyli nauczyć Raków lepiej atakować pozycyjnie. Teraz Papszun ma uczynić krok wstecz, czyli nauczyć zespół znów grać tak, jak w sezonie mistrzowskim. Dopiero potem przyjdzie czas na myślenie o kolejnych krokach.

Poprzednie miesiące to był dla częstochowskiego projektu czas bólów wzrostowych. Przekonania się, że, co szło łatwo w polskiej lidze, gdzie próg wejścia do czołówki jest zatrważająco niski, niekoniecznie da się łatwo przenieść na przynajmniej średni poziom europejski. Tutaj pieniądze, którymi obraca Raków, nie gwarantują już odpowiedniej jakości zawodników ani nie robią wrażenia na rywalach. Tutaj fakt, że trzeba biegać bez piłki i ma się powtarzalny, szlifowany przez lata model gry, nie stanowi konkurencyjnej przewagi. Tutaj zawodnicy niekoniecznie traktują możliwość przejścia do Rakowa jako złapanie pana Boga za nogi, dając się krótko trzymać spotkanemu tam trenerowi, tylko szybko kręcą nosem, gdy coś im nie pasuje. Tutaj wreszcie nie jest tak, że dyrektor sportowy przyprowadzony zza granicy będzie ściągał do Częstochowy najzdolniejszych piłkarzy, jakich Afryka widziała, a po roku będzie się ich sprzedawać z zyskiem, jak w grze komputerowej.

Raków i tak po tym burzliwym okresie spadł na cztery łapy, bo jednym z tych transferów, mających stanowić inwestycję, trafił w dziesiątkę i sprzedając Ante Crnaca z 10-krotną przebitką, zrekompensował sobie z nawiązką zarówno wszystkie nietrafione ruchy, jak i brak gry w tegorocznych europejskich pucharach. Część tych pieniędzy natychmiast reinwestował, ściągając Ariela Mosóra i Michaela Ameyawa. To już jednak typowe transfery Papszuna, czyli zawodnicy, o których wie możliwie dużo jeszcze zanim założą treningowy dres i którzy niosą stosunkowo niewielkie ryzyko fiaska. Prawdopodobnie dobrze Rakowowi zrobi, jeśli w przypadku transferów znów decydujące słowo będzie miał trener, a głównym kryterium ich przeprowadzania będzie, czy nowo pozyskiwany piłkarz jest lepszy od tych, którzy już są w klubie.

ŚWIADOMOŚĆ WŁASNEJ SPECYFIKI

Jeśli Świerczewski kupi klub filialny, jeśli rezerwy wzniosą się na poziom II ligi, będzie można myśleć o tworzeniu w Częstochowie drużyny, która „może a nuż odpali”. Dopóki to się nie stanie, ściąganie piłkarzy bez wyraźnego pomysłu, co właściwie mieliby dać Rakowowi, ani nie służy klubowi, ani zawodnikom. Czasem więc lepiej źle wypaść klubowi wizerunkowo, jak w przypadku Sourlisa czy Klaessona, pożegnanych w tym samym okienku, w którym zostali kupieni, niż wzajemnie męczyć się w relacji, która nikomu nie służy.

Najważniejsze jednak, by podobnych błędów nie popełniać w przyszłości. I tyczy się to zarówno piłkarzy, jak i działaczy. Jeśli w Częstochowie działa system z trenerem jako silną jednostką o sporym znaczeniu w kwestiach transferowych, zatrudnianie jako dyrektora sportowego kogoś mającego ambicje decydować o całym pionie sportowym, musi skończyć się źle. Jeśli ściąga się do klubu zdolnego nawet skauta, nie trzeba go od razu tytułować dyrektorem sportowym. Jeśli za trenera ma się długodystansowca, który potrafi w jednym miejscu pracować całe lata i co do którego ma się pełne przekonanie, że nigdy się go nie zwolni, nie trzeba traktować dyrektora sportowego jako gwaranta ciągłości polityki sportowej klubu. W takiej sytuacji spokojnie może nim być trener.

Dyrektor może pełnić funkcję pomocniczą, doradczą, administracyjną, czy skautingową, oglądając potencjalne nabytki na etapie, na którym trener jeszcze nie musi. Nie ma jednej właściwej drogi, także w dużym futbolu funkcjonują różne struktury i podziały zadań w zależności od specyfiki klubu. W Częstochowie zdają się wracać do rozwiązań, które akurat tam działają. Ale przy następnej rekrutacji powinni jasno komunikować oczekiwania: nie chcą dyrektora sportowego, który zarządzą, tylko takiego, który będzie asystentem Marka Papszuna, tyle że nie na ławce rezerwowych, lecz w gabinecie.

WIĘCEJ NA WESZŁO:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Skoki

Nawet jak jest dobrze, to coś musi nie wypalić. Żyła zdyskwalifikowany w drugiej serii w Engelbergu

Szymon Szczepanik
0
Nawet jak jest dobrze, to coś musi nie wypalić. Żyła zdyskwalifikowany w drugiej serii w Engelbergu
Piłka nożna

Media: Zadebiutował w Ekstraklasie w wieku 15 lat. Teraz może trafić do Włoch

Bartosz Lodko
1
Media: Zadebiutował w Ekstraklasie w wieku 15 lat. Teraz może trafić do Włoch

Ekstraklasa

Piłka nożna

Media: Zadebiutował w Ekstraklasie w wieku 15 lat. Teraz może trafić do Włoch

Bartosz Lodko
1
Media: Zadebiutował w Ekstraklasie w wieku 15 lat. Teraz może trafić do Włoch

Komentarze

11 komentarzy

Loading...