Reklama

Majewski: Nigdy nie wrócę do zeszytu w sklepie, biedy i starego bloku

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

19 sierpnia 2024, 11:11 • 18 min czytania 78 komentarzy

Dlaczego warto kupić sobie Rolexa? Po co Kosta Runjaić mówił: „Kurwa, jak ty tragicznie grasz lewą nogą. Już moja matka lepiej wrzuca”? Jak w Anglii nauczył się być sobą? Jak poradził sobie ze śmiercią ojca? Jakie wartości wyniósł z domu, w którym po dwóch dniach od wypłaty taty w sklepie kupować trzeba było na zeszyt? I dlaczego, kto zaznał „chujni”, ten zrobi wszystko, żeby nie wrócić do czterdziestometrowego mieszkania, w którym żyje czteroosobowa rodzina? Czy wykłóca się na sesjach rady miasta w Pruszkowie? Czy kontynuuje tradycję wielkich polskich aktorów-naturszczyków w filmie „Wróbel”? To długa rozmowa z Radosławem Majewskim, aktualnie piłkarzem Znicza Pruszków i gwiazdorem I ligi. Przede wszystkim o życiu. 

Majewski: Nigdy nie wrócę do zeszytu w sklepie, biedy i starego bloku

Brakuje ci zgiełku dużej piłki?

I liga to nie taki koniec świata.

Spotykamy się w spokojnym Pruszkowie, a nie w zatłoczonym centrum Warszawy.

Na Wieczystą przychodziło pięćset, siedemset, w porywach tysiąc osób. W Zniczu gram mecze przy większej publiczności: tu pięć tysięcy, tam siedem, gdzieś chyba nawet dziesięć było, czy przesadzam?

Reklama

Na Wiśle Kraków czy Ruchu Chorzów bywa nawet dwadzieścia tysięcy. 

Arka też ma taki potencjał. I liga to wciąż poziom centralny. Oczywiście, to nie Ekstraklasa. I nie wielka piłka. Ale do tej już nie wrócę. Choć, w sumie… robię dziwne rzeczy: zszedłem do piątej ligi, byłem w czwartej i trzeciej, zerwałem więzadła krzyżowe, będąc daleko po trzydziestce, żeby grać teraz w I lidze. Z drugiej strony, sytuacja rodzinna podpowiada mi, żeby nie wyjeżdżać już z Pruszkowa. Rozwiodłem się z żoną, są dzieci, łatwiej jest, jak tu siedzę. Pozostaje tylko do Ekstraklasy awansować ze Zniczem.

Możliwe?

Lodu na głowę.

Skończysz w tym roku 38 lat. Bawisz się w Zniczu. Jesteś jednym z najlepszych pomocników I ligi. Wielu zapamięta cię jednak jako chłopaka, który zawsze był trochę niepoważny, szalony, trudny do zamknięcia w ramy. Zachłysnąłeś się kiedyś talentem?

Raczej nie, choć może na dwa, trzy miesiące, kiedy w Polonii zacząłem zarabiać duże pieniądze. Ale też jestem dla siebie wyrozumiały, w domu miałem chujnię. Tata dziesiątego przynosił wypłatę, a dwunastego nic z tego nie było, w sklepie trzeba było zapisywać się na zeszyt. Półtora roku pograłem w Ekstraklasie i wyjechałem do Nottingham Forest. W Anglii szybko przybijali głowę młotkiem. Prestiż, przygotowania, wyjazdy, stadiony, mecze, rywalizacja, sześciu na jedną pozycję. Jak chciał człowiek grać, to ogarniał się w mig. Jak nie, to z podkulonym ogonem wracał do kraju.

Reklama

Z tamtych czasów wielu zapamięta cię jako młodego chłopaka zalewającego mlekiem płatki na płaskim talerzu po alkoholowym wieczorze z Arturem Borucem i Dariuszem Dudką na zgrupowaniu reprezentacji. Sugerowałoby to odklejkę. Wspominałeś trudne dzieciństwo. Ile było w tym obrazie więc prawdziwego ciebie? 

Nigdy nie odwaliła mi sodówka. Mam na myśli dużą forsę przepuszczaną w kasynie, późne wieczory w klubach, przepijanie i przepalanie talentu. To nie był mój świat. To nie było moje życie. Przez dłuższy czas zarabiałem fajne pieniądze. Wszystko inwestowałem. Mądre, racjonalne podejście. A czasami warto się dobrze potraktować. Zadbać o swoje potrzeby i marzenia. Kupić lepszy zegarek. Pojeździć bardziej wypasionym samochodem. Nagrodzić się. Bo kiedy, jak nie w młodości?

Zawsze w salonie znajdzie się jakiś nowy Rolex, jakieś nowe BMW, nie ma niebezpieczeństwa zatracenia się w materializmie?

To musi występować przy założeniu, że większość pieniędzy inwestujesz. Nie zgubisz się, jeśli pamiętasz, do czego nie chcesz wracać: do zeszytu w sklepie, do biedy, do bloku, do czterdziestometrowego mieszkania, w którym żyje czteroosobowa rodzina. Nikomu nie umniejszając. Znam to z własnego doświadczenia. Pieniądze w piłce są dostatecznie duże, żeby móc pozwolić sobie na godne życie po karierze. Dwanaście lat temu zacząłem inwestować. Część pieniędzy z kontraktach w klubach też odkładałem. Z reszty żyłem.

Jako 37-letni facet mogę pozwolić sobie na inne podejście. Kiedy podpisałem kontrakt w Zniczu Pruszków po długiej rehabilitacji krzyżowego, potraktowałem się nowym Rolexem. Będę pamiętał, że to z tej okazji. Kiedyś po przedłużeniu umowy sprawiłem sobie też samochód, dla mnie to rodzaj wewnętrznej motywacji, nagrody za pracę. Dzieci staram się uczyć, że na takie przyjemności trzeba sobie zasłużyć, nic nie przychodzi z dnia na dzień. Myślę do przodu, na początku roku odkładam na wakacje, na które wyjeżdżam w czerwcu. Uczciwą pracą: treningami, meczami, występami w studiach, radą miasta…

Dużo kłótni jest na sesjach rady miasta w Pruszkowie?

Jestem nowym radnym. Pierwszy rok poświęcam na naukę. Na początku nie wiedziałem nawet, kiedy mogę się odezwać. Przecież nie będę udawał, że jestem biegły w prawie. Nie jestem. Podejrzewam, że jak większość.

Ale pewnie co drugi tam udaje, że prawo zna.

Oczywiście, ja nie udaję. Na razie siedzę, słucham. Przyglądam się, jak te sesje przebiegają. Niewiedza mobilizuje mnie, żeby usiąść przy biurku, bo urządziłem sobie specjalny gabinet, i przeczytać czterdzieści stron papierów, których kiedyś bym nawet nie ruszył. W przyszłości będę chciał coś w Pruszkowie zmienić albo przynajmniej spróbować zmienić. Nie zamierzam robić rewolucji. Nie mam do tego kompetencji i wiedzy. Ale myślę, że ze sportowej perspektywy mogę działać pozytywnie, zaaktywizować lokalną społeczność.

Niektórzy pewnie się dziwią: po ci ta rada miasta?

Nie zamierzam dać się zaszufladkować. Głupotą byłoby wpakować sobie do głowy, że jedną mam pracę i tu już jest koniec mojego życia. Robię dużo rzeczy poza treningami i meczami: opiekuję się dwójką dzieci, występy w studiach, rada miasta, teraz też film.

Wystąpiłeś w komediodramacie „Wróbel”. Kontynuujesz tradycję wielkich polskich aktorów-naturszczyków? 

Jechałem Pendolino. Zadzwonił dziennikarz Przemek Rudzki.

– Nie chciałbyś zagrać w filmie.

– Chciałbym, a o co chodzi?

– Znajomy reżyser widział cię w programach i szukał do ciebie numeru.

– Fajnie, czemu nie!

Występowałem w programach, komentowałem mecze, nie czuję stresu przed kamerą. Pomyślałem, że mógłbym spróbować. Zadzwonił do mnie reżyser Tomasz Gąssowski. Ostrzegł mnie: „Nawet, jak cię zaproszę, nie znaczy to, że na pewno zagrasz w filmie”. Okej, uczciwe podejście, może zmarnuję trochę czasu, ale przynajmniej porobię coś odświeżającego. Przyjechał do Pruszkowa, w parku odegraliśmy scenkę.

Jaką?

Miałem mieć do niego jakieś pretensje. I wymusić od niego list. Chyba tak to było.

„Wróbel” jest o historii listonosza z polskiej prowincji. 

Gąssowski po naszym spotkaniu i tej scence powiedział: „Fajnie wyszło, pokażę to producentowi”. Podobno nie spodziewał się, że tak korzystnie wypadnę. Reżyser dostał polecenie popracowania ze mną nad rolą uczoną. Żeby sprawdzić, czy zachowam naturalność w ruchach. Od października do marca do niego jeździłem, raz na miesiąc, raz na dwa tygodnie, czasami częściej. Bywało słabo, bywało lepiej, ale jakiś potencjał we mnie drzemał. W maju były zdjęcia. Popierdoliłem scenariusz. Ale i tak dobrze wyszło.

Przeinaczyłeś tekst?

Powiedziałem po swojemu. Reżyser stwierdził, że naturalnie.

Długo się tekstu uczyłeś?

Jezu, długo. Siedziałem godzinami, w pociągu tłukłem. Z Gąssowskim to ćwiczyłem, myliło mi się, ale naprowadzał mnie, żeby nie rezygnować, grać do końca. W filmie będą dwie moje role.

Dwie?

Tak, ale to łącznie minuta, może dwie i pół. Gąssowski po nagraniach mówił mi, żebym się nie nastawiał, bo w produkcji mogą oba moje epizody wyciąć. Nie miałbym z tym problemu. Ale tak się nie stało. Jestem w tantiemach, a to znaczy, że jestem aktorem!

Dobrze się bawiłeś na planie?

Był fun, choć na planie jest trochę nudno. Znaczy, powolnie. Przychodzisz o 10:00, a wchodzisz o 13:00. Do tego po kwadransie cięcie. Przerwa czterdzieści minut. Miałem problem z uczeniem się roli. Ostatnio kręciliśmy nawet reklamówkę z Jackiem Borusińskim, głównym bohaterem, dla Heliosu. I zauważyłem, że on również nie do końca współpracuje ze scenariuszem. Dokłada swoje rzeczy, gestykulacje, fajnie to potem wygląda.

„Wróbel” jest dobry?

Film wchodzi 23 sierpnia do dwustu kin w całej Polsce. Nie widziałem go w całości, nie chciałem, pierwsze wrażenie zostawiam sobie na prapremierę.

Słyszę, że rzadziej już rozmawiasz o piłce nożnej. 

W 2015 roku wróciłem z Grecji do Polski. Żonie, z którą później się rozwiodłem, powiedziałem: „Jeszcze wrócę za granicę”. Za czasów Lecha miałem ofertę, nie puścili mnie. W Pogoni dostałem kolejną propozycję, tym razem z Australii. Myślałem: „Kurwa, koniec świata”. Wszyscy wtedy byli temu przeciwko. Ale poszedłem. I ten koniec świata spowodował, że doznałem kontuzji.

Ciekawą rzecz powiedział mi wtedy Kosta Runjaić: „Tak wielu ludzi ci tego odradzało, bo te zerwane więzadła musiały być tam pisane”. W Pogoni mieliśmy super kontakt, po latach wysyłamy sobie życzenia, jakieś bilety nawet mi ogarnął, niedawno mieliśmy się spotkać. Runjaić mocno wierzył, że przyciąga się złe rzeczy, jeśli zbyt intensywnie się o nich myśli. I w drugą stronę tak samo: jak ma piłkarz strzelić bramkę, to w końcu mu piłka spadnie na nogę. Brzmi jak abstrakcja, ale… tak jest.

Ja w takie rzeczy nie wierzę. 

Myślę, że Runjaić mógł mieć rację w przypadku Australii. Strasznego miałem pecha. Mówiłem wtedy, że znalazłem się w czarnej dupie. Wcześniej spełniłem jednak własny cel o powrocie za granicę. Zapracowałem sobie na ten wyjazd. Już w Polsce zacząłem występować w telewizji, trzy lata spędziłem w Polsacie, potem TVP. Kiedy grałem dla Wieczystej w piątej lidze, nikt nie zwracał na to uwagi. Nawet w III lidze broniły mnie liczby, bo zawsze miałem dużo asyst czy goli. Ale jak tylko klub miał jakiś gorszy okres, to zaraz było głosy: „Jak to możliwe, że ktoś pozwala mu kursować między treningiem a studiem”. Niesprawiedliwe to było, bo nikt nie mógł mi zarzucić, że się obijam.

Refren całej twojej kariery: jak było dobrze, to Majewski był pozytywną mordką i showmanem, jak było źle, to Majewski był klaunem i „showmanem”.

W Lechu miałem jeszcze przez rok ważny kontrakt, ale już mnie nie chcieli. Prezes Rutkowski powiedział, że trzeba ściąć jakąś głowę. Nie mógł być to ktoś młody, musiała być to jedna z wiodących postaci, padło na mnie. Nie bolało mnie to. Nie zamknąłem się w sobie. To nie mój styl. Zawsze wyjdę do ludzi, wszystko powiem, kawa na ławę, niczego ukrywać nie będę, bo co ja mam do ukrycia?

Nie wiem!

Ty, naprawdę, jestem szczery, czasami zbyt szczery. Na tej otwartości zdarza mi się tracić czy cierpieć.

W jaki sposób?

Bo za bardzo się wystawiam. Wielu zawodników narzeka, psioczy, złorzeczy. Mają całą litanię rzeczy, które im się nie podobają. Ale w kuluarach. U mnie jest inaczej. Mogę grać, strzelać gole, asystować, wygrywać, przegrywać, a przy okazji udzielać się medialnie, otwarcie mówić o swoich przemyśleniach. Zdarza się, że ktoś mi z tego powodu robi na złość. Albo, że gadają: „Po co on cokolwiek mówi, skoro niedawno przegraliśmy mecz”. A mnie w Anglii nauczono, że powinieneś być taki sam, jakkolwiek by nie było.

Jest zajebiście, ego wypierdala w kosmos, trzymaj się twardo ziemi. Jest chujowo, nie idzie ci, rób swoje. W 2017 roku przegraliśmy finał Pucharu Polski. Z Arką zmarnowałem świetną sytuację w samej końcówce, słaba sprawa, po tylu latach nadal tego strasznie żałuję. Na następnym treningu w Lechu widziałem nieprawdopodobnie zdołowany zespół, choć za kilka dni mieliśmy przecież mecz o mistrzostwo Polski. Mogłem sobie wyrzucać, że spartaczyłem w tak ważnym momencie, w meczu o trofeum. Ludzie też pewnie mieli mi to za złe. Ale musiałem sobie z tym poradzić.

I sobie poradziłeś?

Nie wygraliśmy mistrzostwa, więc chyba nie. Ale wciąż byłem sobą, nie zmieniłem się przez wzgląd na jedną zmarnowaną sytuację.

W Anglii próbowałeś być kimś innym, skoro mówisz, że bycia sobą dopiero tam się nauczyłeś?

Na początku w Nottingham nie umiałem mówić po angielsku. Znałem pojedyncze słówka, a już na drugi dzień próbowałem załatwić abonament na Orange. Babka na mnie patrzyła wytrzeszczonymi oczami, ni w ząb nie wiedziała, o czym do niej nadaję. Nie było więc nawet mowy, żebym kogoś udawał. Musiałem być sobą.

Przydzielono mi Angielkę, która na okrągło wałkowała ze mną podstawy języka: rysunkami, obrazkami, palcami. Łeb parował, nie chciało mi się tam siedzieć, ale jakbym tego nie przerobił, to bym szybciutko wrócił. Można się obronić na boisku, dostaje się szansę, ale w składzie jest zawodników „a lot”, jeden gorszy moment, wchodzi ktoś inny, ciebie nie ma. Podejrzewam, że nie spędziłbym sześciu, nie podpisałbym tych dwóch-trzech kontraktów w Championship i nie miałbym możliwości przejścia z Nottingham do Huddersfield, gdybym nie robił progresu.

Dlaczego szatnię Nottingham nazwałeś „młotkiem”?

Mieliśmy super chłopaków, towarzystwo, charaktery, klimat. Młotkiem ta szatnia była piłkarsko. Pamiętam wygrany mecz z Middlesbrough. Ostatni gwizdek, cieszymy się, mija pięć minut, wchodzimy do autokaru i tego spotkania jakby nie było, bo za dwa dni gramy kolejny raz w Championship. W Anglii nie było czasu na rozpamiętywanie i miejsca na karmienie ego próżnością. Zagalopowanie się, nieprzykładanie się, niestaranie się na treningach kończyło się banalnie: wyjebywali cię.

Jaka jest najgorsza cecha polskiej szatni?

Latanie w przestworzach, gdy ktoś ma lepszy moment. Takie przekonanie, że nagle jest się kotem i może się wszystko. Z kolei, w gorszych momentach: głowa w dół, załamka, mogiła. A jest przecież to słynne zdanie Michaela Jordana: „Spudłowałem dziewięć tysięcy razy. Przegrałem trzysta meczów. Dwadzieścia sześć razy nie trafiłem decydującego rzutu. Ciągle zaliczałem w życiu porażki: znowu, i znowu, i znowu”. Bardzo to już ograne, ale w tym kryje się cała tajemnica sportu, żeby podnosić się po każdej porażce.

Kiedy w Anglii zobaczyli, że coś ze mnie będzie, nikt nie otaczał mnie żadną specjalną opieką. Trener za dużo ze mną nie gadał, wymagał ode mnie tyle samo, ile od bardziej doświadczonych piłkarzy. Żadnego głaskania, zapierdalać musiał każdy. Nieważne, czy strzelił wcześniej siedemnaście goli, czy miał tylko dwie asysty.

Chwaliłeś wcześniej Kostę Runjaicia. W Legii napisał kilka kapitalnych wieczorów w Lidze Konferencji, czym zapracował sobie na pracę w Udinese. Miałeś zresztą szczęście do zagranicznych trenerów w Ekstraklasie…

Tak, bo jeszcze Nenad Bjelica, który po Lechu pracował chociażby w Dinamie Zagrzeb czy ostatnio Unionie Berlin. U Runjaicia podobało mi się podejście. Umiał sprawić, że szatnia go słuchała. Wielu się z nim nie zgadzało. Wręcz go nie lubiło. Ale wychodziło się na boisko i ani przez chwilę nie myślało się o odpuszczaniu w jakimkolwiek elemencie gry.

Dlaczego wielu go nie lubiło?

Był nieprzyjemny. Taki radykalny. Potrafił okrutnie opierdolić. Zmielić na flaka. Tak, że człowiek czuł się totalnie źle. Po zagranicznym wyjeździe rozumiałem jego metodę. Nie szokowało mnie to. Gorzej znosili to inni. Runjaić potrafił na przykład rzucić: „Kurwa, jak ty tragicznie grasz lewą nogą. Już moja matka lepiej wrzuca”. Na granicy, ociera się, prawda? I to nie tak, że takie teksty były incydentalne. Tak było cały czas.

Cała narracja. 

Na treningach tłumaczył normalnie, merytorycznie i bardzo piłkarsko. Tymi tekstami starał się to podbijać. Sprawiać, żeby jego instrukcje wybrzmiały. To było dla niego bardzo istotne. W Pogoni walczyliśmy wtedy o pierwszą ósemkę. Wyznaczyłem sobie cel, żeby skończyć w tabeli nad Lechem. Udało się to po Cracovii, wygraliśmy 3:0, strzeliłem gola. Stanęliśmy w kółku, Runjaić mówi: „Kurwa, Maja. Did you see? This is your challange. Im happy for you!”. I wszyscy uskutecznialiśmy jakieś tańce. Na wiele pozwalał…

Tylko trzeba było przetrwać falę, tak?

Fala cały czas była. Runjaić na luzie przychodził do klubu, czasami spóźniał się nawet na zbiórkę, ale… to jest trener. W Anglii poznałem menadżerów, którzy w ogóle nie wychodzili na treningi, bo mieli wszystko nagrane.

Steve McClaren?

On akurat wychodził, ale Alex McLeish już na przykład nie. A nie był to jakiś przypadkowy trener, bo wcześniej prowadził Rangers czy Aston Villę, później reprezentację Szkocji. W Nottingham treningi robili za niego asystenci, on to oglądał na wideo, weryfikował materiał. To była kolejna lekcja, którą dała mi Anglia: zawodnik nie ma nic do powiedzenia, jest tylko pracownikiem. Dowiedziałem się tego po sześciu latach, jak mnie wypieprzyli z Nottingham. Przyszedł Dougie Freedman, który wcześniej chciał mnie do Boltonu, i powiedział: „Nie jedziesz z nami na obóz”. Odpowiedziałem: „Cieszę się, że trener powiedział mi to teraz, a nie w trakcie obozu albo później”.

Wcześniej podobny przebój miałem ze Stuartem Pearcem. W tym przypadku namieszali chyba agenci, ale pojechałem na obóz i słyszę od niego: „Podoba mi się twój styl, strzelisz dla mnie mnóstwo goli”. Dwa tygodnie później byłem w Huddersfield, gdzie u Marka Robinsa miałem niby zagrać czterdzieści meczów, a po tygodniu już go w klubie nie było. Był też Steve Cotterill w Forest. Przez dwa miesiące dał mi piętnaście, dwadzieścia, może trzydzieści minut, w końcu z Crystal Palace strzeliłem hat-tricka, a on w gazetach się chwalił, że trzymał mnie specjalnie na ten moment. Mówię: „Kurwa, gdzie?!”. Wszyscy widzieli, że na treningach traktował mnie jak flaka. Championship uczyło: czy siedzisz na ławce miesiąc, czy trzy, czy siedem, dostajesz szansę i masz ją wykorzystać.

Do piłkarskiego słowniczka dorzucam określenie „traktował mnie jak flaka”.

Jeszcze gorzej miałem z Chrisem Powellem. Jak zobaczył mnie w Huddersfield, to prychnął z pogardą: „Po co ty mi jesteś?!”. Tłumaczyłem się: „Trenerze, przyszedłem na wypożyczenie”. Zesłali mnie do drugiej drużyny. Pomiatali mną, pomijali strasznie. Byłem dziewiętnastym zawodnikiem drużyny, a osiemnastu jeździło na mecze. Zagraliśmy z Derby, wszedłem na piętnaście minut, miałem asystę. Myślę: „To jest ten moment”. Pojechaliśmy na Fulham. W środku zimy przyszedł na wypożyczenie Diego Poyet. I on był w osiemnastce, a mnie Powell wyjebał. Podobno jednak dostajemy na plecy tyle, ile jesteśmy w stanie udźwignąć.

W Polsce tego, że jesteś pracownikiem, a nie gwiazdą nauczył cię Wojciech Kwiecień, który bez sentymentów usunął cię po kontuzji z Wieczystej?

Chyba nie, choć… może w tym ostatnim sezonie. Mogli zaproponować ofertę zawodnikowi, który w klubie spędził trzy lata. Więzadła poszły w czasie sezonu, mogli powiedzieć: „Masz pół roku na rehabilitację”. Z drugiej strony, nie jestem w piłce od wczoraj, dodawałem dwa do dwóch: „Pół roku nie będę Kwietniowi potrzebny”. Nie ma sentymentów. I nie mam do niego pretensji. To biznes. Im szybciej człowiek się tego dowie, tym lepiej dla niego.

Jak chciałem odejść z Lecha, klub z Turcji wykładał kasę, ale wciąż byłem Kolejorzowi potrzebny, to mieli mnie gdzieś. A jak potrzebowali mnie z Lecha wyjebać, to zrobili to bez mrugnięcia oka. Nie ma, że klub jest zły. Po prostu nie ma cię w planach. W Wieczystej zresztą też by nie przedłużono mojego kontraktu przez brak awansu. Nieważne, że strzeliłem jakieś osiemdziesiąt goli i dołożyłem tyle samo asyst.

To prawda, że w III lidze grałeś z zerwanym więzadłami krzyżowymi?

Przed meczem z Avią Świdnik zaczepił mnie doktor, który mnie operował: „Ty już nie grasz, tak?”. Ja mu na to: „Trzeci mecz z zerwanymi więzadłami właśnie jutro będę grał”. On w szoku.

Jak to możliwe, że ktokolwiek w Wieczystej dopuścił cię do gry w takim stanie?

Nie mieliśmy wtedy badań, w miarę się czułem, a za wszelką cenę chciałem awansować. Głupota to była. Pół roku poszło w plecy. Może powinienem dwa miesiące wcześniej odejść, była oferta z drugoligowego Hutnika, z czasem pewnie pojawiłoby się coś z I ligi, choć… nigdy nie miałem dobrego zdania o tych rozgrywkach, jakieś takie nieprzyjemne są.

Chyba że w Zniczu. 

Wciąż I liga nie jest fajna. Ale skoro jestem w Pruszkowie, to jestem w stanie ją znosić. Więcej, nie miałem wyjścia jej nie polubić.

Jesteś obrotny, prowadzisz biznesy, po co ci jeszcze futbol?

W piłce nożnej miałem kilka momentów kryzysowych. Po drugim zerwanym więzadle krzyżowym chciałem być dobrym przykładem dla wszystkich, przede wszystkim młodych, że nie ma sensu się łamać i nawet po najgorszej piłkarskiej kontuzji można wrócić do profesjonalnego sportu. Jak raz zrezygnujesz, to już do piłki nie wrócisz, taka bolesna prawda.

W Nottingham przez dwa miesiące miałem porozwalane więzadła w kostce. W Lechu złamałem palec, do treningów wróciłem po dwóch dniach, a na aucie powinienem siedzieć sześć tygodni. Jeden lekarz powiedział: „Nie bądź pizdą. Stejpuj go, weź ketonal i będziesz gotowy”.

Lekarz?

Lekarz.

Klubowy?

Nie, klubowy powiedział, że czekają mnie cztery tygodnie poza piłką. Wróciłem wtedy z Grecji, dwa tygodnie potrenowałem, słabo by to wyglądało, jakbym od razu wypadł. Kiedyś takie było moje myślenie. Żeby nie być pizdą. Dlatego w Wieczystą dokończyłem sezon z zerwanymi krzyżowymi. Na treningach biegałem na jednej nodze, jak bocian. Komedia to była. Na meczach brałem ketonal, rozsmarowywałem nogę. Nie uwierzysz, ale strzeliłem gola z rezerwami Korony. Prawą nogą, do tego nawet ładną.

Mało rozsądne.

Kiedyś odbywałem trening mentalny. W piłce szło mi bardzo dobrze. Ale odchodził mój tata.

Byłeś wtedy w Anglii. 

Trener zrozumiał, że co tydzień albo dwa wracałem do Polski. Powiedziałem mu, że tata jest chory, ma raka. I, że muszę z nim w tych ostatnich chwilach być. Podczas treningu mentalnego miałem nauczyć się oddzielać polskie życie od angielskiego życia. W pierwszym tylko tata, dom, rodzina. W drugim tylko piłka i mecze.

Dało się tak funkcjonować?

Wiedziałem równocześnie, że sam jestem głową rodziny. Moja żona, teraz już eks-żona, była wtedy w ciąży. Zadałem sobie pytanie: „Jakim będę ojcem, jak zawalę, zanim w ogóle urodzi mi się dziecko?”. Musiałem być sobą dla wszystkich. Dla taty, dla żony, dla dziecka. I dla piłki, która praktycznie zawsze moim życiem. Przepracowałem to na treningach mentalnych. Kiedyś mógłbym się wieloma rzeczami przejmować. Teraz zbudowałem „core”, na którym się opieram i opierałem w ciężkich sytuacjach, gdy trzeba było godzić sprawy życiowe, domowe i sportowe. Obowiązków nie zawalam.

Piłka nożna już cię znudziła?

Kiedy nie grałem pięć czy sześć miesięcy, podczas mozolnej rehabilitacji, podpisałem walki we freak-fightach. Zastanawiałem się, jak to będzie, gdy skończę grać. Odwiozę córki w swoje dni, bo mamy naprzemienną opiekę. I jest dzień bez dzieci, bez piłki. Nie znam odpowiedzi. Chyba dlatego jeszcze lubię polatać. Za rok grać nie będę. Maksymalnie za dwa. Na ten moment nie wiem, co sprawiać mi będzie frajdę, jaką znajdę pasję. Chcę tylko żyć na swoich zasadach. Żeby nie biegać, nie wpychać się na siłę, nie wpraszać się.

Źle o I lidze świadczy, że w wieku 38 lat jesteś w niej wyróżniającym się graczem?

Nie spinam się. Gram na luzie. Nigdy nie miałem problemów z bieganiem. Tu niedaleko jest moja dawna szkoła. Specjalizowałem się w długich dystansach. Zawsze lubiłem pobiegać jedenaście, dwanaście, trzynaście kilometrów. Nie zmieniło się to z upływem lat. Dopóki sprawia mi radość, żeby dać przerzut, prostopadłą, to czemu miałbym nie grać. Nie patrzę już nawet na aspekt finansowy. Potrzebuję być w ruchu. Coś robić.

Wciąż prowadzisz restaurację? Oddecę otwieraliście z pompą. 

Prowadzi ją była żona. Mówi, że ma z tego frajdę. Byłem tam pierwszy rok, zajmowałem się stand-upem, eventami, promocją. Nawet teraz ze Zniczem chodzimy tam przed meczem na jedzenie. Chcę ją sprzedać. Rozliczyć przeszłość. Nie żywię urazy. Tak się życie potoczyło. W Anglii mówią: „move on”.

ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK

Czytaj więcej o polskiej piłce:

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

78 komentarzy

Loading...