Przez cały poprzedni sezon to właśnie w drużynie z Gliwic występował największy rozdźwięk między grą a wynikami. Pierwsza kolejka nowych rozgrywek przebiegła według tego samego schematu. Skoro szczęście i pech w dłuższym terminie równają do średniej, w przypadku Piasta czas już chyba skończyć o nich mówić. Jeśli pech zbyt często się powtarza, to już nie jest pech.
Aleksandar Vuković jako piłkarz i początkujący trener uchodził za wulkan energii, który miewa problem z powściąganiem emocjonalnych reakcji. Dlatego jestem pełen podziwu, że w ostatnich dniach nie doszło do jego wybuchu. Spokojnie przybił piątkę z Dawidem Kroczkiem, trenerem Cracovii, wymieniając z nim kilka słów. Rzeczowo analizował mecz na późniejszej konferencji prasowej, by kilka dni później mówić o pozytywach, które wyciąga z tego spotkania. Sam, nie mając żadnych związków z Piastem i będąc doskonale obojętny na jego wyniki, w minioną niedzielę miałem wrażenie, że to już przesada. Że wystarczy chwalenia i czekania, aż los się odmieni. Że koniec pocieszania i bronienia zespołu. To wydawał się moment, by trener zaczął w szatni rzucać butami. No, bo ileż można?
Piast Gliwice, jeśli chodzi o poziom gry, był jedną z drużyn, które najlepiej weszły w sezon. Funkcjonował zarówno w grze bez piłki, szybko odbierając ją Cracovii, jak i w atakach kombinacyjnych. We wczesnej fazie meczu strzelił gola, nie oddając po nim panowania na boisku. Trafił do siatki na 2:0 po minimalnym spalonym. Centymetry przy strzale Michaela Ameyawa sprawiły, że piłka odbiła się od poprzeczki. Było jeszcze kilka pomniejszych szans, po których w oglądającym mogło narastać przeświadczenie, że którąś wypadałoby już wykorzystać, bo w końcu to się zemści. Wprawdzie Cracovia nie była w stanie zrobić kompletnie nic, przed przerwą nie oddała strzału, celnie na bramkę Frantiska Placha nie uderzyła ani razu przez 88 minut. Ale oczywiście, jak to w futbolu, w 89. minucie wreszcie przeprowadziła akcję udaną od A do Z i nie dała bramkarzowi Piasta szans. Gliwiczanie weszli w sezon z poczuciem, które towarzyszyło im przez cały poprzedni. Że z tego meczu dało się wycisnąć więcej.
SAMOSPEŁNIAJĄCE SIĘ PRZEPOWIEDNIE
W przypadku Piasta takie spotkania, zwłaszcza na początku sezonu, mogą mieć fundamentalne znaczenie. Nie bez powodu utarło się, że ten zespół, niezależnie, kto go prowadzi, ma słabe rundy jesienne i udane drugie połowy rozgrywek. Sami zawodnicy, ze względu na niewielkie zmiany w kadrze, też to już zresztą przeżywali. Tego typu zjawiska często działają na zasadzie samospełniających się przepowiedni. Dlatego możliwie szybko trzeba je przerywać. Wygrać w pierwszej kolejce, co Piastowi nie udało się już od sześciu lat. Jeśli nie w pierwszej, to w drugiej, czego gliwiczanie nie zrobili w czterech na pięć ostatnich sezonów. Po 2019 roku Piast zaczyna wygrywanie średnio w piątej kolejce, choć na przykład w 2020 roku czekał aż do dziewiątej.
Kryzysy i przesilenia w piłce nożnej zwykle nie dzieją się nagle. Wystarczy nie wygrać, będąc wyraźnie lepszym, w następnym meczu mieć ewidentnie zły dzień, w jeszcze kolejnym trafić na fantastycznie dysponowanego rywala, a potem przegrać po ewidentnym błędzie sędziego i obudzić się z serią kilku tygodni bez wygranej, co w każdym miejscu wzmaga nerwowość. Kluby naznaczone tego rodzaju przypadłością muszą za wszelką cenę unikać jej w zalążku, zanim same rzeczywiście uwierzą, że pierwsza część sezonu musi być spisana na straty.
Jeśli spojrzeć na drużynę Vukovicia szerzej, czyli na przestrzeni ostatniego roku, trzeba dostrzec spieranie się dwóch nurtów. Jeden byłby reprezentowany przez teoretyków, miłośników wszelkiego rodzaju statystyk i ufających golom oczekiwanym. Zgodnie z ich spojrzeniem na futbol, dobra gra Piasta w końcu musi poskutkować seryjnym zdobywaniem punktów. Wszak w dłuższej perspektywie zjawiska takie jak szczęście czy pech równają do średniej. Drugi należałby do praktyków, którzy mawiają, że słabe drużyny nie wykorzystują swoich szans, futbol to gra momentów i chodzi w niej o to, by z własnych wyciągnąć jak najwięcej, a jeśli szczęście zaczyna się powtarzać, to już nie jest szczęście. O ile zwykle bliżej mi do pierwszego podejścia, o tyle w przypadku Piasta zaczynam mieć poważne wątpliwości. Jego tzw. niefart trwa już tak długo, że trudno nie widzieć w nim niedostatku umiejętności.
Vuković, odnosząc się do meczu z Cracovią, wspominał, że większe pretensje do drużyny ma, że nie dołożyła kolejnego gola, a nie, że dopuściła rywala do groźnej sytuacji w końcówce. Podkreślał, że trudno liczyć, by (nawet bardzo słabo dysponowany; to mój dopisek) rywal przez całe spotkanie nie doszedł do ani jednej okazji bramkowej. W kontekście tego spotkania to pewnie prawda. Widać to zresztą w liczbach, bo według StatsBomb szansa Micka Van Burena miała 80% prawdopodobieństwa skończenia w sieci, czyli Pasy jak najbardziej wypracowały tego gola. Według goli oczekiwanych przy Kałuży powinien był paść wynik 2:1 dla Piasta. Przyjęło się, by tego rodzaju rozdawanie punktów tłumaczyć brakiem bramkostrzelnego napastnika w śląskim klubie. I znów, w przypadku tego meczu ta narracja się broni, wszak Fabian Piasecki, mimo niewątpliwej pracy, którą włożył w grę, po raz kolejny skończył bez gola.
ZBIOROWA INDOLENCJA STRZELECKA
Ciekawe rzeczy widać natomiast w przypadku Piasta, jeśli spojrzy się na jego szczegółowe liczby z poprzedniego sezonu. Zgodnie z wyliczeniami EkstraStats.pl gliwiczanie należeli do zespołów, u których rozdźwięk między stwarzanymi sytuacjami i tymi, do których dopuszczali rywali, a faktycznymi wynikami, był największy na ich niekorzyść. Piast skończył sezon, mając jedenaście punktów mniej niż „powinien”. Jego piłkarze mieli pełne prawo mieć poczucie, że w żaden sposób nie odbiegali od zespołów, które skończyły ligę w pierwszej piątce i do ostatniej kolejki biły się o udział w pucharach. Statystyki StatsBomb wskazują, że aż czternaście (!) razy w minionych rozgrywkach Piast nie wygrał meczu, w którym miał wyższy wynik goli oczekiwanych niż przeciwnik. Tylko raz miała miejsce sytuacja przeciwna, kiedy gliwiczanie wygrali, choć to rywale stworzyli lepsze okazje. W dziewiętnastu meczach wszystko odbyło się zgodnie z intuicją, czyli Piast tworzył groźniejsze szanse i wygrywał, albo był mniej groźny i przegrywał. Kiedy dochodziło jednak do wyniku niezgodnego z wrażeniem optycznym, w czternastu przypadkach na piętnaście poszkodowanym był Piast.
I znów, gdy mowa o golach oczekiwanych i rozdźwięku pomiędzy nimi a rzeczywistymi trafieniami, intuicyjnie przychodzi do głowy kwestia nieskuteczności. Co ciekawe, do samych napastników można ją kierować akurat w najmniejszym stopniu. Piasecki minioną rundę skończył na minimalnym plusie, co oznacza, że wykorzystał wszystko, co miał wykorzystać. Podobnie jak Kamil Wilczek, z którym w lecie nie przedłużono kontraktu. Mówiąc precyzyjnie, nieskuteczność Piasta wynikała nie z faktu, że napastnicy pudłowali na potęgę, lecz z tego, że w dogodnych sytuacjach zwykle znajdowali się gracze innych formacji, którzy pod bramką tracili głowy.
Absolutnym niechlubnym liderem w zmarnowanych szansach był Jakub Czerwiński, który powinien był strzelić trzy gole więcej. Tylko trochę ustępują mu Michał Chrapek (jeden gol na koncie przy wyniku xg 3,6) oraz Arkadiusz Pyrka (żadnego trafienia, choć miał okazje, z których powinien był mieć dwie bramki). Na wyraźnym minusie pod bramką byli też Michael Ameyaw (-1,9), Patryk Dziczek (-1,3), Ariel Mosór (-0,9) czy Miłosz Szczepański (-0,7). Gdyby wszyscy ci zawodnicy wykorzystali okazje, które mieli na nogach i głowach, nawet przy tej samej skuteczności napastników, Piast strzeliłby w poprzednim sezonie dwanaście goli więcej, co siłą rzeczy znacząco wpłynęłoby na jego sytuację w tabeli. Problemem gliwiczan nie jest zacięcie się jednego czy drugiego nazwiska, lecz zbiorowa indolencja strzelecka. W skali sezonu drużyna zmarnowała aż dwanaście sytuacji o xg wyższym niż 0,3, czyli takich, w których prawdopodobieństwo zdobycia bramki wynosiło ponad 30%. Aż pięć razy marnowali natomiast okazje, w których statystycznie trudniej było nie trafić niż trafić.
OBRONA, KTÓRA TRACI ZA DUŻO
Co jednak być może najbardziej zaskakujące, według StatsBomb Piast i tak wcale nie strzelił w minionym sezonie mniej goli, niż powinien. Ten wynik faktycznie na przestrzeni rozgrywek się wyrównał. Gliwiczanie wypracowali sytuacje warte 38 goli oczekiwanych i w końcowej tabeli mieli 38 goli. Nieskuteczność wielu zawodników podstawowego składu udało się zrekompensować lepszymi od oczekiwanych wynikami piłkarzy takich jak Jorge Felix, Tomas Huk, Damian Kądzior, Piasecki czy Wilczek (tak, napastników). Inaczej mówiąc, to nie nieskuteczność sprawiła, że Piast miał o jedenaście punktów za mało i skończył ligę na dziesiątym zamiast piątym miejscu.
Gole oczekiwane mają drugi, często pomijany, aspekt defensywny, czyli gole oczekiwane dla rywali. W przypadku Piasta nikt nie mówił o problemie z grą w obronie, skoro w skali sezonu drużyna ze środka tabeli straciła tylko 35 goli, co było drugim wśród najlepszych wyników w lidze, ustępującym tylko wicemistrzowi z Wrocławia. To jednak tam da się dostrzec największą dysproporcję między tym, co na boisku, a tym, co na tablicy wyników. Liczba straconych goli wskazuje, że drużyna Vukovicia broniła całkiem nieźle, podczas gdy wynik w bramkach oczekiwanych sugeruje, że broniła bezsprzecznie najlepiej w lidze. Przeciwko nikomu tak trudno nie stwarzało się sytuacji. W żadnej innej drużynie bramkarze nie mieli tak spokojnego życia. Przy dokładnie tej samej liczbie strzelonych goli to właśnie szczelna defensywa powinna wynieść Piasta znacznie wyżej w tabeli.
Według goli oczekiwanych Piast powinien był zakończyć poprzedni sezon z ledwie 23 straconymi bramkami w 34 meczach. W rzeczywistości stracił więc aż o dwanaście za dużo. Aż szesnaście goli z 35 straconych przez Piasta padło z sytuacji, w których prawdopodobieństwo powodzenia wynosiło mniej niż 10%. Łączne xg wszystkich tych okazji to ledwie jeden. Inaczej mówiąc, rywale gliwiczan z nędznych okruchów sytuacji powinni w całym sezonie strzelić jednego gola, a strzelili szesnaście. Jeśli próbować statystycznie zobrazować widoczny gołym okiem niefart Piasta, żadna inna liczba nie posłuży do tego lepiej. Vuković, intuicyjnie albo nie, musiał widzieć problem, bo w połowie sezonu, bez ewidentnego powodu, zaczął odstawiać z bramki Placha. On i jego sztab też musieli mieć poczucie, że atak atakiem, ale Piast zbyt często traci gole, które nie miały prawa paść.
BRAMKARZE NIE POMAGAJĄ
Wydaje się, że mogło to też mieć bezpośredni związek z samymi bramkarzami. W skali całego sezonu tylko Kacper Tobiasz z Legii Warszawa był bardziej na minusie od Frantiska Placha, czyli puścił więcej goli, niż powinien. Słowak skończył sezon, mając na koncie ponad cztery nadmiarowe gole. Dla porównania najlepszy pod tym względem Rafał Leszczyński pozwolił Śląskowi uniknąć pięciu bramek, które statystycznie średni bramkarz by puścił. Wicemistrzowie Polski nie bronili lepiej od Piasta, ale mieli w minionych rozgrywkach wyraźnie lepszego bramkarza. Karol Szymański, którego Vuković kilka razy wstawił do bramki, częściej grywał na zero z tyłu i był statystycznie niemal neutralny (-0,36). Łącznie jednak ponad 4,5 straconych goli, czyli niemal połowę dysproporcji między golami oczekiwanymi a rzeczywistymi, można przypisać bramkarzom Piasta. Do tego dochodzą różnego rodzaju „strzały życia”, przytrafiające się graczom rywali w sytuacjach, w których do obrony czy bramkarza Piasta trudno mieć większe pretensje.
Być może trzeba tu jednak wrócić do Vukoviciowego punktu wyjścia, czyli oceny tego, co zawiodło w meczu z Cracovią. Być może trzeba założyć, że nawet bardzo dobrze broniąca drużyna zawsze dopuści rywala do jakiejś jednej groźnej sytuacji, że przytrafi się jej błąd bramkarza, strzał życia rywala czy kontrowersyjny karny (jak wiosną na stadionie Widzewa). Być może faktycznie jedynym lekarstwem, by w takich nieuniknionych przypadkach nie tracić punktów, jest lepsza skuteczność, strzelanie większej liczby goli, wyrugowanie spod bramki rywala wszelkiej nonszalancji. Ale niewykluczone, że poprawy wyników Piasta można by się doszukiwać także w jeszcze lepszym bronieniu. Owszem, sytuacja Van Burena była nie do obrony dla Placha i była jedyną, do jakiej Cracovia w tym meczu doszła. Lecz zanim nastąpiła, Tomas Huk łatwo przegrał pojedynek na skrzydle, a Jakub Czerwiński – nie pierwszy raz w tamtym spotkaniu – dał się przepchnąć Benjaminowi Kaellmanowi. Czasem wydaje się, że organizacja obronna całego zespołu jest lepsza niż sposób jej wykonania przez poszczególnych graczy. Czyli Piast traci gole po indywidualnych błędach, mimo że był dobrze zorganizowany i teoretycznie nic groźnego nie powinno mu się przydarzyć.
Tego rodzaju wniosek byłby zdecydowanie najkorzystniejszy dla trenera, bo pozostawiałby wrażenie, że on swoją robotę zarówno jeśli chodzi o tworzenie sytuacji, jak i unikanie ich, wykonuje bardzo dobrze, tylko notorycznie zawodzą wykonawcy. Być może zresztą nie jest to obraz daleki od prawdy. Nie byłoby to jednak dla Piasta zbyt optymistyczne, bo wiadomo, że w klubie po latach rozpusty mają zacząć zaciskać pasa. Kadra nie została w żaden sposób wzmocniona, a prawdopodobnie przed końcem okna transferowego zostanie jeszcze osłabiona. A to sugeruje, że do podobnych problemów trzeba będzie przywyknąć, bo lepsi wykonawcy nie przyjdą. Być może dlatego Vuković na kolejne wyniki gorsze od gry reaguje już tak spokojnie. Być może sam wie, że to nie kwestia braku koncentracji, nadmiernej nonszalancji, tylko niedostatków, których krzyk i rzucanie butami nie zmienią.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Lech Poznań – klub minimalistów
- Pocałunek śmierci nie gnębi Jagiellonii
- Po co (za)wieszać Babiarza?
- Posiłki z niższych lig. Warto było szukać czy szkoda czasu?
- Joanna Wołosz: Z zewnątrz wydaję się poważna, ale jestem trochę wariatką
Fot. Newspix