Reklama

Grzmoty za kołem podbiegunowym. Liga Mistrzów nie dla Jagiellonii

Paweł Marszałkowski

Autor:Paweł Marszałkowski

13 sierpnia 2024, 21:33 • 4 min czytania 151 komentarzy

Trener Adrian Siemieniec zapowiadał odważną grę i jego ekipa była odważna. Niestety, tylko pięć minut. To nie wystarczyło. Przez pół godziny wierzyliśmy, że awans do kolejnej rundy jest możliwy, a potem Norwegowie ściągnęli ze spodni paski i spuścili mistrzom Polski lanie. Jagiellonia dziś mogła, nic nie musiała, ale i tak trochę szkoda.

Grzmoty za kołem podbiegunowym. Liga Mistrzów nie dla Jagiellonii

Zadanie było jasne: odwrócić losy dwumeczu ze stanu 0:1. Jasne, co nie oznacza, że proste. Najtrudniejszy wydawał się teren. Za kołem podbiegunowym oklep zbierały takie marki, jak Ajax Amsterdam czy dwukrotnie AS Roma, z czego raz oklep dosłowny, bo 1:6.

Przed pierwszym gwizdkiem kibice z Podlasia przypominali mistrzowską oprawę z Adrianem Siemieńcem jako białostockim Tedem Lasso i hasłem: „Nie ma rzeczy, której nie moglibyśmy wspólnie dokonać. BELIEVE!”. Sam trener Jagiellonii przyznawał zaś, że mecz na własnym terenie nie poszedł zgodnie z planem, ponieważ brak odwagi ograniczył ofensywne możliwości jego drużyny. Tak więc: odwaga, wiara i nadzieja. Te trzy słowa towarzyszyły nam przed rewanżem w Bodo.

Kapitan rażony piorunem

Zawodników obu drużyn na Aspmyra Stadion powitały sztuczne ognie, dym i gitary AC/DC.

Thunder
Thunder
Thunder  

Reklama

You’ve been
Thunderstruck

Na prawdziwe grzmoty nie musieliśmy długo czekać. Już po niespełna czterech minutach gry straty zostały odrobione. Po zamieszaniu w polu karnym i dwóch strzałach Jesusa Imaza, piłka odbiła się od poprzeczki, potem od Patricka Berga i wpadła do siatki. Kapitan Bodo/Glimt stanął jak rażony piorunem. Trzeba przyznać, że elegancko zrewanżował się za trafienie Adriana Diegueza w pierwszym spotkaniu. Mieliśmy remis w dwumeczu i jeden do jednego w samobójach.

Jagiellonia zaczęła odważnie, bardzo odważnie i – co najważniejsze – skutecznie. Oszołomieni, ale i podrażnieni gospodarze potrzebowali chwili, by ochłonąć. Po czym ruszyli na bramkę białostoczan.

Ulatująca nadzieja

Piłka szybko krążyła po solidnie podlanej wodą sztucznej murawie. Pyk, pyk, pyk. Norwegom brakowało jednak dokładności, szczególnie w kluczowych fazach akcji, przy dośrodkowaniach. A kiedy już udało się dostarczyć piłkę w pole karne „Jagi”, skutecznie interweniowali gęsto ustawieni defensorzy, w których rolę wcielali się nie tylko nominalni obrońcy. Szczególnie napalony na gola był Berg, który za wszelką cenę chciał zrekompensować się za samobójcze trafienie.

Reklama

Z minuty na minutę napór był coraz silniejszy, aż w końcu gospodarze dopięli swego. Konsekwencja popłaciła. Piłka po raz kolejny trafiła przed szesnasty metr, gdzie tym razem zaopiekował się nią Sondre Fet. Mocny, precyzyjny strzał wpadł w „okno” bramki Sławomira Abramowicza. Cztery minuty później młody golkiper Jagiellonii wyjmował futbolówkę z siatki po raz drugi.

Tssssss… Powietrze uleciało. Przez pół godziny wierzyliśmy, że to Bodo wcale nie jest zaczarowane. Że wygrywać mogą tam nie tylko Arsenal i PSV (no i Legia), a awans jest realny. Wierzyliśmy. A potem dwa grzmoty. Thunder. Thunder.

Demonstracja siły

Dwa kolejne gongi gospodarze dołożyli po przerwie. Najpierw swojego drugiego gola dołożył Fet, a wynik na 4:1 ustalił Kasper Hogh. Pomiędzy trafieniami Norwegów dziwne decyzje podejmował francuski arbiter Benoit Bastien. A co w tym czasie robili piłkarze Jagiellonii? Niestety, niewiele. Głównie obserwowali.

O ile w Białymstoku nie było widać przepaści pomiędzy obiema drużynami, to dziś podopieczni Kjetila Knutsena potwierdzili, że są ekipą o dwie klasy lepszą. Po prostu. Na straconego gola zareagowali spokojnie. Otrzepali się i ruszyli po swoje. Gdy trzeba było, natychmiast odbierali piłkę białostoczanom i konstruowali akcję od nowa. Podanie po podaniu. Krok po kroku. Pyk, pyk, pyk.

Rutyna hartuje

Za nami 33. podejście polskiego klubu do Ligi Mistrzów. Tylko trzy zakończyły się sukcesem. No nic, trudno, przywykliśmy.

Teraz moglibyśmy smęcić i pisać, że gra Jagiellonii była dziś bardziej mdła od wody po parówkach (której Szymon Janczyk próbował w Bodo w ubiegłym roku), ale nie chcemy znęcać się nad drużyną Adriana Siemieńca. Wystarczy, że poznęcali się nad nią Norwegowie. Prawda jest taka, że mało kto uważał przejście Bodo/Glimt za realne.

Jeszcze trudniej może być pokonać Ajax lub Panathinaikos w eliminacjach do Ligi Europy (w pierwszym meczu 1:0 wygrali Holendrzy). Faza ligowa Ligi Konferencji jest jednak zaklepana. I to od początku był dla Jagiellonii cel nadrzędny. Realnie patrząc, wydaje się, że właśnie tam, w Lidze Konferencji, jest na ten moment miejsce mistrzów Polski.

Bodo/Glimt – Jagiellonia Białystok 4:1 (2:1)

Fet 34’, Maatta 38’, Fet 56’, Hogh 71’ – Berg 4’ (sam.)

WIĘCEJ NA WESZŁO:

Fot. Newspix

Kaszub. Urodził się równo 44 lata po Franciszku Smudzie, co może oznaczać, że właśnie o nim myślał Adam Mickiewicz, pisząc słowa: „A imię jego czterdzieści i cztery”. Choć polskiego futbolu raczej nie zbawi, stara się pracować u podstaw. W ostatnich latach poznał zapach szatni, teraz spróbuje go opisać - przede wszystkim w reportażach i wywiadach (choć Orianą Fallaci nie jest). Piłkę traktuje jako pretekst do opowiedzenia czegoś więcej. Uzależniony od kawy i morza. Fan Marka Hłaski, Rafała Siemaszki, Giorgosa Lanthimosa i Emmy Stone. Pomiędzy meczami pisze smutne opowiadania i robi słabe filmy.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Mistrzów

Komentarze

151 komentarzy

Loading...