Niespełna dwadzieścia lat od prawdopodobnie najlepszego finału w historii rozgrywek, bohaterowie tego niezapomnianego spektaklu znów spotkają się w Lidze Mistrzów, niemal symbolicznie inaugurując jej nową formułę. Tak jak w 2005 roku nowe pokolenia kibiców zakochały się w futbolu po historycznej pogoni Liverpoolu za Milanem, tak dziś te same barwy mogą na nowo rozżarzyć ogień miłości do piłki, przygaszony przez skostniałą formułę europejskich pucharów. W takim dniu nie można nie wrócić wspomnieniami do „Cudu w Stambule” i zwrócić się do obu drużyn z prośbą: napiszcie nową, piękną historię Champions League.
W pamiętny, wieczór 25 maja 2005 roku, Liga Mistrzów dała nam wszystko, co piłka nożna ma do zaoferowania. Mało który inny mecz w piłce klubowej, odcisnął się tak mocno w zbiorowej pamięci kibiców. Czasami 90 lub 120 minut decyduje o historii piłki. Tej nie był w stanie zmienić nawet rewanż Milanu w finale rozegranym dwa lata później.
– Śmieszy mnie, że zagrałem w ośmiu finałach Pucharu Europy i wygrałem pięć z nich, a ludzie wydają się pamiętać tylko ten jeden – wspominał po latach, w rozmowie z UEFA.com, Paolo Maldini, kapitan Milanu z tego spotkania i zarazem strzelec pierwszego gola. I ma rację. Siła oddziaływania żadnego innego finału, w którym brał udział, nie była ani wcześniej ani później, tak duża.
Maldini zdobył bramkę uderzeniem z woleja już w pierwszej minucie meczu i poza rzadkim osiągnięciem, jakim jest gol w jednej z pierwszych akcji przez defensora, nie było w tym żadnej sensacji. Drużyna z Mediolanu jechała przecież do Stambułu po swoje, podrażniona brakiem trofeów w kończącym się sezonie i naszpikowana wielkimi nazwiskami, na czele z ze zdobywcą Złotej Piłki Andrijem Szewczenką. Po drugiej stronie stanęła drużyna solidna, ale – z nielicznymi wyjątkami – niewybitna pod względem indywidualności i nienawykła do grania w meczach o taką stawkę. Przewaga Milanu była dojmująca, a dwa gole Hernana Crespo na pięć minut przed przerwą tylko ją potwierdziły.
– To było spełnienie marzeń. Zacząłem w pierwszym składzie, strzeliłem dwa gole. To był jeden z tych wieczorów, kiedy wszystko jest proste, wszystko ci wychodzi. Każda piłka trafiała tam, gdzie chciałem. To było świetne uczucie – opowiadał Argentyńczyk w rozmowie z Guardianem. Takie odczucia są całkowicie zrozumiałe dla każdego kto widział obie te bramki. Pierwsza – precyzyjnie wykończone podanie od Szewczenki po szybkim ataku. Druga to prawdziwy majstersztyk, podcinka z pierwszej piłki po jednej z najładniejszych asyst w historii finałów Ligi Mistrzów, autorstwa Kaki.
Być może są dziedziny życia, w których tak wyraźna przewaga przeciwnika rozstrzygnęłaby sprawę. Ale na pewno nie jest nią sport, a zwłaszcza piłka nożna.
Przy stanie 3:0 dla Milanu piłkarze zeszli na przerwę, która, jak się wydaje, miała duże znaczenie dla losów meczu.
W opowieściach o wydarzeniach sprzed blisko dwudziestu lat, dzisiejszym dyrektorom, menadżerom czy ekspertom telewizyjnym nie wypada publicznie zdradzać pikantnych kulisów spotkania. Byli piłkarze The Reds podkreślają motywującą rolę kibiców, którzy niezrażeni wynikiem śpiewali „You’ll Never Walk Alone”, aby natchnąć swój zespół do dalszej walki. Wielu docenia także rzeczowe rady i spokój Rafy Beniteza czy płomienną przemowę Stevena Gerrarda o tym, ile znaczy dla niego ukochany klub. Pomimo że dziś nawet piłkarze Liverpoolu, choćby Jamie Carragher, temu zaprzeczają, dodatkową motywacją miały być też odgłosy świętowania z szatni Milanu.
– W przerwie szliśmy w kierunku szatni, a piłkarze Milanu już świętowali. Widzieliśmy i słyszeliśmy, jak śpiewają. Myśleli, że już są mistrzami i to naprawdę nas zdenerwowało – mówił zaraz po meczu obrońca The Reds, Djimi Traore. Trener Liverpoolu również zwracał na to uwagę.
– Przyszedłem ostatni do szatni i nie słyszałem świętowania Milanu, ale słyszał to trener Alex Miller. Powiedział piłkarzom, że oni już świętują wygraną. To dobrze na nas zadziałało – wyjaśniał Rafa Benitez.
– Nikt nie świętował w szatni – przekonywał po latach Crespo na łamach Guardiana – Te historie są zmyślone. Myślisz, że z takim składem świętowalibyśmy już po 45 minutach? Było odwrotnie, rozmawialiśmy o tym, że moglibyśmy grać lepiej, mimo, że wygrywaliśmy 3:0 – twierdził strzelec dwóch goli. W takim samym tonie wypowiadał się stoper Milanu, Jaap Stam. Holender w finałach Ligi Mistrzów przebył drogę z piekła do nieba w obie strony – zanim trafił do Włoch, był częścią drużyny Manchesteru United, która w finale w 1999 roku w ostatnich sekundach wyszarpała zwycięstwo Bayernowi Monachium.
– Zapomnijcie o plotkach, że świętowaliśmy w przerwie. Byliśmy zbyt doświadczeni, by tak zrobić – przekonywał.
Jedynym, który wyłamał się z tej narracji jest były obrońca Rossoneri, Cafu.
– Tak, to prawda. Strzeliliśmy trzy gole przeciwko Liverpoolowi, pomyśleliśmy, że to nasz dzień i rozluźniliśmy się – wyznał Brazylijczyk w 2015 roku w Q&A przeprowadzonym przez FourFourTwo.
Domniemane śpiewy przeciwnika z pewnością nie były wszystkim, co zajmowało piłkarzy i sztab Liverpoolu w przerwie. W nie tak dawnych czasach, kiedy w trakcie meczu dozwolone były trzy zmiany, Rafa Benitez był zmuszony dokonać dwóch jeszcze przed rozpoczęciem drugiej połowy. Już w 23. minucie boisko z urazem opuścił Australijczyk Harry Kewell, a jego miejsce w środku pola zajął Vladimír Šmicer. Druga zmiana miała zostać wykorzystana w przerwie na wprowadzenie dodatkowego zawodnika ofensywnego.
Ponieważ angielski Rafy Beniteza nie był najlepszy, zazwyczaj zmianę sygnalizował krótkim hasłem „prysznic”. Taki właśnie komunikat miał usłyszeć obrońca Djimi Traoré, za którego na boisku miał zameldować się napastnik Djibril Cissé. W międzyczasie jednak fizjoterapeuci wykluczyli dalszy udział w meczu obrońcy, Steve’a Finnana. Zmiana Traoré na Cissé została szybko wycofana, a w miejsce Finnana wszedł Dietmar Hamann. Finnan śmiał się po latach, że to dzięki niemu Liverpool odwrócił losy meczu.
– Jeśli nie doznałbym kontuzji, nie wygralibyśmy Ligi Mistrzów. Ten uraz to najlepsza rzecz, jaka przydarzyła się Liverpoolowi – żartował Irlandczyk.
Były reprezentant Irlandii miał zupełną rację. Wejście Hamanna poskutkowało zmianą ustawienia, której kluczowym aspektem było przesunięcie Stevena Gerrarda wyżej, na pozycję ofensywnego pomocnika. W ciągu dziesięciu minut od wznowienia gry, ta roszada przyniosła gola na 1:3. Kapitan Liverpoolu strzałem głową z pola karnego rozpoczął najbardziej nieprawdopodobny pościg w historii finałów europejskich pucharów. Powrót Gerrarda na własną połowę po zdobytej bramce, z gestem zachęcającym do dalszych ataków, to jedna z ikonicznych scen w historii rozgrywek.
– Byliśmy skoncentrowani dopóki Rafa Benitez nie zmienił meczu swoim ruchem. Didi Hamann wszedł przed obrońców, żeby uwolnić Stevena Gerrarda. Ta zmiana postawiła nas w trudnym położeniu – przyznał Hernan Crespo dziesięć lat po finale.
Coś, co wydawało się niemożliwe przed przerwą, ziściło się w ciągu sześciu minut od strzelenia przez Liverpool pierwszego gola. Dwie minuty po bramce Anglika z dystansu trafił Šmicer, a za kolejne cztery Xabi Alonso wyrównał na 3:3. Oba trafienia pokazują, jak cienka była granica powodzenia The Reds w tym meczu. Przy golu Czecha nie najlepiej zachował się Dida, na dodatek strzał o centymetry minął napastnika Liverpoolu, Milana Baroša. Z kolei uderzenie Hiszpana z rzutu karnego obronił bramkarz Milanu i dopiero dobitka okazała się skuteczna.
Margines błędu: zero.
Remis stał się faktem, Liverpool zdołał odwrócić losy meczu, który wydawał się przegrany i doprowadził do dogrywki. Jednak kulminacyjny moment, decydujący o nadaniu temu spotkaniu miana „Cudu w Stambule” miał miejsce w końcówce dogrywki. Milan był w niej stroną dominującą, a w poczynaniach zespołu z Anglii coraz bardziej uwidaczniała się desperacka chęć przetrwania do serii jedenastek.
To w tych okolicznościach narodził się ostatni główny bohater finału, a był nim nie kto inny, jak Jerzy Dudek. W 117. minucie spotkania słaniający się na nogach piłkarze Liverpoolu już błagali w myślach o ostatni gwizdek. W tych okolicznościach wrzucona w pole karne piłka spada na głowę Szewczenki. Ukrainiec z bliskiej odległości uderza na bramkę, ale golkiper broni jego strzał. Odbija jednak piłkę przed siebie, a napastnik Milanu ponownie do niej dopada.
I znów trafia w rękę golkipera.
To był moment, w którym zaczęło stawać się jasne, że Milan nie wygra tego meczu. Rzuty karne stały się niemal formalnością.
– Dotrwaliśmy do dogrywki i wreszcie zaczęliśmy grać, jak należy. Wróciliśmy do gry jako zespół, którym się czuliśmy – jako zespół ciągle zdolny pokonać Liverpool. Miałem wtedy jeszcze nadzieję, że ostatecznie wyjdziemy z tej opresji obronną ręką. Aż do ostatniej minuty, w której Dudek w niewiarygodny sposób obronił strzał Szewczenki – wspominał Carlo Ancelotti w książce „Nienasycony zwycięzca”, której fragmenty cytowaliśmy w tekście o włoskim trenerze
– W tym momencie, dopiero wtedy, zacząłem widzieć duchy. Dopiero wtedy. Mój mózg znowu zaczął funkcjonować, wreszcie udało mi się sklecić jakąś spójną myśl: „źle to zaczyna wyglądać”. Tymczasem dogrywka się skończyła. Czekały nas rzuty karne. Spojrzałem moim zawodnikom w oczy i zrozumiałem, że coś poszło nie tak. Za dużo myśleli, a to nie pomaga, gdy za chwilę trzeba wykonać jedenastkę. W tej chwili byłem niemal pewien, że jest po nas – przyznał szkoleniowiec.
Przeczucie nie zawiodło Ancelottiego. Piłkarze Milanu byli mentalnie rozbici, a reprezentant Polski perfekcyjnie przygotowany na karne.
– Na koniec dogrywki, Jamie Carragher podszedł do mnie i powiedział: „Pamiętaj o nogach spaghetti Bruce’a Grobbelaar’a z Rzymu w 1984. Zrób to samo co Grobbelaar, tańcz, zniechęć ich – wspominał Polak. Bruce Grobbelaar to legenda Liverpoolu. Zasłynął tańcem na linii bramkowej podczas serii rzutów karnych w finale Pucharu Europy w 1984 roku.
Ta taktyka okazała się niezwykle skuteczna. Do karnych w Milanie podchodzą Serginho, Pirlo, Tomasson, Kaká i Szewczenko. Pierwszy fatalnie pudłuje, strzał drugiego broni golkiper Liverpoolu, a dwaj kolejni trafiają do siatki. Po stronie Liverpoolu strzelają Hamann, Cissé, Riise i Šmicer, myli się tylko Norweg. Wszystko zależy od strzału Andrija Szewczenki. Oto naprzeciw Polaka staje zdobywca Złotej Piłki, uznawany za najlepszego napastnika świata lider wielkiego Milanu. Bramkarz The Reds tańczy w bramce, Ukrainiec bierze rozbieg i strzela mocno w środek, a piłka zatrzymuje się na zostawionej przez Dudka ręce i upada przed linią bramkową. Sekundy później polski bramkarz tonie w objęciach kolegów z zespołu.
– Kiedy czekaliśmy na serię jedenastek, która miała zostać rozegrana przed sektorem fanów Milanu, trener Jose Ochotorena wyjął listę z rozpisanymi sposobami strzelania karnych przez poszczególnych zawodników rywala. Lista wydawała się długa jak rolka papieru toaletowego. Powiedziałem, że tego nie zapamiętam. Zaproponowałem, żeby stanął za bramką i mi podpowiadał, ale sędzia nie zgodziłby się na to, więc wymyśliliśmy inny plan. Przed każdym karnym miałem patrzyć na trenera, który podniesie jedną rękę, jeśli mam się rzucić w lewo albo dwie, jeśli mam się rzucić w prawo. Ostatecznie to rezerwowy bramkarz Scott Carson podnosił ręce, a „Ocho” patrzył w notatki i instruował go. To nie było łatwe, bo niektórzy piłkarze mieli wiele wariantów wykonania karnych – opisał Dudek w swojej autobiografii.
W ten sposób Liverpool z Polakiem w składzie przeszedł do historii futbolu.
Jednak każda historia wielkiego tryumfu, jest także opowieścią o porażce. Przegrana w Stambule była dla wielu piłkarzy Milanu tak bolesna, że bezpośrednio po meczu myśleli o zakończeniu kariery. Andrij Szewczenko zwierzał się, że w kolejnych miesiącach budził się w nocy z krzykiem.
– Był taki czas, kiedy zastanawiałem się nad zrezygnowaniem z futbolu. Myślałem o odejściu, ponieważ po Stambule nic nie miało sensu. Finał Ligi Mistrzów z 2005 roku po prostu udusił mnie – opisuje Andrea Pirlo w swojej autobiografii cytowanej przez lfc.pl. – Dla większości ludzi powodem naszej porażki w rzutach karnych był Jerzy Dudek – ten bałwański tancerz, który robił sobie z nas jaja, kołysząc się na linii, a potem wcierał sól w nasze rany, broniąc nasze strzały. Jednak z czasem musieliśmy dojść do bolesnego wniosku, że to była tylko nasza wina – zauważa legenda Rossonerich.
– Gdy ktoś wspomina finał Champions League, zawsze myślę o tym finale, a nie o 1999 roku – przyznał po latach Jaap Stam.
– Ból porażki pozostaje z tobą na dłużej.
I tak się stało. Finał ze Stambułu wspominany jest do dziś. Niemal 20 lat później Milan i Liverpool mogą jednak napisać kolejny, piękny rozdział historii Ligi Mistrzów, inaugurując nowy format rozgrywek również pamiętnym spotkaniem.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Sukces na glinianych nogach. Rok temu baraże, dziś Stuttgart wraca do Ligi Mistrzów
- Wszędzie dobrze, ale w Düsseldorfie najlepiej [STRANIERI]
- Cárdenas odchodzi z Rakowa. Czy ktokolwiek będzie tęsknił? [KOMENTARZ]
Fot. Newspix.pl