W 2023 roku Narodowy Instytut Statystyczny w Madrycie opublikował przełomową wiadomość. Liczba mieszkańców w Hiszpanii po raz pierwszy w historii przekroczyła 48 mln. Tłem tego wzrostu jest coraz większy udział cudzoziemców (najczęściej taniej siły roboczej z Rumunii i Maroka), którego odsetek wynosi już 13%. To prawie dwieście razy więcej niż odsetek hiszpańskich kibiców, którzy miesiąc temu pojechali za swoją reprezentacją.
34 000 – zaledwie tylu Hiszpanów stwierdziło, że warto wspierać “La Furia Roja” w trakcie fazy grupowej. Według wyliczeń UEFA żadna inna nacja nie miała tak skąpej widowni. Więcej na stadionach było Słowaków, Słoweńców, Czechów, Ukraińców czy nawet Polaków. Rzecz jasna, trzeba brać poprawkę na dwie rzeczy: niedokładność w szacunkach i fakt, że liczba kibiców ewoluuje z biegiem turnieju. Przed finałem w Berlinie hiszpański naród się oczywiście zmobilizował, ale to punkt wyjścia z czerwca daje nam odpowiedź na pytanie, czy Hiszpania wierzyła w sukces piłkarzy Luisa de la Fuente.
“Mieli zrobić z siebie głupców”. Hiszpańscy kibice nie wierzyli w sukces
Nie trzeba się tutaj szeroko rozwodzić: nie, nie wierzyła. Dla półfinalistów z 2021 roku ćwierćfinał na EURO 2024 był w porządku, półfinał sukcesem, a finał? Nawet nie marzeniem, bo nikt nie śmiał marzyć o złocie na wielkim turnieju. Nie teraz, nie z tym pokoleniem, nie selekcjonerem, który na początku swojej pracy obrywał od hiszpańskiej prasy tak mocno, że ta w ostatnich dniach zaczęła go wręcz otwarcie przepraszać. – Mówiąc szczerze, kiedy Hiszpanie jechali do Niemiec, wiele osób myślało, że zrobią z siebie głupców, że są zespołem bez siły ognia i szybko wrócą do domu. Ale po tym, co zrobili, nastąpiła radykalna zmiana w ich ocenie – przyznał Miguel Angel Laral, dziennikarz “Marki”.
Piłkarze “La Furia Roja” mogli w tym roku doświadczyć czegoś, co kiedyś narzucił w narracji medialnej Jerzy Brzęczek. Przez niego mieliśmy w Polsce “Niekochanych”, a Hiszpanie, tyle że bez wywoływania niepotrzebnych scysji konkretnie przez trenera, “Jugadores no amados”. Zawodników bez wsparcia, których symbolem był regularnie narzekający na swój naród Alvaro Morata. – Nikogo i niczego nie szanują – wypalił niedawno kapitan kadry, ściągając na siebie kolejne gwizdy w trakcie meczu z Francją. Nie było ich co prawda tak dużo jak zwykle, bo Morata ma ochronę w postaci wyników i ciężkiej, wartej docenienia pracy dla zespołu, ale i tak nie da się ukryć, że jego relacje z kibicami są skomplikowane.
Tak jak zresztą cała więź hiszpańskich kibiców z kadrą. Ale, żeby być uczciwym, brak licznej delegacji w Niemczech nie wynika wyłącznie z wątpliwości co do siły reprezentacji. Wbrew temu, co myśli się o kulturze piłkarskiej w Hiszpanii, wyjazdy na mecze nie są tam taką świętością, jakiej można doświadczyć choćby ze strony kibiców drugiego finalisty, czyli Anglików. Hiszpanie na skalę europejską zwyczajnie przenoszą codzienny sposób funkcjonowania w obrębie rozgrywek La Liga. Najprościej byłoby przyznać: tak, są leniwi. Ale to głębszy problem.
Brak dużej liczby Hiszpanów na EURO 2024 ma też uzasadnienie… w kulturze
Hiszpania jest ogromnym krajem podzielonym w dodatku na kilkanaście wspólnot autonomicznych. Zazwyczaj dochodzi do sytuacji, w której kibice wiele razy w sezonie muszą przejechać albo przelecieć na raz tysiąc, a nawet dwa tysiące kilometrów, żeby zobaczyć mecz swojej drużyny w delegacji. Co prawda hiszpańskie koleje są jednymi z najlepiej rozwiniętych w Europie, są budżetową i popularną opcją, ale jest w tym ukryta pewna niedogodność. To czas, który trzeba dodatkowo poświęcić, żeby dostać się do centrum kraju, Madrytu, a stamtąd dopiero, powiedzmy, skończyć drogę z Katalonii do Galicji. Dodając wcześnie albo bardzo późno rozgrywane spotkania na rzecz transmisji telewizyjnych w Chinach czy USA, pojawia się kolejny, trudny do pogodzenia zgrzyt logistyczny.
Hiszpanie potrafią jednak sobie radzić i całkowicie nie zostawiają swoich klubów, tak jak mogłoby się z pozoru wydawać. Owszem, nie jeżdżą licznie na mecze wyjazdowe, co tyczy się też europejskich pucharów, ale za to chętniej zostawiają więcej pieniędzy w klubowej kasie za sprawą wizyt w sklepikach z gadżetami. Dość powiedzieć, że właśnie w Hiszpanii padają rekordowe liczby, jeśli chodzi o wymuszone uzupełnianie braków w magazynach. Co więcej, również tam odnotowuje się najwyższy procent sprzedanych karnetów względem dostępnych miejsc na trybunach. Przy takiej kulturze kibicowania, mniej żywiołowej i na pewno nie fanatycznej, Hiszpanie tracą na tle innych nacji, ale nie można powiedzieć, że są obojętni. Są bardzo zaangażowani w sprawy związane z futbolem, ale inaczej. Częściej jako stali bywalcy barów z piwem i przekąskami, gdzie razem ze znajomymi dopingują swój zespół przed telewizorem. Są mocni w “swoich domach”.
Ta rozszerzona perspektywa pozwala zrozumieć, skąd częściowo wynika niechęć Hiszpanów do dalekiego podróżowania. Po erze pandemii ten stan się nasilił, bo przeciętny obywatel musi wydać na wyjazd więcej pieniędzy. A zatem, już z ugruntowanymi przyzwyczajeniami, łatwiej było zrezygnować ze wspierania reprezentacji oddalonej od domu o tysiące kilometrów. Z Barcelony do Berlina jest prawie 1900 kilometrów. Z Madrytu do Monachium – dwa tysiące. A nie można jeszcze zapominać, że mimo gwarantowanej puli bilety na mistrzostwach Europy potrafiły osiągać odstraszające ceny. To drogi biznes, a przy tak długo trwającym turnieju wręcz biznes dla bogaczy, o ile ktoś miał zamiar zostać na dłużej niż jeden, dwa mecze.
Presji na “La Furia Roja” nie nakłada się od lat
“Ale biedniejsi Gruzini, Albańczycy czy Rumuni mogli”. Faktycznie, kibice z tego typu krajów potrafili nadwyrężyć domowe budżety, żeby móc dopingować swoją reprezentację. Ale to właśnie ten decydujący czynnik kulturowy, a u Gruzinów właściwie historyczny, bo to było ich pierwsze EURO. Hiszpanie pojawiają się na turniejach zawsze, to raz. Dwa: od sukcesów złotego pokolenia w latach 2008-2012 oczekiwania względem “La Furia Roja” drastycznie spadły. Od 2014 roku nie było takiego turnieju, przed którym hiszpańska prasa stawiałaby Hiszpanię w roli faworyta. Poczucie, że wraz z mundialem w Brazylii skończyło się coś wyjątkowego i nie wróci przez długi czas, było jak wirus, którym zaraził się cały naród.
2014: faza grupowa.
2016: 1/8 finału.
2018: 1/8 finału.
2020 (2021): półfinał.
2022: 1/8 finału.
2024: finał.
Ostatnie 10 lat w wykonaniu “La Furia Roja” na wielkich turniejach nie miało prawa podsycać jakichkolwiek wizji, że uda im się na nowo zdominować Europę, a co dopiero cały świat. W przeciwieństwie do Anglików, Hiszpanie nie wybuchali jednak z frustracji na widok wczesnych odpadnięć. Na poprzednim EURO za kadencji Luisa Enrique powtarzano zresztą, że półfinał to zaskakujący sukces i raczej nie zwrot w stronę dawnej wielkości. Nawet jeśli ktoś miał nadzieję na coś więcej, mundial w Katarze szybko ją ostudził.
Turniej w Niemczech nie miał być pod tym względem inny od poprzednich. “Co będzie, to będzie” pisano w największych dziennikach. Zero presji, zero wymagań. De la Fuente miał idealne pole, żeby się wykazać, a dla niego to było o tyle ważne, że już na początku pracy podpadł opinii publicznej. Były selekcjoner hiszpańskich młodzieżówek wspierał Luisa Rubialesa w trakcie afery z pocałowaniem piłkarki, czym zniechęcił do siebie ogromną część piłkarskiej społeczności w Hiszpanii. Wiedząc, że jego posada wisi na włosku, a presja społeczna może o sobie przypomnieć, on sam nie mówił za wiele o celach na EURO 2024. Wkleił się w obraz obojętności, zamiast ryzykować, że ktoś potem złapie go za słówko.
Mało topowych piłkarzy, stosunkowo młoda kadra. Dla Hiszpanów finał jest szokiem
Tak czy siak, ten hiszpański spokój od samego początku jest niecodzienny. Bo nawet teraz, po tym jak Hiszpanii udało się dotrzeć do finału po pokonaniu topowych reprezentacji (Włochów, Chorwacji, Niemców, Francji), mało kto rzuca hasłami o powrocie na szczyt. De la Fuente uspokaja. Chłodne podejście mają też piłkarze. A prasa, jakby z zaciągniętym hamulcem ręcznym, powtarza jedynie swoje gratulacje na widok dokonania niewidzianego od 2012 roku. Hiszpanie stworzyli, zapewne nieświadomie, narrację, wedle której oni mogą, a Anglicy muszą. W końcu “Synowie Albionu” czekają na zwycięstwo w turnieju zdecydowanie dłużej – od 1966 roku, natomiast Hiszpania była nasycona kilkanaście lat temu. Pokolenie, które kibicuje obecnej generacji, doskonale to wszystko pamięta. Tak jak różnice w poprzedniej generacji na czele z Xavim, Iniestą, Puyolem, Davidem Villą i Casillasem.
Słowo klucz: generacja. To też jeden z powodów, dla których oczekiwania względem Hiszpanów były tak niskie. Skład, którym “La Furia Roja” rozpoczęła mistrzostwa Europy w Niemczech, miał średnią wieku 26,9. Trzech piłkarzy powyżej trzydziestki, trzech poniżej 21 lat. Reszta w takim wieku, że spokojnie mogłaby pojechać jeszcze na trzy turnieje. To niemal identyczna średnia w porównaniu do jedenastki z otwarcia EURO 2008 wystawionej przez Luisa Aragonesa (26,9). Różnica polegała jednak na tym, że wówczas w Hiszpanii istniało przekonanie o wybitnych jednostkach. O piłkarzach, którzy na swoich pozycjach byli najlepsi na świecie.
Patrząc na obecną twarz La Roja, zaledwie o dwóch piłkarzach – Rodrim i Carvajalu – da się bez wahania powiedzieć: tak, to nr 1 w swoim fachu. Reszta to druga, w kilku przypadkach może nawet trzecia półka w Europie, a także Pedri, Williams i Yamal, czyli wschodzące gwiazdy mające szmat czasu na dowiezienie sukcesu z reprezentacją. Nikt w Hiszpanii nie sądził, że właśnie ta ekipa, zwłaszcza z najbardziej niekochanym Moratą jako najlepszym aktywnym strzelcem w historii kadry, może tak zaskoczyć. A gdyby ostatecznie udało jej się sięgnąć po uszaty puchar, cała Hiszpania musiałaby najpierw zwalczyć szok nieporównywalny do żadnego innego uczucia towarzyszącego w 1964, 2008, 2010 oraz 2012 roku. I przyznać się do błędu, że już na wstępie warto było uwierzyć w drużynę, której narodziny podziwiał do tej pory cały kontynent.
WIĘCEJ O EURO 2024:
- Lamine Yamal. Historia cudownego dziecka z dystryktu „304”
- Kroos głosem ludu. Migracja przeciąża Niemcy [REPORTAŻ]
- Euro w niemieckiej dziurze, czyli witamy w Gelsenkirchen
- Czy mistrzostwa Europy potrzebują meczu o trzecie miejsce?
- Frankfurtem rządzi crack. Euro w mieście zombie
Fot. Newspix