Nie wiemy, co musi się wydarzyć, żeby Jagiellonia ogarnęła się w defensywie. To naprawdę niepokojące, że ekipa trenera Siemieńca potrafi rozdawać dostęp do własnej bramki jak bułki na promocji. Dziesiąty mecz i dziewiętnasty gol dla rywali – tak wygląda bilans mistrza Polski po starciu z beniaminkiem Ekstraklasy, który dał dzisiaj lekcję pod tytułem: jak nie rozgrywać piłki na tyłach i jak nie kryć w polu karnym.
Lekcję Jagiellonii, rzecz jasna. Nie raz, nie dwa GKS Katowice łapał gości na wykroku, a już w szczególności Halitiego, którego największym atutem miało być podobno wyprowadzenie piłki z linii obrony. Fakt, potrafi robić to tak dobrze, że za chwilę padają gole. Ale nie przekonali się o tym Imaz z Pululu, tylko Nowak z Błądem. Poniekąd wymusili gapiostwo stopera „Jagi”, wykonali dobry skok pressingowy, aż Błąd zrobił, co trzeba, czyli… skorzystał z błędu.
Jak na ironię, takich błędów po stronie Jagiellonii było więcej, ale nie tylko Błąd na nie czyhał. Raz potężnie poza polem karnym machnął się Abramowicz, mając szczęście, że Zrelak był na spalonym. Kiedy indziej recydywę przy szesnastce odstawił Moutinho, a innym razem defensywa „Jagi” zapomniała, że istnieje coś takiego jak krycie dalszego słupka przy dośrodkowaniu. Ogółem nie przesadzimy ze stwierdzeniem, że gdyby na tej fenomenalnej murawie w Katowicach pojawił się Ajax, znów skończyłoby się czwórką czy piątką, a może i szóstką. Nieważne, że fragmentami Holendrzy musieliby biegać jak po pastwisku albo drogach ziemnych sprzed setek lat.
W całym meczu, co też nie świadczy za dobrze o Jagiellonii, mało było konkretów w ofensywie. Imaz miał strzał z ostrego kąta, Churlinov w dobrej sytuacji kopnął w bramkarza, a gol Pululu na 1:1 to wciśnięcie futbolówki do siatki po rykoszecie. Akcja ładna, owszem, ale sama jej końcówka była dość przypadkowa.
No i właśnie, słowo klucz: przypadek. Jego na boisku było zdecydowanie za dużo jak na to, co w poprzednim sezonie potrafiła zaproponować Jagiellonia. GKS miał dobry plan na to spotkanie, bo przez większość meczu naciskał na rywali i nie dawał im pograć w piłkę. Wyszedł z założenia, że skoro „Jaga” jest najgorsza na tyłach, trzeba ją tam zadomowić. Z takimi asami jak Haliti czy później Nguiamba, który imitował pomoc w grze obronnej, to brzmiało jak rozsądny plan na urwanie punktów.
Ba, katowiczanie nie musieli wstydzić się z myślą, że Jagiellonię można ograć. Z drugiej strony nie chciał pomóc im sędzia Stefański, oczywiście zgodnie z przepisami, bo zamiast wyrzucić z boiska Fadigę za dwie żółte kartki, tylko pogroził palcem za drugi niebezpieczny faul. Występ Francuza powinien trwać 6 minut, a mistrz Polski powinien był grać w dziesiątkę od 62. minuty. Szkoda, że Stefańskiemu zabrakło jaj przy tak prostej okazji do spuentowania głupoty.
Ale chociaż o tyle dobrze, że jaj nie zabrakło podopiecznym trenera Góraka. Pracowali bowiem na drugą bramkę i w końcu ją wypracowali. Szczęśliwie, jeszcze bardziej niż Jagiellonia, ale przede wszystkim zasłużenie. Galan obił Kowalczyka i totalnie zmylił Abramowicza. Jedni powiedzą, że taka utrata punktów przez Imaza i spółkę to niefartowny wypadek przy pracy, ale drudzy – ci mający oczy i kompletny ogląd sytuacji – że to przecież naturalna kolej rzeczy. Okropnie męczysz bułę? Masz za swoje. Nie potrafisz sklecić przez prawie całe spotkanie jednej sensownej akcji? Licz się z tym, że ogra cię nawet beniaminek.
Zapamiętaliśmy ją oczarowującą, a widzimy teraz rozczarowującą. Jagiellonia szura po dnie, jeśli chodzi o eksponowanie swoich możliwości. Jest wolna, przewidywalna i popełnia proste błędy. Gdyby nie fakt, że w ostatnich tygodniach miała mordercze tempo gry co trzy dni, bilibyśmy na alarm. A tak możemy jedynie powiedzieć: tak, tu najprawdopodobniej widać efekt pocałunku śmierci. Tak mocny, że po trzech meczach z rzędu z czwórką z tyłu przyszedł czas na poważną wtopę z zespołem, który wygrał właśnie swój pierwszy mecz w Ekstraklasie. I to w jakim stylu! Ani przy 1:1, ani 2:1 nie katowiczanie nie postawili autobusu, tylko starali się jeszcze coś ustrzelić, aż zawstydzili Jagiellonię raz jeszcze w 97. minucie.
Powtórzymy: bić na alarm jeszcze nie ma co, ale też czas zdjąć z Jagiellonii Białystok parasol ochronny. Nie po to robi się dodatkowe transfery pod grę na dwa fronty, żeby na przestrzeni jednego miesiąca przegrać AŻ pięć meczów z rzędu. Nie, to mistrzowi Polski po prostu nie przystoi. A już na pewno nie taki mecz z takim przeciwnikiem, po którym na dobre słowo nie zasługuje absolutnie nikt.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Nowy basior. Czy Kamil Grabara z marszu przejmie dowodzenie watahą Wilków?
- Kądzior też potrafi być kozakiem. Szkoda, że ostatnio tak rzadko
- Ukraina w pucharach mało kogo obchodzi. Europa przyjeżdża do Polski na puste stadiony
Fot. Newspix