Reklama

Czy ŁKS potrafi ściągnąć dobrego napastnika? Klątwa, Kujawa i kuzyn Baumgartnera

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

12 sierpnia 2024, 13:11 • 12 min czytania 16 komentarzy

Od pięciu lat żaden z napastników Łódzkiego Klubu Sportowego nie strzelił dziesięciu bramek w sezonie. W tym okresie w Łodzi przerobiono dziewiątki z pięciu krajów, inwestując w nie miliony złotych. W tle przewijają się odwieczna klątwa, nieudolność kolejnych osób odpowiadających za pion sportowy i różne plany różnych trenerów. Czy ŁKS doczeka się wreszcie dziewiątki, do której wzdycha lud i dlaczego może nią zostać kuzyn Christophera Baumgartnera?

Czy ŁKS potrafi ściągnąć dobrego napastnika? Klątwa, Kujawa i kuzyn Baumgartnera

Kibic Łódzkiego Klubu Sportowego o napastnikach rozmawia, śmiejąc się przez łzy. – Chyba nigdy nie mieliśmy dobrych dziewiątek. Po prostu z tego nie słyniemy – rzuca w pewnym momencie, dodając, że ostatnim snajperem, którego trybuny mogły szczerze podziwiać, był Igor Sypniewski. Oczywiście jeśli odłożymy na bok fakt, że w niższych ligach błyszczał ktoś taki, jak Jewhen Radionow.

Rys historyczny potwierdza, że ŁKS nie był klubem wybitnych napastników. Blisko trzy dekady temu Mirosław Trzeciak zasłużył na miano króla strzelców tego, co obecnie zwiemy Ekstraklasą, reprezentując barwy łódzkiej drużyny. Po nim nastąpiła susza, której nie przerwał nawet wspomniany Sypniewski, piłkarz bez dwóch zdań jakościowy, ale czy aż tak skuteczny?

Dwanaście goli w najlepszym sezonie, na drugim szczeblu rozgrywkowym. Talentu świętej pamięci Igora nie ma co spłycać do statystyk, jednak nie ma też sensu udawać, że jego liczby plasują go w gronie napastników wybitnych dla grona osób niezwiązanych blisko z Łódzkim Klubem Sportowym. Legendę Sypniewskiego zbudowało to, co było podwalinami wielu opowieści o bohaterach przełomu wieków: zmarnowany potencjał.

Nie odprawiajmy jednak sądu nad samym Igorem Sypniewskim, bo nie o to chodzi. Od momentu wyczynu Trzeciaka napastnicy ŁKS na dwóch najwyższych szczeblach rozgrywkowych nawet nie zbliżyli się do jego osiemnastu trafień.

Reklama

Marek Saganowski sezon kończący się latem 1998 roku uświetnił jedenastoma bramkami. Jedną sztukę więcej wsadził potem wspomniany już Sypniewski, dwa gole ponad dorobek Saganowskiego wypracował Marcin Mięciel. Jedenaście goli na zapleczu Ekstraklasy to także dzieło Łukasza Gikiewicza, dziesięć z kolei zapakował Rafał Kujawa w 2019 roku, kiedy łodzianie spodziewanie wrócili do Ekstraklasy.

To zarazem ostatni przypadek, w którym napastnik ŁKS kończył rozgrywki z dwucyfrowym dorobkiem, niezbyt zresztą imponującym. Od tamtej pory było tylko gorzej, a przecież drużyna z miasta włókniarzy nie była w tym czasie chłopcem do bicia: raz dotarła do baraży o awans do najwyższej klasy rozgrywkowej, innym razem do Ekstraklasy weszła.

Czy więc nad Łodzią i klubem z przeplatanką w herbie wisi jakieś fatum? Czy jest on odosobnionym przypadkiem strzeleckiej posuchy wśród dziewiątek? Z czego owa nieskuteczność napastników wynikała? Wreszcie też: czy na horyzoncie maluje się poprawa tej sytuacji, przełamanie klątwy?

Spróbujmy się tego dowiedzieć.

ŁKS i napastnicy – związek, z którego nie było bramek

Kazimierz Moskal, on temu winien! ŁKS dwukrotnie okazał się ligowym dominantem na drugim szczeblu, ale nie stały za tym wyczyny napastnika, jak choćby w przypadku Bruk-Bet Termaliki Nieciecza, który awans połączył z koroną za strzelecki dorobek Romana Gergela. Faktem jest, że w kilku przypadkach zespoły, które dostały się na wyższy poziom, opierały się na dziewiątkach skuteczniejszych niż w przypadku Łódzkiego Klubu Sportowego.

Wymieńmy tych, którzy przebili dyszkę Rafała Kujawy:

Reklama
  • Bruk-Bet Termalica Nieciecza: 19 goli Romana Gergela
  • Ruch Chorzów: 14 goli Daniela Szczepana
  • Miedź Legnica: 14 goli Patryka Makucha
  • GKS Katowice: 13 goli Sebastiana Bergiera
  • Radomiak Radom: 13 goli Karola Angielskiego
  • Podbeskidzie Bielsko-Biała: 11 goli Marko Roginicia

Jednocześnie jednak sformułujemy grupę ośmiu napastników, którzy, będąc najlepszymi dziewiątkami w danym zespołem, dwucyfrówki – tak jak Kujawa – nie osiągnęli. Nie jest więc tak, że wszyscy potrafią, tylko nie ŁKS. Inna sprawa jednak, że tylko raz zdarzył się sezon, w którym napastnik przyszłego ekstraklasowicza zakończył sezon z gorszym dorobkiem niż Stipe Jurić, na którym łodzianie oparli atak przy drugim awansie.

Bośniak walnął oszałamiające pięć sztuk, jedną więcej niż Adam Frączczak, napastnik Korony Kielce. Wiadomo jednak, że wyprzedzić dziewiątkę drużyny Leszka Ojrzyńskiego to tak, jakby wystawić harta do wyścigu z corgim. Rezultat da się przewidzieć przed rozpoczęciem wyścigu.

Dlaczego jednak wskazany palcem został Moskal, czyli trener, który dwukrotnie wprowadził ŁKS do Ekstraklasy mimo mizerii na szpicy (nie oszukujmy się, Rafał Kujawa pewnie sam nie wierzy, że udało mu się te dziesięć bramek uzbierać)? Wszystko rozbija się o to, jak obecny szkoleniowiec Wisły Kraków zapatruje się na rolę napastnika w swoim zespole. Według jego wizji ważniejszym zadaniem dziewiątki jest praca dla drużyny, kreowanie sytuacji odważnie grającym skrzydłowym czy dziesiątce.

Za pierwszym razem ofensywnie usposobieni pomocnicy strzelili więc łącznie siedemnaście bramek (dziewięć Dani Ramirez, osiem Patryk Bryła), z kolei przy drugiej okazji popisał się Pirulo, który sam trafił do siatki szesnastokrotnie – po sześć goli dorzucili jeszcze Piotr Janczukowicz oraz Bartosz Szeliga.

Koniec końców nikt więc przesadnie na brak wspaniałej dziewiątki przesadnie nie narzekał. Zrozumiałe, że posiadanie takowej byłoby wartością dodaną, kolejną składową sukcesu, ale można przytaknąć, że ŁKS na wykreowaniu innych bohaterów źle nie wyszedł; to nie była sytuacja, w której brak strzelby z przodu wyhamował potencjalny sukces drużyny.

Przypadek drużyn Kazimierza Moskala nie zamyka jednak całej historii. Nieskuteczni napastnicy w Łódzkim Klubie Sportowym to także parę nieporozumień transferowych, których kibice tak łatwo wybaczyć nie potrafią.

Wszystkie pudła ŁKS. Anomalia na rynku transferów napastników

Janusz Dziedzic to prawdopodobnie jedyna osoba na świecie, która dostrzegła coś w Nelsonie Balongo. Kongijski napastnik zapisał się w historii łódzkiego futbolu jako najgorszy z najgorszych. Zbyt słaby na pierwszy zespół, niewystarczająco dobry na rezerwy, nieodpowiedni chyba nawet dla „trójki” grającej na czwartym szczeblu. Przed transferem do ŁKS zdobył dwie bramki:

  • wślizgiem wykończył kontratak z Anderlechtem
  • zgarnął odbitą piłkę i przymierzył z bliska z Eupen

Jeśli jako dwudziestodwulatek masz taki bilans, kopanie piłki na poważnym poziomie za godziwe pieniądze raczej ci nie grozi. Chyba że gdzieś trafi się Janusz Dziedzic, który chętnie dopisze cię do listy płac. Opowieść o skautingowym talencie byłego dyrektora sportowego Łódzkiego Klubu Sportowego byłaby ciekawa, ale przecież nie on jeden odpowiada za kilkuletnią posuchę na szpicy.

Krzysztof Przytuła, fachowiec zdecydowanie bardziej ceniony, też miał swoje spektakularne pudła, gdy przyszło do wyboru napastnika. Po dyszce Kujawy dwucyfrowego dorobku w pojedynczym sezonie nie zdołali wykręcić Jakub Wróbel (zero goli), Samu Corral (kolejno: trzy, cztery i zero goli), Łukasz Sekulski (pięć i dziewięć goli, wcześniej, gdy jeszcze strzelał Kujawa, sześć) czy Stipe Jurić (kolejno: dwa, pięć i cztery gole).

Łodzianie próbowali różnych sztuczek. Na dziewiątce pojawiał się Piotr Janczukowicz, z niebytu wyciągnięto Macieja Radaszkiewicza. Polakom coś wychodziło, ale nie w takim stopniu, żeby kibice masowo zamawiali koszulki z ich nazwiskiem. Nie był to nawet poziom Łukasza Sekulskiego, który nie został zapamiętany jako topowy snajper, jednak potrafił odnaleźć się w polu karnym rywala, oddawał strzały z niezłych pozycji.

Względnie trafionym zakupem okazał się dopiero Kay Tejan. Względnie, bo choć sprowadzony jako dziewiątka, na dobre rozkręcił się, gdy ustawiono go w roli bocznego atakującego.

Ewidentnie więc mówimy o długoletnim zaniedbaniu. Zaniedbaniu, bo szukanie winy w klątwach jest wymówką zbyt banalną, żeby o tym w ogóle rozmawiać. Dwie dekady wstecz można byłoby uznać, że odpowiedniego napastnika w odpowiedniej cenie do Łodzi ściągnąć się po prostu nie da. Czasy się jednak zmieniły, dostęp do danych zwiększył możliwości i nawet raczkujące na salonach kluby są w stanie pozyskać napastnika, którego stać na dziesięć goli.

Rozmawialiśmy o pierwszoligowcach, którzy awansowali wspólnie lub w podobnym czasie, co ŁKS. Większość z nich już w najwyższej lidze mogła się pochwalić dziewiątkami z dorobkiem dwucyfrowym.

  • Raków Częstochowa: Felicio Brown Forbes (10)
  • Podbeskidzie Bielsko-Biała: Kamil Biliński (11)
  • Bruk-Bet Termalica Nieciecza: Muris Mesanović (11)
  • Radomiak Radom: Karol Angielski (18)
  • Górnik Łęczna: Bartosz Śpiączka (11)
  • Korona Kielce: Jewgienij Szykawka (10)
  • Ruch Chorzów: Daniel Szczepan (10)
  • Stal Mielec: Ilja Szkuryn (16)

Takiej skuteczności z przodu zabrakło tylko Miedzi Legnica, Warcie Poznań, Widzewowi Łódź i Puszczy Niepołomice.  Powyższa lista dobitnie świadczy, że problem nie leży jedynie w jakości zespołu i co za tym idzie celach, o jakie dana drużyna gra, bo dyszkę wykręcali piłkarze pięciu klubów, które od razu pożegnały się z Ekstraklasą.

ŁKS od nowa. Jaki plan na ofensywę ma spadkowicz z Ekstraklasy?

Nie dziwi więc, że kibice Łódzkiego Klubu Sportowego są sceptyczni przy każdym kolejnym transferze środkowego napastnika. Mogli zwątpić, stracić wiarę i zakładać z góry, że niezależnie od starań, nic zrobić się nie da. Nie działa to jednak w ten sposób, że skoro fani drużyny wyznają filozofię życiową biblijnego niewiernego Tomasza, to pion sportowy może rozłożyć ręce i pójść po najmniejszej linii oporu.

Od paru miesięcy ŁKS budują od nowa Robert Graf i Dominik Jarosz. Pierwszy w roli wiceprezesa, drugi jako menedżer działu skautingu. Gdy stało się jasne, że trenerem drużyny zostanie Jakub Dziółka, można było sprecyzować oczekiwania wobec przyszłej dziewiątki. Czy raczej: dziewiątek, bo wedle założeń trzeba było przebudować całą formację.

Celem skautingu było znalezienie dwóch zawodników o stosunkowo różnym profilu, co pozwala na modelowanie planu gry w zależności od sytuacji na boisku czy – biorąc pod uwagę to, co dzieje się przed meczem – dostosowanie pomysłu do tego, czego potrzebuje drużyna w starciu z konkretnym przeciwnikiem.

Pierwszy z zawodników miał być typem bardziej technicznym, ale przy tym wybieganym, dostosowanym do wysokiej intensywności i aktywnym w pressingu. Druga z opcji miała zapewniać więcej atutów w polu karnym oraz warunki fizyczne wystarczające do skutecznej gry tyłem do bramki na polskich boiskach.

Andreu Arasa kropka w kropkę pasuje do opisu numer jeden. Stefan Feiertag spełnia natomiast wymagania klasycznej dziewiątki, łowcy bramek.

To o tyle ciekawe, że z lepszym odbiorem – co automatycznie przekłada się na większe oczekiwania – spotkał się transfer Hiszpana. Zarzutem wobec niego był niski poziom, na jakim grał: czwarta liga na Półwyspie Iberyjskim. Argumentem za jest natomiast skuteczność: rzadko kiedy zdarza się, żeby do Polski trafiał napastnik zaraz po tym, jak zdobył szesnaście goli, niezależnie od tego, na jakim poziomie je strzelał.

Dodatkowo zauważyć trzeba, że w Hiszpanii jakiś czas temu zreformowano ligi. Trzeci poziom nie oznacza już czterech grup, lecz dwie. Szczebel niżej jest ich natomiast pięć. Dlatego to, że polskie kluby sięgają teraz po czwarto- a nie trzecioligowców, de facto oznacza łowienie w tym samym stawie. Zwłaszcza dla pierwszoligowca, którego możliwości transferowe są mocno ograniczone.

Arasa chwalony jest za inteligencję taktyczną na poziomie polskiej Ekstraklasy. W mig łapie to, jak się poruszać w obronie, jakie założenia musi realizować niezależnie od pozycji na boisku. Niezależnie, bo choć Hiszpan był oglądany pod kątem pełnienia roli dziewiątki, jest na tyle uniwersalny, że obskoczy i pozycję cofniętego napastnika, i dziesiątki, i oba skrzydła.

Trochę przypomina w tym Angela Rodado, choć Wiślak jest bardziej techniczny, Andreu zaś bardziej pracowity.

W wersji skrzydłowego oglądaliśmy go, gdy ŁKS walczył o punkty w Legnicy. Zmianę pozycji powiązano z próbą zmieszczenia na boisku i jego, i Feiertaga. W Łodzi mają próbować tego częściej, w nadziei na to, że atuty Arasy poza polem karnym w połączeniu ze strzeleckim nosem Stefana przyczynią się do przełamania zbyt długiej passy bez dwucyfrowego dorobku środkowego napastnika.

Stefan Feiertag. Więcej niż kuzyn Christophera Baumgartnera

Polski futbol to „albo albo”. Nasze możliwości finansowe – zwłaszcza w Ekstraklasie – pozwalają nam sięgać po zawodników, którzy mogą podnieść poziom ligi, którzy są poza zasięgiem przedstawicieli rozgrywek zbliżonych lub nawet ciut lepszych, ale jednak biedniejszych. Nasza pozycja w Europie sprawia jednak, że piłkarze, którzy trafiają nad Wisłę, mają jakiś feler.

Jeśli udaje się ściągnąć kogoś po świetnym sezonie, to jak w przypadku Andreu Arasy: musiał on przydarzyć się w niższej klasie rozgrywkowej, w słabszym środowisku. Kibice liczący na transfery z lig silniejszych, muszą mieć świadomość, że wówczas oznacza to cichą akceptację na mniejsze lub większe problemy, jakie go dotyczą.

Najrozsądniejszym wyborem są ci, którzy znaleźli się w dołku z powodów czysto sportowych. Stefan Feiertag osiadł na mieliźnie właśnie dlatego. Okazał się niezwykle bramkostrzelnym zawodnikiem w austriackiej 2. Bundeslidze, ale gdy wydostał się z niej, zasilając barwy beniaminka najwyższej klasy rozgrywkowej – FC Blau-Weiss Linz – okazał się też niedostatecznie dobry, żeby posadzić na ławce rezerwowych Brazylijczyka Ronivaldo, z którym zresztą przegrał rywalizację o tytuł króla strzelców zaplecza ekstraklasy.

Mamy więc do czynienia z gościem, który przez rok strzelił jednego gola, ale jednocześnie jest to też facet, który do tego momentu był raczej regularnym, cenionym snajperem. Ładował bramkę za bramką od chwili, gdy wylądował na dziewiątce w juniorach. W 2. Bundeslidze bardzo dobrze odnajdował się w pierwszej strefie, skąd pada najwięcej bramek. Słowem: wszystko wskazuje na to, że strzelać potrafi, a w jego kryzysie nie ma żadnego drugiego dna poza faktem przegranej rywalizacji o skład.

ŁKS uznał to za wystarczający argument za tym, że w lepszych okolicznościach Stefan Feiertag odzyska skuteczność. Przeprowadzono wywiad środowiskowy, z którego wynikło, że facet ma głowę na karku. Pochodzi z piłkarskiej familii: w jego żyłach płynie krew Baumgartnerów. Tych Baumgartnerów od Christophera i Dominika. Z kuzynami trzyma się blisko, w trakcie rozmów z łódzkim klubem przeżywał odpadnięcie Austriaków z mistrzostw Europy i krytykę, która dotknęła krewnego z powodu paru zmarnowanych okazji.

Wygląda na to, że rodzime kluby postanowiły odczarować termin „kuzyni”. Do niedawna kojarzył nam się on z wybrykami dwójki defensorów Legii Warszawa, Artura Jędrzejczyka i Mateusza Wieteski, których tak ochrzczono. Teraz jednak do Rakowa trafił kuzyn Erlinga Brauta Haalanda, więc Feiertag nie jest jedynym gościem, którego można zagadnąć od sławniejszego brata ciotecznego.

Drzewo genealogiczne pozostaje jednak ciekawostką, liczą się umiejętności. Trener Jakub Dziółka oczekuje, że Stefan Feiertag się zastawi, utrzyma piłkę ustawiony plecami do bramkarza przeciwnej drużyny, powalczy wręcz z obrońcą, przepchnie się, a na koniec znajdzie się gdzie trzeba, polując na gola. Wtedy będzie mógł odwołać się nie tyle do swojej rodziny, ile do nazwiska – Feiertag po niemiecku oznacza fajrant po dobrej robocie.

Ruchy Austriaka na boisku wskazują, że odpoczynek może się już wkrótce należeć.

Stefan, w przeciwieństwie do Arasy, jest jeszcze bez gola, a forma ŁKS budzi niepokój na trybunach, ale dajmy mu trochę czasu i zaufania, które według łódzkich wieści jest kluczem do odblokowania Feiertaga. On sam podszedł do transferu w sposób, jak na pierwszą ligę, ciekawy. Przyjechał do kraju, zrobił rekonesans, zebrał informacje, dopiero wtedy podjął decyzję.

Napastnik podchodzi do swojej kariery w sposób rozsądny i ułożony. Jest młody, ma jeszcze na czym budować. Być może łatwiej będzie mu poza granicami Austrii, bo nie przypomina on wytworu szkoły Red Bulla, nie jest tak intensywny w pressingu. Wychował się w St. Poelten, jak sławniejsi kuzyni. Spory wpływ na niego miał argentyński trener Carlos Chaile, który w juniorach instruował go, jak się poruszać jako dziewiątka w grze bez piłki.

Familia uważa, że Stefan Feiertag może się w Polsce odnaleźć i rozwinąć. Łódzki Klub Sportowy liczy, że pomoże w awansie i uda się go wykupić. Dziesięć bramek w takich okolicznościach brzmi jak coś, nad czym nawet nie ma sensu się zastanawiać. W Łodzi to jednak nie przejdzie. Liczą się czyny, nie słowa. Na ładne oczy nikt nikomu nie uwierzy. Nawet kuzynowi Baumgartnera.

WIĘCEJ O 1. LIDZE:

SZYMON JANCZYK

fot. Newspix, FotoPyK

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Patryk Stec
1
Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Betclic 1 liga

Hiszpania

Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Patryk Stec
1
Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Komentarze

16 komentarzy

Loading...