Za Lechem Poznań najlepszy mecz w tym sezonie. Drużyna ta wreszcie wyglądała jak poważny kandydat do – spokojnie, nie pompujemy balonika – czołowych lokat Ekstraklasy. Wynik 2:0 nie oddaje przewagi, jaką „Kolejorz” miał nad Pogonią. Praca Nielsa Federiksena przynosi efekty. Kto by pomyślał – jednak opłaca się mieć trenera.
To jakiś cud, że Lech nie strzelił żadnego gola jeszcze przed przerwą. Zagrożenie siał swoimi wrzutkami Pereira. Wystarczyło ledwie pięć minut meczu, by Portugalczyk miał na koncie trzy znakomite dośrodkowania. Podobał nam się Gurgul, świetnie wprowadzał piłkę między linie. W środku pola czyścił Murawski, Kozubal zagrywał otwierające piłki, Hotić stwarzał przewagę w środku. Brakowało wykończenia.
I tak jeszcze przed przerwą…
- Ishak miał sam na sam (magiczny dotyk Kozubala!) już w drugiej minucie, lecz świetnie interweniował Cojocaru – wyczekał napastnika, nie zrobił żadnego krzywego ruchu.
- Ishak nie wykorzystał płaskiej wrzutki Gurgula (kiks), więc użytek chciał zrobić z niej Pereira (trafił w rękę Borgesa, lecz ta była przy ciele – gwizdek sędziego milczał).
- Ishak dostał mięciutkie prostopadłe podanie od Murawskiego, ale zaliczył absurdalny strzał (posłał piłkę hen daleko).
- Kozubal stanął oko w oko z Cojocaru, kąt był ostry, znów górą rumuński bramkarz.
Całkiem sporo tego, prawda? A przecież wyciągnęliśmy w powyższym zestawieniu tylko realne szanse na trafienie, w rzeczywistości ciekawych akcji Lecha było znacznie więcej. Na domiar złego (dla Pogoni) chwilę przed zejściem do szatni czerwoną kartkę zobaczył Benedikt Zech. Raczej nie ma z czym dyskutować – Sousa okiwał Austriaka, miał opanowaną piłkę, wbiegał w pole karne, tam gospodarze mieli przewagę trzech na jednego. Mógłby szukać strzału po długim rogu (a że potrafi to robić, udowodnił kilkadziesiąt minut później) albo skorzystać z pomocy jednego z kolegów. Słowem – realna szansa na gola, więc czerwona kartka wydaje się być uzasadniona. Z kronikarskiego obowiązku dodajmy, że sędzia Lasyk musiał posiłkować się VAR-em.
Mniej więcej wtedy stało się jasne – nie ma opcji, żeby Lech tego nie wygrał. Od tego momentu czuliśmy się tak, jakbyśmy znali zakończenie filmu i w trakcie oglądania mogłyby nas zaskoczyć jedynie zwroty akcji, które doprowadziłyby do znanego z góry finału. Ale czy to znaczy, że się źle bawiliśmy? Absolutnie nie. Co tu dużo mówić – stęskniliśmy się za właśnie takim Lechem. Potężnym w ofensywie, rozpędzonym, podchodzącym do starcia z inną czołową drużyną ligi bez kalkulowania.
Gole były kwestią czasu. Gdy Wahlqvist wybijał piłkę z linii po lobie Hoticia, było ciepło. Gdy Ishak wsadził piłkę do siatki ze spalonego – jeszcze cieplej. Aż w końcu Sousa po dwójkowej akcji z Hakansem przymierzył po długim rogu. Pogoń broniła się naprawdę dzielnie, ale ileż można? Przez dziewięćdziesiąt minut, i to grając w niedowadze, nie dałaby sobie rady, w końcu musiała skapitulować. Później wynik na 2:0 ustalił Gholizadeh, wykorzystując kontratak. Do siatki trafił jeszcze Sousa (znów spalony), a Fabiema nie skorzystał z prezentu i – uwaga, uwaga – nie trafił na kompletnie pustą bramkę.
Ma szczęście, że Poznań szybko o tej wpadce zapomni. Tak się stanie, bo Lech zagrał jak za dawnych lat.
Zmiany:
Legenda
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Nowy basior. Czy Kamil Grabara z marszu przejmie dowodzenie watahą Wilków?
- Kądzior też potrafi być kozakiem. Szkoda, że ostatnio tak rzadko
- Ukraina w pucharach mało kogo obchodzi. Europa przyjeżdża do Polski na puste stadiony
Fot. newspix.pl