Obronił rzut karny na Wembley, a później jako trener dwa razy był na tym stadionie o krok od awansu do Premier League. W wieku 19 lat założył własną firmę murarską. Trenował Kyle’a Walkera i Harry’ego Maguire’a. Długo nie mógł pogodzić się z samobójstwem Gary’ego Speeda. Dziś Kevin Blackwell jest dyrektorem technicznym Lechii Gdańsk. W rozmowie z Weszło Anglik mówi, co jest według niego największym problemem polskiego futbolu, komentuje niepokojące informacje dotyczące klubu z Gdańska, i tłumaczy, dlaczego reprezentacja Anglii nie jest gotowa na kobietę w roli selekcjonera.
Jakub Radomski: Po zremisowanym 1:1 meczu pierwszej kolejki ze Śląskiem Wrocław był pan bardziej zadowolony z drużyny, czy jednak zawiedziony, że daliście sobie odebrać prowadzenie w doliczonym czasie gry?
Kevin Blackwell, dyrektor techniczny Lechii Gdańsk: To był dość dobry występ. Pamiętajmy, że graliśmy z niezłą drużyną. Weźmy pod uwagę, że mamy bardzo młody zespół i dla wielu zawodników to był debiut w Ekstraklasie. Ta ekipa ma naprawdę duży potencjał. Gdyby z pierwszej jedenastki Lechii wyjąć Bohdana Sarnawskiego i Rifeta Kapicia, najstarszym zawodnikiem byłby Andrei Chindris, który ma 25 lat. Większość chłopaków to 20- i 21-latkowie. Oni mają talent, ale ciągle się uczą. Tacy piłkarze jak Iwan Żelizko, Camilo Mena i Maksym Chłań, który właśnie występuje na igrzyskach w Paryżu, mogą naprawdę dużo osiągnąć w przyszłości. Dodałbym do nich jeszcze młodziutkiego Karla Wendta, którego wyciągnęliśmy ze Szwecji, oraz Tomka Neugebauera, który we Wrocławiu popisał się pięknym golem.
Jest pan dyrektorem technicznym Lechii. Na czym w praktyce polega ta rola?
Jestem doświadczonym człowiekiem, który pracował w angielskich klubach, ale też spędziłem dużo czasu jeżdżąc po świecie. Byłem w Ameryce Południowej i oglądałem treningi Sao Paulo, gdy występował w nim słynny Kaka. Zwiedzałem Włochy patrząc, jak trenuje się w Juventusie. Byłem w Szwecji, Francji, Niemczech. Mógłbym tak długo wymieniać. Odwiedzałem miejsca, w których wprowadzano najlepsze wzorce, prowadzę też, nawet teraz, kursy online w angielskiej federacji. Wierzę w uczenie się i rozwijanie poprzez prowadzenie drużyny i w Lechii staram się przekazywać polskiemu sztabowi moją wiedzę. Doradzam np., w jaki sposób najlepiej trenować. Świetnie mi się pracuje z pierwszym trenerem Szymonem Grabowskim. Mam wrażenie, że mamy bardzo dobrą relację i każdy z nas wie, na czym polega jego rola.
Gdzie widzi pan największe zaniedbania, jeśli chodzi o polski futbol? Pytam teraz ogólnie, nie tylko o Lechię.
Jestem pod dużym wrażeniem tego, jak rozwija się polska piłka, ale jednego nie mogę zrozumieć: strachu przed tym, by wymagać od graczy jeszcze więcej. Widzę, że w Polsce dochodzi się do poziomu, w którym zawodnik zaczyna okazywać lekkie zmęczenie. Wtedy należy dalej to podkręcać, by piłkarz poprawiał się siłowo, ale też ulepszał swoją technikę, ćwicząc pod presją, na zmęczeniu. Nie robicie tego. Wolicie im odpuścić. Nie potrafię tego zrozumieć. Rozmawiałem z wieloma polskimi trenerami i oni w większości zwracali mi na to uwagę. Właśnie dlatego wielu zawodników wyjeżdża z Polski do zagranicznej ligi i są w szoku, bo trafiają do miejsca, gdzie ćwiczy się dłużej i intensywniej. Większość z nich wraca później do Ekstraklasy, gdzie wciąż tego nie zmieniono. Dziwię się, że ci zawodnicy nie próbują zwrócić na ten problem uwagi, nie mówią: „Hej, w Hiszpanii, Niemczech, Włoszech robiło się to nieco inaczej”. To są standardy, do których Polska powinna dążyć, ale na razie niekoniecznie to następuje.
Według mnie to pięta Achillesowa polskiego futbolu. Jeżeli uda się to jakoś rozwiązać, w dłuższej perspektywie zwiększy się jakość rozgrywek i Polska zacznie iść w górę rankingów. Patrzę na stadiony i te są wspaniałe. Patrzę na umiejętności techniczne piłkarzy i nie jest z nimi źle. Wdrożenie większych wymagań wobec graczy nie kosztuje nie wiadomo jakich pieniędzy. To bardziej kwestia zmiany mentalności, podejścia.
Kevin Blackwell na treningu Lechii Gdańsk
W Polsce zdarzali się trenerzy, którzy próbowali wiele wymagać od piłkarzy. Często kończyło się to tak, że zawodnicy nie chcieli pracować z takim szkoleniowcem i to on zostawał zwolniony. Przykładów można podać kilka, ale ten najbardziej znany to Rumun Dan Petrescu, znany z Premier League, który w 2006 roku przez krótki czas prowadził Wisłę Kraków.
Słyszałem o nim i innych przypadkach. Wydaje mi się jednak, że wszystko jest kwestią filozofii i odpowiedniej komunikacji. W klubie należy stworzyć jego DNA i jasno zakomunikować: „Tak chcemy grać w piłkę, tak chcemy trenować. To ma nas wyróżniać jako zespół”. Wtedy dla zawodników to będzie jasne i czytelne. A jeżeli dojdzie do jakiejś różnicy zdań, władze klubu bardziej powinny wspierać trenera, niż stać po stronie piłkarzy, chcących dyktować, co należy zrobić. Wie pan, co jest ważne u piłkarza? Żeby miał otwarty umysł i rozumiał, po co coś robi, bo dzięki temu łatwiej będzie mu się rozwijać. Podczas zimowych przygotowań Lechia trenowała ciężej. Było pewne ryzyko, ale piłkarze to zrozumieli i kilka miesięcy później wywalczyli awans do Ekstraklasy.
Jak to się w ogóle stało, że trafił pan do Lechii?
Paolo Urfer, właściciel klubu, poprosił mnie, żebym spojrzał na Lechię i wyraził opinię na temat jej gry. To było w ubiegłym roku, po ośmiu kolejkach rozgrywek I ligi. Przebywałem wtedy w Dubaju, wypoczywaliśmy tam z żoną. Obejrzałem mecze, przekazałem swoje opinie, ale jeszcze wtedy nie sądziłem, że niebawem znajdę się w Polsce jako dyrektor techniczny klubu. To wydarzyło się nagle i bardzo szybko.
Kiedy w ogóle pan poznał Urfera?
Kilka lat temu. Poznano nas ze sobą i zrobiłem wtedy dla niego analizę jednego z klubów Premier League. Od tego czasu mamy kontakt.
Czytałem kilka dni temu jego oświadczenie, w którym napisał, że niewłaściwy negatywny przekaz medialny zniechęcił państwowe firmy do bycia głównym sponsorem Lechii. Chodzi mu głównie o spółkę Energa z Grupy Orlen, która wycofała się z finansowania klubu w momencie, gdy fundusz Urfera, Mada Group, przejął Lechię. Pan widzi tę negatywną narrację mediów?
Tak, dostrzegam ją.
Paolo Urfer i Kevin Blackwell
Klub ma jednak problemy z płynnością finansową, nie płacił zawodnikom i pracownikom. Gracze rozważali odpuszczenie treningu, część pracowników chciała odchodzić. Lechia otrzymała nadzór finansowy i zakaz transferowy od FIFA, bo zwlekała z zapłaceniem pieniędzy za Tomasa Bobcka. Zakaz został cofnięty, ale ciągle dziwne i tajemnicze są powiązania gdańskiego klubu z łotewską Valmierą. Sporo tego i są to kwestie, które wpływają również na sferę piłkarską klubu.
To, co pan powiedział, to głównie kwestie finansów. Nie znam szczegółów, zajmuję się kwestiami piłkarskimi i na nich się skupiam. Dużo już zmieniło się na plus. Jestem przekonany, że wszystko zmierza w dobrym kierunku i niedługo sytuacja się ustabilizuje.
Pracował pan jako pierwszy trener albo asystent w kilku angielskich klubach. Który był najsilniejszy pod względem sportowym?
Myślę, że Sheffield United. Graliśmy naprawdę dobrze w piłkę. Miałem w zespole 18-letniego Kyle’a Walkera. Świetnie przygotowany fizycznie chłopak, było widać, że powinien zrobić wielką karierę. W Sheffield był też Harry Maguire, wtedy jeszcze w zasadzie nastolatek. Niesamowite było dla mnie to, jak kapitalnie radził sobie z piłką przy nodze. Ważną postacią drużyny był Alan Quinn, reprezentant Irlandii. Sheffield prowadziłem jako pierwszy trener w latach 2008-2010. Podobne wspomnienia mam z pracy w Leeds United w latach 2004-2006.
Z Leeds i Sheffield dochodziłem do wielkiego finału barażów o Premier League. Oba niestety przegrałem, najpierw z Watfordem, a później z Burnley. To nie było przyjemne uczucie, bo spotkania rozgrywano na Wembley, przy tłumie kibiców, a w naszych głowach zostawała myśl, że byliśmy o włos od awansu do elity. Myślę, że w pewnym sensie podobnie musieli się czuć ludzie z Arki Gdynia, gdy w poprzednim sezonie już w zasadzie byli w Ekstraklasie, ale ostatecznie nie zdołali do niej awansować.
Kevin Blackwell, jako drugi trener Middlesbrough, rok 2020
I jeszcze to Wembley. Każdy trenujący piłkę młody chłopak w Anglii marzy, by kiedyś tam zagrać. Jako zawodnik wystąpiłem na tym stadionie trzy razy. Gdy byłem graczem Boston United, obroniłem nawet na Wembley rzut karny. Szczerze? Rywal trafił we mnie (śmiech). Ale takich chwil się nie zapomina. Choć szkoda, że później nie udało się tam wywalczyć awansu. Premier League to przecież dla klubów coś wyjątkowego, Święty Graal. Wszystko jest w tej lidze większe i lepsze.
W Sheffield prowadził pan też Gary’ego Speeda, który w listopadzie 2011 roku popełnił samobójstwo.
To było straszne. Potrzebowałem cholernie dużo czasu, by pogodzić się z tym, co się wtedy stało. Gary był u mnie dwa lata, w pewnym momencie mianowałem go moim asystentem. Bardzo go szanowałem, bo to był człowiek pełen pokory. A kiedy usłyszałem o jego śmierci… Siedzę teraz z panem, minęło tyle lat, a wciąż czuję duże emocje. Gdyby ktoś mi powiedział, że pewna osoba postanowiła odebrać sobie życie, Gary byłby ostatnim człowiekiem, o którym bym pomyślał, że mógł zrobić takie coś. On był otwartą osobą, pełną różnych talentów. Umiał grać na gitarze, nieźle śpiewał, świetnie grał w piłkę. Nigdy nie widziałem go smutnego, zdołowanego czy niedostępnego. Zawsze był pozytywną osobą i przenosił to na innych. Rozmawiałem później z jego rodzicami. Trudna rozmowa. Siedzieliśmy i żadne z nas nie potrafiło tego zrozumieć. Zadawaliśmy sobie pytanie: „Dlaczego?”.
Był pan też asystentem znanych szkoleniowców. Od którego z nich można było najwięcej się nauczyć?
Najdłużej pracowałem z Neilem Warnockiem. Świetnie motywował zawodników, a ja zajmowałem się ćwiczeniami na boisku. Peter Reid pracował inaczej, on wolał sam prowadzić trening. Alan Pardew to natomiast typ szkoleniowca, który jest świetnie zorganizowany i doskonale wie, jak jego drużyna ma grać w piłkę. Wymieniłbym przede wszystkim tych trzech.
Przed trafieniem do Lechii, w sezonie 2022/23, pracował pan w Tajlandii, prowadząc klub Nakhon Ratchasima. Jak do tego doszło?
Zadzwonił do mnie kolega i powiedział: „Słuchaj, mój zespół ma kłopoty”. Przyjechałem, pozostało osiem spotkań, by utrzymać Nakhon w najwyższej lidze. Udało się, mało tego – awansowaliśmy jeszcze do finału pucharu, który jednak przegraliśmy. Wielki stadion, wspaniała otoczka, hymn narodowy. Mimo porażki, byłem dumny. To był wielki sukces, pierwszy finał w historii klubu. Drużyna miała jednak problemy finansowe, najlepsi zawodnicy odeszli. Po sezonie poproszono mnie, bym wrócił i znowu prowadził zespół. Zgodziłem się. Wytrzymałem cztery miesiące. Zorientowałem się, że piłkarze w ogóle nie otrzymują wynagrodzeń i powiedziałem: „Wybaczcie, ale nie chcę jednak pracować w takich warunkach”. Odszedłem, a Nakhon w tamtym sezonie spadł z ligi.
Dość często stykał się pan w swoich klubach z problemami finansowymi.
Gdy prowadziłem Leeds, było 170 milionów funtów długu.
Bardzo dużo.
Nie udało nam się awansować do Premier League, przegraliśmy wspominany już przeze mnie finał barażów. Wtedy prezes klubu, Ken Bates, zdecydował, że trzeba sprzedać wszystkich wartościowych piłkarzy. Mieliśmy różnicę zdań. Uważałem, że byliśmy o krok od awansu i trzeba dać sobie jeszcze rok na grę w podobnym składzie. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, jak poważna była sytuacja. Okazało się, że gdybyśmy nie dokonali masowych sprzedaży, drużyna by zbankrutowała. Tak czasami bywa w piłce. Ludzie lubią o niej rozmawiać, ale często nie zdają sobie sprawy z tego, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami.
Od lewej: Radosław Bella, Szymon Grabowski (pierwszy trener Lechii) i Blackwell
Jako zawodnik był pan bramkarzem. Kogo najbardziej pan wtedy podziwiał?
George’a Besta, bo miał wszystko. Niezwykłe umiejętności, ale też dawał ludziom rozrywkę. Był pierwszym angielskim piłkarzem w typie Davida Beckhama. Pamiętam, jak byłem dzieckiem i tata pierwszy raz pozwolił mi wieczorem obejrzeć mecz w telewizji. To było spotkanie Manchesteru United z Benficą w Pucharze Europy. Manchester wygrał na wyjeździe aż 5:1, a Best był fenomenalny. Bardzo szybko strzelił dwa gole, rywale nie potrafili go zatrzymać.
A z tą moją pozycją była zabawna sytuacja, bo do 16. roku życia grałem w polu. Byłem szeroko utalentowany, bo grałem w piłkę, ale też w koszykówkę i rugby. Ale skupmy się na futbolu. W lokalnej drużynie mieliśmy bramkarza, który był ciamajdą. Puszczał bardzo wiele bramek. Zespół prowadził mój tata i powiedział pewnego dnia: „Stań dzisiaj w bramce. Zobaczymy, jak to wyjdzie”. Zagrałem jako bramkarz, a traf chciał, że na tamtym meczu był akurat Ron Atkinson. „Big Ron”, jak na niego mówimy w Anglii.
Znany trener, a później świetny ekspert telewizyjny.
Dokładnie. I on zaczął mówić wtedy, że mam magiczne ręce. To był czas, gdy miałem jechać na testy do Derby County jako ofensywny pomocnik, ale tamten moment zmienił wszystko. Zostałem bramkarzem.
Jak łączył pan granie w piłkę z pracą murarza?
To był chaotyczny czas. Atkinson chciał, żebym został zawodowym piłkarzem, ale ojciec miał obiekcje. Zależało mu na tym, żebym zdobył jakiś zawód. Zacząłem się kształcić na nauczyciela wychowania fizycznego, ale jednocześnie widziałem, że wszyscy moi koledzy rezygnują z pracy czy ze szkoły i stawiają na piłkę. Oni mieli pieniądze, a ja nie miałem. Zrezygnowałem więc z nauki i założyłem firmę w branży murarskiej.
Ile miał pan lat?
19.
19?
Tak. Działałem w firmie trzy lata, do momentu podpisania umowy z Boston United. W zasadzie nigdy nie pracowałem fizycznie, bo byłem dyrektorem (śmiech). Ludzie dziwili się, że podjąłem taką decyzję w tak młodym wieku, a ja od lat uważam, że jeżeli chcesz poradzić sobie w życiu, musisz ryzykować. Zawsze miałem tendencje do liderowania. Później postawiłem już jednak tylko na piłkę.
Porozmawiajmy jeszcze o reprezentacji Anglii Garetha Southgate’a. Jak pan odbierał ten zespół?
Jeżeli bierzesz udział w czterech wielkich turniejach i w trzech z nich dochodzisz do półfinału, a w dwóch grasz w wielkim finale, to trzeba to pochwalić. To musi wynikać z umiejętności. Możesz mieć szczęście w jednym czy dwóch meczach, ale nie w sześciu czy ośmiu. Nie ukrywam jednak, że byłem zawiedziony tym, jak reprezentacja Anglii pod jego wodzą grała w piłkę. Weźmy ostatnie EURO, na którym doszliśmy do finału, ale przegraliśmy z Hiszpanią. W grze Anglii brakowało polotu i agresywności. Podobała mi się tylko pierwsza połowa półfinału z Holandią, w której naprawdę zdominowaliśmy przeciwnika.
Być może pewnych rzeczy nie wiemy. Może Gareth zobaczył na obozie, że jego zawodnicy są tak przemęczeni sezonem, że trochę musiał tak grać? Moim zdaniem w dzisiejszym futbolu gra się za dużo. Są zawodnicy, którzy w sumie rozgrywają ponad 70 spotkań rocznie. Ludzie mówią: „Oni zarabiają miliony, więc powinniśmy od nich wiele wymagać”, ale to tak nie działa. Jeżeli intensywność jest za duża, po prostu nie jesteś w stanie w każdym meczu pokazać pełni umiejętności. Dlatego na swój sposób rozumiem, że Anglicy na EURO wyglądali przeciętnie.
Która reprezentacja Anglii, jaką pan pamięta, była najsilniejsza?
Myślę, że drużyna Terry’ego Venablesa z 1996 roku.
Odpadli w półfinale EURO 96 na Wembley, po karnych, z Niemcami.
Uwielbiałem ich oglądać. Uważam, że każdy wielki zespół musi mieć na boisku niezwykłego lidera, który jest ponad innymi i sam może odmienić oblicze spotkania. Argentyna miała Leo Messiego, Portugalia Cristiano Ronaldo, Belgia ma Kevina de Bruyne, a tamta drużyna miała Paula Gascoigne’a. Grałem kiedyś przeciwko niemu, gdy występował w Newcastle. Kurwa, jaki on miał talent. Silny, błyskotliwy, nie wiedziałeś, co zaraz zrobi z piłką. Szkoda, że Paul od lat nie potrafi sobie poradzić z problemem alkoholowym.
Anglia nie ma dzisiaj takiego lidera. Harry Kane to inny typ piłkarza. Jest napastnikiem, który potrzebuje podań, a ja mówię o kimś, kto sam jest w stanie coś wykreować i zmienić oblicze meczu. O kimś bardziej w typie Luki Modricia. Ludzie pewnie powiedzą, że takie umiejętności ma Jude Bellingham. Z jednej strony tak, ale on na EURO, mimo dwóch goli, mógł pokazać więcej. Wydaje mi się, że Bellingham jest w skali sezonu za bardzo eksploatowany. Ten chłopak ma dopiero 21 lat. Jeśli będzie się właściwie o niego dbać, może stać się na lata kluczowym zawodnikiem reprezentacji Anglii. Ale jeżeli będziemy ciągle wiele od niego wymagać i każe mu się grać we wszystkich możliwych meczach, on może się po prostu wypalić. Tego się boję.
Reprezentacja Anglii jest gotowa na kobietę w roli selekcjonera? Są głosy, że Southgate’a, który zrezygnował z pracy może zastąpić Sarina Wiegman, która holenderskie i angielskie piłkarki doprowadzała do mistrzostwa Europy oraz wicemistrzostwa świata.
Według mnie nie jesteśmy na to gotowi.
Dlaczego?
Żeby poradzić sobie w reprezentacji, trzeba mieć szacunek wśród zawodników. Doceniam to, że pani Wiegman świetnie radziła sobie w drużynach kobiecych, ale wymagania w męskiej szatni są zupełnie inne. Mam poważne wątpliwości, czy piłkarze zaakceptowaliby krytyczne uwagi czy krzyk ze strony kobiety, która nigdy nie grała w piłkę na poziomie zbliżonym do tego, który oni reprezentują.
Żeby było jasne – nie mam nic do pani Wiegman. Jest świetną trenerką zespołów kobiecych. Ale prowadzenia przez nią męskiej kadry po prostu nie widzę.
Fot. Newspix.pl
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE NA WESZŁO:
- Czy w Ekstraklasie są specjaliści od bronienia karnych?
- Opowieści z kotła – nasz reportaż z meczu Wisła – Rapid
- Urocza jest logika Paolo Urfera [KOMENTARZ]