Wiedzieliśmy, że nie może być dobrze, jeśli nawet na wicemistrza Łotwy musisz wystawić na bokach obrony Żukowskiego i Szotę. Ale nie spodziewaliśmy się, że jeden z nich będzie chętnie grał w piłkę z przeciwnikiem. Tak jak przy bramce na początku meczu, kiedy prawy obrońca Śląska zagraniem głową sprezentował piłkę Niangowi w polu karnym. Kompromitacja w najczystszej postaci. I pokaz, że ten piłkarz zwyczajnie nie nadaje się na mecze w europejskich pucharach, tym bardziej że miał już swoje problemy w Ekstraklasie.
Ale zostawmy na razie nieszczęsnego Żukowskiego, bo to zdecydowanie najłatwiejszy cel, jeśli chodzi o kopanie leżącego. Szczerze mówiąc, coraz bardziej szkoda to robić, ale niestety Jacek Magiera się uparł, że zrobi z niego dobrego piłkarza. Wystawia nam do ostrzału, jakby to miał być swego rodzaju test na wytrzymałość. Przy czym, owszem, Żukowski zasługuje na baty, ale musimy być sprawiedliwi: nie tylko on w pierwszej połowie na tle Riga FC wyglądał jak przedstawiciel reprezentacji San Marino.
To aż nieprawdopodobne, że wicemistrz Polski z tak nisko notowanym rywalem nie potrafił oddać celnego strzału przez 45 minut. W teorii jedynym, acz niecelnym uderzeniem ze strony WKS-u była główka Żukowskiego po wrzutce z rzutu rożnego, ale w praktyce dla bramkarza nie było to żadne zagrożenie. Śląsk nie potrafił skleić żadnej, słownie żadnej sensownej akcji na połowie rywali. Mając w składzie optymalne ułożenie skrzydeł, a do tego środek pola z Pokornym i Schwarzem. Czyli z ludźmi, którzy potrafią między sobie fajnie pograć w piłkę, co w poprzednim sezonie widzieliśmy wielokrotnie. To mogłoby wyjść nawet z Musiolikiem, który nie musi uczestniczyć w rozgrywaniu, ale niech chociaż będzie na miejscu, gdzieś w świetle bramki, żeby próbować wykończyć dośrodkowanie.
Niestety Śląskowi bardzo mało w tym meczu wychodziło. Problem sprawiały nawet te, zdawać by się mogło, podstawowe elementy. Tak, mieliśmy nisko zawieszoną poprzeczkę oczekiwań, ale nie aż tak. Bez przesady. Po pierwszej połowie wyobrażaliśmy sobie, że Jacek Magiera musi walnąć pięścią w stół. Potrzebna była reakcja. Nie mogło być przecież tak, że tylko Riga FC prezentuje jakieś walory piłkarskie.
I trzeba przyznać, że po zmianie stron, a także zmianach dokonanych przez szkoleniowca WKS-u, było wyraźnie lepiej. Śląsk wreszcie zaczął kreować sobie okazje, wreszcie naciskał pressingiem i potrafił przez dłuższy czas utrzymywać się przy piłce. Bramka wyrównująca wydawała się kwestią czasu, zwłaszcza że zawodnicy Riga FC – poza Niangiem na skrzydle – nie mieli zbyt wiele do zaoferowania. Swoje uderzenia mieli Samiec-Talar, Schwarz czy z dystansu Żukowski, ale tę najlepszą, która musiała skończyć się golem, zmarnował Nahuel. Hiszpan dostał przytomne podanie od Musiolika w polu karnym, ale zamiast spokojnie wybrać róg, podpalił się i nawet nie trafił w światło. To była sytuacja stuprocentowa. Jedyna taka Śląska, ale przecież właśnie w play-offach do europejskich pucharów między porażką a sukcesem może tkwić ten jeden moment, ta jedna okazja. Bo co z tego, że wrocławianie pokazali dobre nastawienie przez kilkadziesiąt minut i mieli kilka groźnych dośrodkowań, skoro finalnie jadą do domu z wynikiem 0:1 i presją odrabiania strat na Tarczyński Arena.
Bardzo szkoda tego meczu, bo tak naprawdę wszystko rozbija się o prezent Żukowskiego w 7. minucie. Gdyby nie to, bardzo prawdopodobne, że nie zobaczylibyśmy nawet jednej bramki. Magiera może pluć sobie w brodę, bo o ile przygotowywał opinię publiczną na rolę underdoga, o tyle w tym pierwszym występie trochę Śląskowi zabrakło do “godnego reprezentowania Polski w Europie”. Mamy jednak nadzieję, że we Wrocławiu wszystko się odwróci i ta przygoda nie potrwa krócej niż sen Wisły Kraków.
Riga FC 1:0 (1:0) Śląsk Wrocław
7′ Niang
Fot. Newspix