Reklama

15.08.2024. Wszystko wszędzie naraz

Antoni Figlewicz

Autor:Antoni Figlewicz

16 sierpnia 2024, 10:38 • 13 min czytania 62 komentarzy

Gdyby 15 sierpnia 2024 roku się nie wydarzył, musielibyśmy go wymyślić. To polski odpowiednik Dnia Niepodległości, ale raczej tego filmowego – kosmici, lasery, wybuchy, czerwone przyciski, prezydent w samolocie, ekscentryczni naukowcy. To też nasza odpowiedź na sztampowy i do bólu przewidywalny mecz o Superpuchar Europy rozegrany dnia poprzedniego. Jakiś Mbappe? Dajcie spokój! Duje Strukan, Kamil Broda, Arnau Ortiz, szyba z balustrady, Goncalo Feio, Jacek Magiera i zapłakany anonimowy chłopiec. To są nasi prawdziwi bohaterowie. I jak w każdym niezłym filmie dzielą się na dobrych, złych i tragicznych.

15.08.2024. Wszystko wszędzie naraz

Polska obudziła się do życia w leniwy, wyjątkowo wolny od pracy czwartek. Długi weekend zapowiadał się przepysznie. W prognozach pogody ponad trzydzieści stopni, słoneczko świeci, grille się grzeją, barki pełne. W planach tylko błogie leniuchowanie i garsteczka piłkarskich emocji na wieczór. Nic nie wskazywało na to, że dzień ten okaże się wkrótce najbardziej szalonym w historii naszych występów w eliminacjach europejskich pucharów. Pójdźmy krok dalej – może i nawet w historii polskiej piłki kopanej. A potem miliony Polaków odebrały alert RCB…

Uwaga! Dzis (15.08) prawdopodobne burze, ulewny deszcz i silny wiatr. Mozliwe podtopienia. W trakcie burzy znajdz bezpieczne schronienie.

Nie ma, powtarzam, nie ma takiego schronienia, które pozwoliłoby komukolwiek przeczekać taką burzę. Nie ma.

Mży

Zaczęło się od mżawki. Jens Gustafsson przestał być trenerem Pogoni Szczecin. No, zdarza się, chociaż nie odwalił maniany w stylu siwego bajeranta Sousy i wszystko załatwił po bożemu. Dostał jednak zaskakującą (i zaskakująco korzystną finansowo) ofertę od jednego z saudyjskich klubów i pożegnał się z Portowcami szybko umykając na Półwysep Arabski. Głupi by nie skorzystał z takiej szansy na ustawienie kilku kolejnych pokoleń własnej rodziny, ale przyznacie sami, że to i tak sytuacja dla polskiej piłki niecodzienna.

Reklama

Powinno nam coś już zacząć śmierdzieć.

Zignorowaliśmy znaki.

Pada

Mecz Legii z Broendby. Kopanie piłki, nic wielkiego, ekipa z Warszawy pomęczyła trochę bułę, ale dowiozła remis i awans do ostatniej fazy eliminacji.

W trakcie spotkania popisał się jeszcze rozgrywający niezłe zawody Kacper Tobiasz, który po jednym z gównianych strzałów rywali postanowił z nich nieco poszydzić. Rzucił się spóźniony do piłki, by wyraźnie zakomunikować piłkarzom Broendby, że takimi strzałami gonie pokonają. Pajacerka? Pewnie trochę tak, ale blednie przy tym wszystkim, co działo się później.

Reklama

Doskonałych wspomnień dostarczył nam, i to od razu cały wór, trener Goncalo Feio. Najpierw napiął się w geście triumfu i ucieszył z sukcesu swojego i swoich podopiecznych. Po chwili już z okrzykiem na ustach pokazywał kibicom z Danii dwa fakery i pozował na gwiazdę rocka. Następnie zaprezentował zagranicznym gościom miniaturowy cosplay Władysława Kozakiewicza z igrzysk w Moskwie. Potem jeszcze się zakotłowało w okolicach linii bocznej, ktoś tam kogoś innego popopychał, Feio się cieszył.

Konferencja po spotkaniu Legii i urocze starcie trenera Feio z Jakubem Sewerynem z redakcji sport.pl:

Zachowuje się pan jak gówniarz z blokowiska, pokazując wulgarne gesty w stronę kibiców Broendby – zaczyna z Feio dziennikarz.

To jest pierwszy i ostatni raz, kiedy odpowiadam na pana pytanie. Ja pana nie obraziłem i sobie tego nie życzę – ripostuje szybko trener.

Źródło: Legia Warszawa

Bez względu na to czy trener Legii faktycznie zachował się jak gówniarz z blokowiska, czy raczej jak znany w świecie polskiej piłki szałaput i awanturnik, wymiana zdań pomiędzy panami powinna przejść do historii albo chociaż historyjki. Dalej też było nieźle:

Nie pozwolę żeby ktoś obrażał Legię. Mogę za ten klub życie wystawić. O Legię walczy się do śmierci – zadeklarował niezawodny Feio. – My nie jesteśmy gorsi od nikogo. Zachowujemy klasę dopóki inni nas szanują. Jeśli ktoś tego nie robi, to my mamy to akceptować? Moje podejście do życia takie nie jest. Nie damy poniżać się nikomu. Może tu przyjechać nawet Real Madryt czy Manchester City. Jeśli ktoś nas nie szanuje, to podejmujemy walkę – tłumaczył swoje zachowanie, zaznaczając, że był prowokowany przez sztab gości.

Szkoleniowiec Broendby widzi oczywiście to wszystko trochę inaczej: – Trener Goncalo Feio wszedł na murawę po meczu, odwrócił się do naszej ławki rezerwowych i krzyknął, że mamy wracać do domu. Następnie udał się w kierunku kibiców Broendby, czekając jakby na naszą reakcję, zapewne się jej spodziewał. Mam szacunek do Legii, ale uważam, że takie zachowanie pracownika klubu nie jest normalne – mówił podczas konferencji Jesper Sorensen. Niby słowo przeciwko słowu, ale jakoś nie dokopaliśmy się do kompromitujących Duńczyka historii o rzucie kuwetą na dokumenty i to nie on wymachiwał na stadionie Legii środkowymi palcami.

Choć Goncalo Feio bardzo się starał, by zostać dziś najważniejszym z aktorów w tak ważnym dla polskiej piłki dniu, to konkurencja okazała się o niebo lepsza. O 20:30 swoje mecze zaczęły kolejne dwie polskie drużyny. I równolegle toczyły boje epickie. Każdy na swój sposób.

Leje

Wisła wchodzi w mecze eliminacyjne bez większych obciążeń. Powiedzieć, że nie jest faworytem, to jakby nic nie powiedzieć. Idzie jej jednak całkiem nieźle, choć nie byłaby sobą, gdyby do każdego spotkania nie dolała choćby odrobiny dramaturgii. 15 sierpnia zaczęło się to wszystko bardzo niewinnie, od trafienia Angela Rodado, który na gola zamienił rzut karny. Po przerwie padł jednak gol kolejny i nagle w dwumeczu ze Spartakiem Trnawa zrobiło się remisowo, a Słowacy dalej grali piach.

Mieliśmy już siadać do dogrywki, ale akurat na jednego z fotoreporterów spadła szyba z takiej szklanej balustrady nad jego głową i wszystko się odrobinę przedłużyło. Całe szczęście, że panu z aparatem nic poważnego się nie stało, bo to nie są szyby z kurzu i mogło się to skończyć naprawdę nieciekawie. Sam incydent, jak cały ten wieczór – bardzo dziwny. Fotograf z rozciętą głową trafił do szpitala.

Gdy już wróciliśmy do wydarzeń na boisku, Wisła nie kazała długo czekać. Po kilku minutach od wznowienia rywalizacji gola wysyłającego Białą Gwiazdę do europejskich play-offów strzelił Alan Uryga. Ale tylko na chwilę, bo niecałe dziesięć minut później obudzili się goście, którzy jednym golem doprowadzili do serii rzutów karnych.

No i wtedy zaczęła się zabawa na całego. W piątej serii, gdy Wisła z nożem na gardle musiała liczyć na cud, ten oczywiście się zdarzył. Filip Bainović jedenastkę na wagę awansu Spartaka do IV rundy eliminacji Ligi Konferencji posłał w trybuny. No i fajnie. Potem gol za golem i jedenasta seria rzutów karnych, w której do piłki podeszli obaj bramkarze. Pierwszy strzelał, w dość awangardowy sposób, Kamil Broda, ale jego uderzenie bez problemów wyłapał Ziga Frelih. Szczęśliwie jednak wyskoczył nieco ze swojej linii bramkowej, a przy powtórce karnego Broda uderzył już nie do obrony.

Wreszcie czternasta (!) seria rzutów karnych i bramkarz Wisły odbijający strzał Sebastiana Kosy. Były jeszcze oczywiście wątpliwości, czy Broda interweniował zgodnie z przepisami, ale ostatecznie tak, udało się. Wisła po dreszczowcu pokonała rywali w rzutach karnych 12:11.

To wszystko, to jednak pikuś. Cała ta seria rzutów karnych była rozgrywana już po zakończeniu thrillera we Wrocławiu, gdzie emocji, złych emocji, było zdecydowanie zbyt wiele jak na jeden mecz.

Grzmi, mocno wieje, uderzają pioruny i leje jak z cebra

Śląsku. Ach Śląsku! Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, co cię stracił! W ordynarny sposób ktoś postanowił skrzywdzić polską drużynę na europejskiej arenie i jest to po prostu obrzydliwe. W panteonie sędziów, którzy nie powinni wjeżdżać do naszego kraju, Duje Strukan przeskoczył 15 sierpnia Howarda Webba i wszystkich jemu podobnych zbrodniarzy. Zdystansował konkurencję. Razem z kolegami biegającymi po liniach i kumplami z wozu VAR powinien mieć dozgonny zakaz odwiedzania Wrocławia, a najlepiej też kilka lat zawieszenia w wykonywanym zawodzie. Przemawiają przeze mnie emocje? Jasne. Ale przemawia też realna ocena poczynań tego komedianta.

Najpierw nieuznany gol Sebastiana Musiolika. Powiedzmy sobie szczerze – jeśli da Śląska strzela nominalny napastnik, to musi być coś nie teges. Tu jednak, o dziwo, trudno było na pierwszy rzut oka dopatrzyć się jakiegoś powodu do… no do czegokolwiek. Lawrence Ati Zigi po prostu ustawił się jak skończony frajer i nie był w stanie dosięgnąć piłki. Sędziowie jednak stwierdzili, że gola nie ma, bo, najprawdopodobniej, przed Musiolikiem stał na spalonym Aleks Petkow i brał udział w akcji. Dalej 0:0. Po chwili już 0:1 i spuszczone głowy wrocławskich kibiców.

Ale, ale. To dopiero początek. Magiczne siedem minut pod koniec pierwszej połowy i trzy gole Śląska, do przerwy remis w dwumeczu, a na stadionowej tablicy 3:1.

Do przerwy też sześć żółtych kartek dla piłkarzy obu drużyn, w tym jedna wyjątkowo wyjątkowa. Niejaki Jordi Quintilla miał w 31. minucie wykonywać rzut rożny, ale sędzie uznał, że… gra na czas i ukarał go kartonikiem. Tak jest, w 31. minucie.

Tuż po zmianie stron zawieruchy ciąg dalszy. Jakiś debil zaczął obrażać bramkarza St. Gallen i kierować do niego rasistowskie okrzyki. Mecz przerwany, Lawrence Ati Zigi wyraźnie dotknięty. Tak jakby Śląskowi szło za dobrze, to coś musiało się zadziać, ktoś musiał zamieszać we wrocławskim kociołku. Jeszcze w tak obrzydliwy sposób. Tfu!

Ach, no i tam niewiele brakło, a doszłoby do starcia piłkarzy z kibicami, to też warto zaznaczyć.

Było jednak i tak za spokojnie. Za miło. Na scenę postanowił z buta wkroczyć sędzia Duje Strukan, który… no nie no, po prostu krew mnie zalewa jak tylko sobie o nim pomyślę. Ze swojej pracy zrobił parodię. Leslie Nielsen sędziowskiego rzemiosła. Ale też facet, który po prostu skrzywdził Śląsk, zrobił kuku ambitnej i walecznej drużynie, która poświęciła wczoraj wiele, by awansować do kolejnej fazy i może nawet dałaby radę, gdyby nie ten dziad z Chorwacji.

Najpierw Petkow. Dodał trochę od siebie, ale chyba jednak był przez rywala dotknięty. To trudna do oceny sytuacja, więc powiedzmy, że nie mamy do czynienia z kradzieżą i rażącym błędem sędziów, ale kontrowersją możemy nazwać tę sytuację i decyzję Strukana jak najbardziej. Dla Petkowa za symulkę druga żółta kartka i kompletny hat-trick – gol, żółta i czerwona.

Potem słusznie doliczone do spotkania aż dwanaście minut, bo przecież było trochę zamieszania, gole, urazy, akcja z Ati Zigim.

Rzut karny podyktowany w samiusieńkiej końcówce spotkania już jednak taki z tych dyskusyjnych, ale wobec wielu kolejnych popisów sędziów i wobec tego, jak mecz Śląska z St. Gallen dał nam wszystkim w kość, trochę umyka pewnie fakt, że o zagraniu ręką też można tu dyskutować. Kontakt jest, ale w tylu już sytuacjach bardziej jednoznacznych rzutów karnych nie dyktowano. I bombarduje się nas tymi wszystkimi ruchami do piłki lub od piłki, naturalnym czy nienaturalnym ułożeniem ciała.

I gówno to znaczy tak naprawdę.

Karny jednak miał być, więc Rafał Leszczyński podszedł do wapiennej kropki na jedenastym metrze od własnej bramki i zaczął w niej ryć butem. Reakcja piłkarzy ze Szwajcarii spodziewana, przepychanka, atak na cwaniaka, co zaczyna jakieś krzywe gierki. W efekcie przepychanka, w której znalazł się rosły Aleksander Paluszek broniący swojego bramkarza i gotowy do starcia fizycznego.

Mniej rosły od Paluszka Matias Nahuel też nagle zrobił się bardzo aktywny. Z grupki piłkarzy wyciągnął sobie Christiana Witziga i to z nim stoczył walkę kogutów. Panowie szarpali się po równo, ale sędzia Strukan… błagam, wyrzućcie tego zbrodniarza z mojej pamięci. Sędzia Strukan nie panował nad sytuacją na boisku kompletnie. Z kieszeni wyjął czerwoną kartkę, którą ukarał Nahuela i zadowolony. Witzig wyszedł z tej akcji bez szwanku, żaden inny piłkarz poza Hiszpanem ze Śląska nie został nawet upomniany słownie przez arbitra. Cholera jasna, nic ten Chorwat nie zrobił, poza oczywiście wywaleniem do szatni Nahuela. Bijecie się panowie, ciągniecie za koszulki? Okej, jeden z was dostanie karę, a drugi niech sobie idzie.

Gdy już wreszcie doszło do tego rzutu karnego, Leszczyński stanął na wysokości zadania i odbił beznadziejny strzał rywala. Wyszedł jednak przed linię, więc karny został powtórzony i ostatecznie wykorzystany przez rywali. I to akurat była dobra decyzja arbitra, ale tylko dlatego, że Strukan wszystkie swoje decyzje podejmował przy pomocy maszyny losującej. Za każdym razem zwalniał blokadę i losował sobie całkowicie przypadkową interpretację. A że kilka razy trafił? No fajnie, tylko że kilka razy nie trafił kompletnie.

Albo kilku sytuacji nie widział w ogóle. Tommaso Guercio zakładający rywalowi duszenie to obrazek, który komentuje się sam. Kuriozum, ale sędziowie nie zauważyli, jedziemy dalej, normalna sprawa.

A potem, kilka minut później, Strukan wyrzuca z boiska Arnau Ortiza, który na murawie zameldował się w dziewiętnastej doliczonej minucie meczu. Wszystko dlatego, że tym razem dostrzegł coś, czego nie widział nikt inny.

Ortiz wcześniej, jeszcze na ławce, dostał żółtą kartkę (kolejna decyzja z maszyny losującej chorwackiego arbitra) więc na boisko wkraczał z pewnym bagażem. Sam chyba nawet nie wiedział, że już tę żółtą kartkę ma, ale, znów, co z tego.

ORTIZ BYŁ FAULOWANY W POLU KARNYM RYWALI!

Nikt mnie nie przekona, że nie był. Nikt mi nie wmówi, że po prostu ordynarnie zanurkował, skoro rywal kopnął go dwa razy i mógł spowodować upadek Hiszpana, który po ligowym meczu z Widzewem i kuriozalnej sytuacji z 15 sierpnia znienawidzi sędziów i w ogóle chyba zrezygnuje z wchodzenia w pole karne rywali. Za rzekome wymuszanie jedenastki dostał żółtą kartkę, w konsekwencji obejrzał kartkę czerwoną i musiał opuścić boisko.

A Duje Strukan dalej miał jak najbardziej poważną minę, no ludzie!

W tym wszystkim jeszcze można się było spodziewać przerwania gry, bo na boisku leżała druga piłka, ale, jakby było tego dnia jakoś zbyt normalnie, nie była to piłka meczowa. Skąd więc się tam znalazła? Co to właściwie było? Może jednak spadł na ten stadion we Wrocławiu jakiś kosmiczny odpad, którego domagali się niektórzy z twitterowych komentatorów?

Efekt całego zamieszania z Ortizem i Strukanem w rolach głównych był taki, że zobaczyliśmy jedną z najbardziej kuriozalnych decyzji w historii naszych występów w europejskich pucharach. Jest czterech gości, niby sędziów, na boisku i wokół niego. Na dodatek dwóch ogląda cały mecz na monitorkach VAR i ma dostęp do kilku kamer, powtórek, wszystkiego. Pewnie nawet im donoszą herbatę, jak ładnie poproszą. I wszyscy ci goście kiwają głową z uznaniem, gdy Strukan kręci taki ordynarny wałek.

Żenada, której nie omieszkał skomentować na konferencji pomeczowej Jacek Magiera. Zwykle bardzo spokojny, a tutaj jednak zagotowany jak woda w czajniku, choć trzymający dalej fason.

Byliśmy naprawdę bardzo blisko, ale nie pozwolono nam grać dalej. Dlaczego? Można się zastanawiać, dlaczego – gorzkie słowa wyszły z ust trenera Śląska Wrocław. Jacek Magiera wprowadził wczoraj do świata polskiej piłki jeszcze jedną postać, która w meczu udziału nie brała, ale zostanie zapamiętana na długo.

Byłem po meczu w pokoju sędziego z jednym z chłopców, który płakał i powiedziałem: „Powiedz jemu, co zrobiłeś”. No to wypchnął mnie za drzwi ze swoim asystentem i trzasnął drzwiami. To była jego reakcja – opowiedział szkoleniowiec.

Za nami dzień, w którym wydarzyło się w polskiej piłce wszystko i który podsumowuje obrazek Jacka Magiery biorącego pod pachę zalanego łzami kilkulatka i idącego z tym dzieciakiem do kilku facetów przebranych za sędziów.

11 goli. Trzy czerwone kartki. Pierdylion żółtych. 25 doliczonych minut we Wrocławiu. Jeden cholernie zagrzany Goncalo Feio w Warszawie. 14 serii rzutów karnych w Krakowie.

Jeden dzień. 15 sierpnia 2024 roku.

WIĘCEJ NA WESZŁO: 

Fot. Newspix

Wolałby pewnie opowiadać komuś głupi sen Davida Beckhama o, dajmy na to, porcelanowych krasnalach, niż relacjonować wyjątkowo nudny remis w meczu o pietruszkę. Ostatecznie i tak lubi i zrobi oba, ale sport to przede wszystkim ciekawe historie. Futbol traktuje jak towar rozrywkowy - jeśli nie budzi emocji, to znaczy, że ktoś tu oszukuje i jego, i siebie. Poza piłką kolarstwo, snooker, tenis ziemny i wszystko, w co w życiu zagrał. Może i nie ma żadnych sportowych sukcesów, ale kiedyś na dniu sąsiada wygrał tekturowego konia. W wolnym czasie głośno fałszuje na ulicy, ale już dawno przestał się tego wstydzić.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Konferencji

Komentarze

62 komentarzy

Loading...