Reklama

Trela: Ivan Zamorano w FC St. Gallen. Zapomniane szwajcarskie początki wielkiej kariery

Michał Trela

Autor:Michał Trela

07 sierpnia 2024, 10:58 • 8 min czytania 5 komentarzy

Kiedy kibice Śląska Wrocław zasiądą na stadionie FC St. Gallen, może ich zdziwić nazwisko byłej chilijskiej gwiazdy Realu Madryt czy Interu Mediolan wyczytane nagle z głośnika. Kilkanaście miesięcy, jakie Ivan Zamorano spędził na szwajcarskiej prowincji to do dziś wielki powód do dumy dla klubu, w którym przeszłość zwykle była lepsza niż teraźniejszość.

Trela: Ivan Zamorano w FC St. Gallen. Zapomniane szwajcarskie początki wielkiej kariery

„Jesteśmy historią futbolu. Jesteśmy piłkarskim miastem i regionem. Jesteśmy pierwszym meczem z ojcem. I pierwszym meczem jako ojciec. Jesteśmy 90 minutami, wszystkim przed nimi i po nich. Jesteśmy najstarszym klubem Szwajcarii. Jesteśmy pogromcami Chelsea i cudem z Moskwy. Jesteśmy biało-zieloną koszulką. Jesteśmy na trybunach i na murawie. Jesteśmy Fido, Bank Rohner i Ernst Teigwaren. Jesteśmy Zamorano, Reynoldsem. Jesteśmy: „sędzia, nie było faulu!”. Jesteśmy nieobliczalni. Jesteśmy zdobywcą pucharu i mistrzem Szwajcarii. Jesteśmy Amoahem, Zellwegerem i Barnettą. Jesteśmy czarną bestią. Jesteśmy kandydatem do mistrzostwa. I do spadku. Jesteśmy tu dziś, by wygrać. Jesteśmy St. Gallen. Wstajemy, bo jesteśmy z St. Gallen. Jesteśmy FC St. Gallen”. Podniosła muzyka, chwytające za serce emocjonalne obrazki. Takiego wprowadzenia w atmosferę meczu mogą się spodziewać kibice i piłkarze Śląska Wrocław podczas wizyty w St. Gallen. Tamtejszy stadionowy manifest od lat przypomina zwięźle wszystkie momenty chwały najstarszego istniejącego klubu kontynentalnej Europy. A przede wszystkim pozostawia słuchającego z jednym nurtującym pytaniem: o co właściwie im chodzi z tym Zamorano?

Zaskakujący epizod w Bolonii

W 1988 roku dumna Bolonia, jedna z „siedmiu sióstr” Serie A, wróciła do elity po burzliwym okresie, w którym przez moment grała nawet w trzeciej lidze. We Włoszech mieli wówczas najlepszą ligę świata, szykowali się do zorganizowania mundialu. Po boiskach biegali Marco Van Basten, Roberto Baggio i Lothar Matthaeus. W Emilii Romanii wiedzieli, że ofensywnie grający skład trenera Gigiego Maifrediego potrzebuje wzmocnień, jeśli ma przetrwać wśród najlepszych. Dyrektor sportowy Nello Governato wybrał się więc do Ameryki Południowej z misją sprowadzenia napastnika. Po zorganizowanych w Chile testach przywiózł dwóch. Hugo Rubio, reprezentanta kraju, ówczesnego wicemistrza Ameryki Południowej, mającego za sobą europejski epizod w Maladze. I 21-letniego chuderlaka, który na kontynentalnym turnieju był tylko zmiennikiem. Trener nie był zachwycony. Orzekł, że Rubio może się przydać, ale młodszego z Chilijczyków kazał odesłać na wypożyczenie. Na jego profilu w Wikipedii nie ma nawet wzmianki, że Ivan Zamorano był kiedykolwiek piłkarzem Bolonii. Zachowały się jedynie zdjęcia i wspomnienia z kategorii „co by było, gdyby?”.

Wyprawa na prowincję

Rubio w meczu z Napoli doznał kontuzji kostki. Zagrał w Serie A tylko 14 razy. Nie strzelił żadnego gola. Drużyna ledwo się utrzymała, ale bez jego udziału. Vinicio Fioranelli, pochodzący ze wschodniej Szwajcarii agent piłkarski, zwietrzył okazję. W jego ojczyźnie akurat zmieniały się przepisy, które dopuszczały grę więcej niż jednego obcokrajowca. Przechwycił więc niechcianego w Bolonii Zamorano i zawiózł go we własne rodzinne strony, umieszczając go w FC St. Gallen. Prowincjonalny klub, niejako tradycyjnie, walczył wówczas o utrzymanie. Momenty chwały miewał, ale rzadko. Jedyne wtedy mistrzostwo osiągnął na początku XX wieku. Pucharu nie wygrał od końca lat 60., a Pucharu Ligi od 70. Z europejskim futbolem kontakty miał sporadyczne i zwykle bolesne. Z Pucharu UEFA wyrzucały go Inter Mediolan i Radnicki Nis. Jedyną pokonaną przeszkodą był w latach 1969 duński BK Frem w Pucharze Zdobywców Pucharów. Dla kogoś, kto lada moment miał zostać czołowym piłkarzem świata, St. Gallen było stajenką w Betlejem.

Do Europy Zamorano przyleciał z mamą i siostrą. Od 13. roku życia, gdy zmarł jego ojciec, pracujący jako kierowca ciężarówki w fabryce Coca-Coli, młody obiecujący piłkarz wchodził w rolę żywiciela rodziny. Za pierwsze pieniądze zarobione w Szwajcarii kupił samochód, którym mógł dojeżdżać na treningi. Krótko potem wybudował dla mamy i siostry dom. Z matką mieszkał aż do 29. roku życia. Towarzyszyła mu nawet gdy grał już w Hiszpanii. Pępowinę odciął dopiero po transferze do Interu Mediolan. W dniu ślubu siostry dowiedział się, że przejdzie do Realu Madryt, co uznaje za jeden z najszczęśliwszych dni w życiu. Zanim to jednak nastąpiło, siedział w Szwajcarii i płakał. Wszystko było dla niego nowe. Obce. Nie mówił w żadnym innym języku niż hiszpański. Przemawiał tylko na boisku.

Reklama

Idol Szwajcarów

W pierwszym sezonie strzelił trzynaście goli w 22 meczach. Gdyby nie on, St. Gallen by spadło. W Bolonii już wiedzieli, że mogli pomylić się w ocenie potencjału. Ale wtedy on już ich nie chciał. Nadspodziewanie fanatyczni Szwajcarzy pokochali swojego Ivana, którego – mało zaskakująco — nazywali Groźnym. FC St. Gallen wykupiło go definitywnie, a Fioranelli przywiózł mu dla towarzystwa jeszcze dwóch rodaków. Patricio Mardonesa i… Hugo Rubio, który w Bolonii nie miał już przyszłości. Nigdy wcześniej ani później St. Gallen nie miało wielkiego futbolu tak bardzo na wyciągnięcie ręki.

Zamorano dopiero się rozkręcał. Jedenastą drużynę poprzedniego sezonu zmienił w poważną siłę szwajcarskiej ligi. Wprawdzie z pierwszych dziewięciu meczów drużyna wygrała jeden, ale potem „Bam-bam” zaczął szaleć. W wyjazdowym meczu z mistrzem Neuchatel Xamax strzelił cztery gole. Jeszcze w tym samym miesiącu przeciwko Young Boys Berno strzelił między 54. A 58. Minutą najszybszego do dziś hattricka w dziejach ligi szwajcarskiej. To był początek serii sześciu wygranych, która sprawiła, że zespół zaczęto nazywać „mistrzem zimy”. Nadzieje na pierwszy tytuł od prawie dziewięciu dekad zaczęły majaczyć na horyzoncie. Średnia frekwencja podniosła się o trzy i pół tysiąca osób. Gdy więc w zimie do szwajcarskiego miasteczka zaczęły przyjeżdżać pielgrzymki z Monaco, czy z Bayernu Monachium (ponoć telefonował sam Uli Hoeness), nie były w stanie nic wskórać. W St. Gallen liczyli na dalsze odrabianie strat po nieudanym początku i historyczną wiosnę.

Austriak Kurt Jara, który był wtedy młodym trenerem, po latach wspominał, że już nigdy nie zgodziłby się na to, co zrobił w połowie tamtego sezonu. Przystał na propozycję wysłania drużyny na tournée po Ameryce Południowej krótko przed startem rundy rewanżowej. A co gorsza zgodził się, by jego trzy chilijskie gwiazdy dołączyły do zespołu dopiero wtedy, większą część przygotowań spędzając w ojczyźnie. Podczas gdy reszta zespołu żmudnie wykuwała formę przed najważniejszymi miesiącami w historii klubu, Zamorano, Rubio i Mardones korzystali z życia. Nie wpłynęło to dobrze ani na atmosferę w zespole, ani na ich formę. Sam wyjazd do Ameryki Południowej też nie pomógł reszcie zespołu w dobrym wejściu w rundę. Ale mały klub starał się skonsumować nagłą zamorską popularność, która sprawiła, że mecze St. Gallen były transmitowane w chilijskiej telewizji.

Gwiazdą popkultury został też Zamorano w Szwajcarii. Telewizja przysyłała kamery na lekcje niemieckiego, które klub organizował swoim latynoskim piłkarzom. Kolorowe magazyny urządzały sesje, w których uwieczniano, jak Chilijczycy beztrosko igrają w śniegu. Zamiast dalej ścigać czołówkę, zespół nie wygrał żadnego z pierwszych ośmiu meczów w nowym roku. Lepszy finisz niczego już nie zmienił. Drużyna skończyła ligę na piątym miejscu. Najlepszym od pięciu lat, ale i tak poniżej oczekiwań, biorąc pod uwagę piłkarską gorączkę, która ogarnęła miasteczko. Zamorano wspominał później, że nigdy nie spodziewał się, że na co dzień raczej zdystansowani Szwajcarzy mogą tworzyć tak gorącą atmosferę na trybunach.

Reklama

Nigdy o nich nie zapomniał

Z kraju wyjechał po dwóch latach tylko z indywidualnym tytułem. 23 gole dały mu koronę króla strzelców i status jednego z najlepszych piłkarzy, jacy kiedykolwiek grali w tamtejszej lidze. We wszelkiego rodzaju historycznych zestawieniach pojawia się w czołowej trójce razem z Giovanem Elberem i Mohamedem Salahem. Tamci grali jednak w wielkich helweckich firmach, Grasshoppersie Zurych i Bazylei. Zamorano zapuścił się w rejony kraju, do których wielki futbol nie docierał. Sewilla zapłaciła za niego w lecie 1990 roku dwa miliony euro, przy światowym rekordzie transferowym wynoszącym wówczas niespełna 13 milionów. To mniej więcej tak, jakby FC St. Gallen sprzedało dziś kogoś za 34 miliony euro. Tak szokujące kwoty do tak małych klubów z prowincjonalnych lig dziś jednak nie płyną. Rzeczywisty rekord sprzedażowy St. Gallen to niespełna cztery miliony skasowane dziesięć lat po Zamorano za Charlesa Amoaha, który w przeciwieństwie do Chilijczyka dał klubowi wyczekiwany tytuł mistrzowski i razem z nim do dziś figuruje w stadionowym manifeście. Ale Ghańczyk nie przekształcił się nigdy później w piłkarza światowego formatu. A Zamorano tak.

O tym, ile zawdzięcza St. Gallen, nigdy nie zapomniał. W momencie transferu na Półwysep Iberyjski bynajmniej nie skończyły się jego kontakty ze Szwajcarią. Gdy kilka lat później grał w Realu Madryt, a jego były klub zaplątał się w walkę o utrzymanie, wpadł na stadion, by trochę podkręcić atmosferę przed ważnym meczem i rozdać po nim tysiące autografów. Przyjechał na 125-lecie istnienia klubu, które hucznie świętowano w 2004 roku, a cztery lata później grał nawet w drużynie legend na otwarcie nowej areny. Kiedy w 2005 roku brał ślub z Marią Albero, argentyńską modelką, zaprosił na wesele swoich szwajcarskich kumpli poznanych w St. Gallen. Regularnie udziela się do dziś w tamtejszych mediach, zapewniając, że jest na bieżąco z sytuacją swojego byłego klubu. Grał w Interze Mediolan, Realu Madryt czy Sewilli, ale jak pójdzie jego byłej drużynie ze Śląskiem Wrocław pewnie i tak sprawdzi.

FC St. Gallen próbowało jeszcze wielokrotnie powtórzyć niesamowitą historię sukcesu, jaka stała się jego udziałem z anonimowym chilijskim napastnikiem niechcianym we włoskim beniaminku. Choć Zamorano był pierwszym piłkarzem z Ameryki Południowej w dziejach klubu, nie został ostatnim. Od jego czasów sprawdzono 23 Brazylijczyków, 11 Argentyńczyków i ośmiu Chilijczyków. Żaden jednak nawet nie zbliżył się klasą do tego pierwszego. I tylko nazwisko Ivana Zamorano do dziś wyczytuje się przed każdym domowym meczem FC St. Gallen. Ivan Groźny w kilkanaście miesięcy na lata stał się nieodłącznym elementem legendy klubu, w którym przeszłość zawsze była lepsza niż teraźniejszość.

WIĘCEJ NA WESZŁO: 

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

5 komentarzy

Loading...