Zaandam jest naprawdę wyjątkowym miejscem. Jadę na południe – wjeżdżam do urokliwych uliczek Amsterdamu. Na północ – tam wita mnie majestatyczny skansen przybrzeżnych wiatraków. Zachód, wschód – moje ulubione trasy rowerowe skąpane w morzu maków i tulipanów. Uwielbiam te wycieczki. Zawsze przejeżdżam kładką, z której widzę małe boisko z dzieciństwa. Dziś okryte czerwienią kwiatów, martwe i zapomniane. Poza mną pamięta je może kilkanaście osób. Kilku przyjaciół, wujkowie i ojciec, który tajemnice związane z tym miejscem zabrał do grobu. Zmarł na zawał serca. Nawet jego tata, mój dziadek, podzielił ten sam los, mimo że mógł zginąć na sto różnych sposobów w czasie wojny. Ale to u nas rodzinne. Mnie też dopadło. Piszę do was z zaświatów.
Nie dosłownie, rzecz jasna, ale feralnego dnia czułem, jakbym opuszczał swoje ciało. Śmierć nigdy nie była mi tak bliska, dlatego od tamtej pory postanowiłem inaczej smakować życie. Skupiam się na małych rzeczach, drobnostkach, na które człowiek w codziennym pędzie nawet nie zwraca uwagi. Jak robię kawę, już nie pozwalam sobie z pośpiechu zaparzyć lury. Celebruję moment, bawię się ziarnkami, chcę jak najlepszego smaku. To samo w szatni – jestem bardziej cierpliwy, choć wcale nie mniej wymagający. Oczekuję od piłkarzy, że będą podchodzili do każdego meczu jak do ostatniego. Zapach skoszonej trawy przed treningiem, spoconych korków, widok zdartych kolan i satysfakcji na twarzy po zwycięstwie. To wszystko jest ulotne. Nadchodzi moment, kiedy adrenalina przestaje kolorować emocje. Kiedy pasja blaknie i dostrzegasz, że istnieją ważniejsze kwestie niż czubek własnego buta. Dlatego, jak przekonałem się 3 maja 2020 roku, każdy powinien mieć swoje Zaandam. Miejsce, w którym może trochę zwolnić.
***
Ja tego nie zrobiłem i los wysłał mi poważne ostrzeżenie. Jechaliśmy wiele godzin. 20, 30, 50, 70, 90… kilometrów. Kiedy dobiliśmy do dziewięćdziesięciu, powiedziałem przyjacielowi, że już wystarczy. Z niedzielnego relaksu na rowerze zrobiliśmy rywalizację o to, czy damy radę przebić setkę bez zatrzymywania się. Ale to nie było już na moje lata. Nie ta waga, nie te kolana. A przynajmniej tak pomyślałem, kiedy w głowie zakiełkował mi ten szatański pomysł. Z drugiej strony, jestem przecież sportowcem. Byłym piłkarzem Barcelony i reprezentacji Holandii. Uwielbiają mnie w Feyenoordzie, kochają w Ajaxie. Gdybym nie lubił wyzwań, robiłbym pewnie to, co mój ojciec: siał i ścinał maki. Musiałem je podjąć.
Kolana wytrzymały. Płuca też, w końcu nie byłem takim maniakiem tytoniu jak Johan Cruyff, który podobnie zresztą dostał mocną reprymendę od Boga. Palił, dopóki serce nie odmówiło mu posłuszeństwa. Przestał, było lepiej, ale nie kupił tym czasu. Stracił go bezpowrotnie znacznie wcześniej. Zmarł. Gdyby nie żona czekająca na mnie w domu, powiedziałbym “Johan, byłem szybszy o 11 lat”. A ojcu, że aż o 18. Nie byłby dumny, dlatego dziękuję, że mogłem rozpocząć życie po życiu. Raz jeszcze. Mniej dla siebie, bardziej dla innych.
Pamiętałem tylko, że wróciłem do domu, usiadłem na fotel i poczułem, jak ból rozdziera mi klatkę piersiową. Nawet nie zdążyłem krzyknąć. Ogarnęła mnie ciemność i jakieś dziwne poczucie, że miałem jeszcze ważną robotę do wykonania. Chcieli mnie w Barcelonie. Wydzwaniał prezydent, pisali agent z prawnikiem. Byłem komuś potrzebny i z takim przekonaniem też się obudziłem. Tylko wtedy dodatkowo z wrażeniem, że za daleko zawędrowałem w czasie. Że szansa przepadła. Że ze spróchniałego Ronalda Koemana, który właśnie przeżył atak serca, zrezygnują nie tylko w reprezentacji Holandii, ale też ostatecznie nie zechcą w stolicy Katalonii.
Miałem jednak szczęście. Spałem 24 godziny, nie miesiąc. W moim kraju nie chcieli wymienić mnie na nowszy model, w Barcelonie wciąż byli zainteresowani, a ja sam z każdym dniem czułem coraz wyraźniej, że jestem gotowy na nowe wyzwanie. Tak, to miała być kolejna przejażdżka rowerowa. Tylko tym razem nie dla kolan, ale dla umysłu – tak tłumaczyłem to żonie, która miała obawy, czy dam radę unieść jeszcze większą presję. Mówiłem: spokojnie, jestem jedną z ich legend. Nie spalą mnie na stosie, nie dostanę kolejnego zawału. Prawdopodobnie.
***
Po roku pracy zdałem sobie sprawę, jak bardzo się myliłem. Miałem wrażenie, jakby wszyscy kibice Barcelony obracali się przeciwko mnie. Jakby zapomnieli, że jako byłemu piłkarzowi “Dumy Katalonii” też zależy mi na sukcesach. Ale nie oszukiwałem siebie ani ludzi wokół: byłem strażakiem w klubie, który niczym nie przypominał marki o dawnej wielkości. Problemów wewnątrz było tyle, że doszło do chyba największej katastrofy, jaka mogła się wydarzyć, czyli odejścia Leo Messiego. Chciałem go odciążyć, otoczyć dobrymi piłkarzami, ale większość zawiodła. Poza tym nie było nas stać na gwiazdy. W kadrze był duży przemiał zawodników drugoplanowych. Niektórzy, jak Busquets czy Pique, zaczęli powoli schodzić z największej sceny, a inni – Coutinho, Dembele, Trincao, Griezmann czy Fati – albo nie grali na miarę swoich możliwości, albo mieli problemy zdrowotne.
Być może zawiodłem też ja, Ronald. Może, bo wątpię. Na pewno niepotrzebnie wojowałem z sędziami i wytaczałem tezy, które źle niosły się w prasie. Często odczuwałem więcej frustracji niż radości, mimo że posada trenera Blaugrany była spełnieniem marzeń. Ale futbol w Hiszpanii mi zbrzydł. Mało kto próbował mnie zrozumieć, że tamta Barcelona żyła głównie dzięki ostatnim tchnieniom Messiego. Gdy odszedł, nic nie było takie samo. Potrzebna była rewolucja.
Mimo że pożegnano mnie bez należytego szacunku, mogę powiedzieć, że dołożyłem dużą cegiełkę do przemiany Barcelony. Postawiłem na Pedriego i Araujo. Dałem szansę Gaviemu i Nico. Sprowadziliśmy młodego Erica Garcię i Ferrana Torresa. Wygraliśmy nawet Puchar Hiszpanii. Ta drużyna potrzebowała czasu, żeby dojrzeć, ale niestety nie miałem okazji, żeby poprowadzić ten proces do końca. Wyrzucono mnie. Czułem już we wrześniu, że do tego dojdzie, ale papiery rozwiązujące umowę ostatecznie podpisaliśmy 28 października 2021 roku. Doskonale pamiętam ten dzień. Prosili mnie, żebym zrzekł się przyszłych pensji. Zasłaniali się statusem legendy, tłumaczyli, że ja też na tym zyskam. Gówno prawda. Za takie traktowanie trzeba ponosić konsekwencje. Kilka lat wcześniej pewnie poszedłbym na ugodę, ale stwierdziłem, że skoro dostałem bonusowe życie, zagram je na własnych warunkach. Bez chowania się po kątach.
***
Ktoś powie: Koeman schował się na cały 2022 rok. Nigdzie nie pracował, nigdzie nie był mile widziany. Nieprawda. W Holandii nie odebrali mojej decyzji jako zdrady. Byli wyrozumiali i życzliwi. Chcieli, żebym odniósł sukces w Barcelonie, nawet jeśli miałoby to odbyć się kosztem reprezentacji. Nie zastanawiałem się długo, kiedy do moich drzwi zapukał Bartomeu. Nie czułem, że porzucam ważną misję. Ja ją tylko odłożyłem na bok. Jak książkę, którą człowiek doczytuje później w odpowiednim czasie.
Po hiszpańskim epizodzie chciałem po prostu odpocząć. Stałem się kłębkiem nerwów. Pod koniec kadencji w Barcelonie przestałem być sobą. Kardiolog zalecał, żebym na jakiś czas odpuścił, bo nie wiadomo, czy zbyt duży stres nie wpłynie negatywnie na moje zdrowie. Ale ja się nie stresowałem, ja tylko się denerwowałem. Dopiero żona wbiła mi do głowy, że warto zrobić sobie przerwę. Chciały mnie kluby w Holandii i Anglii, ale odmawiałem. Wróciłem do Zaandam. Do maków i tulipanów, które wlały we mnie dziecięcy spokój.
Nie powiem, że po kilkunastu miesiącach bezrobocia czułem się jak nowo narodzony, ale wcześniej jedynie raz tak długo byłem na uboczu. Przed Feyenoordem, jednym z najbardziej dla mnie satysfakcjonujących okresów. Przez trzy lata mojego dowodzenia udawało nam się stawiać na podium. Rotterdam wrócił na swoje miejsce. To otworzyło mi drzwi do Premier League. Tak, kluczem był odpoczynek. Najlepsi tak robią i potem mają z tego profity. Nie mordują się bez końca w pogoni za ambicją. W nowym życiu zrozumiałem to aż za dobrze.
***
Po cichu liczyłem, że w 2023 roku wrócę do pracy selekcjonera Oranje. Ze względu na rodzinę, serce i dystans. Powiedziałem sobie: stop, Ronald, w Europie nie musisz już nic udowadniać. Pozostawało tylko dokończyć przygodę na własnej ziemi, jaką rozpocząłem w 2018 roku. Wiele było do zrobienia. Były lata, kiedy cierpieliśmy jako naród. Zamiast rosnąć w siłę, zawodziliśmy na kolejnych turniejach. Zamiast pokonywać najlepszych, zaczęliśmy im zazdrościć. My, Holendrzy, dumny kraj, w którym co dekadę rodzi się grupa genialnych piłkarzy. Czasu nie cofnę i nie wiem, czy ze mną za sterami osiągnęlibyśmy lepszy wynik w ostatnich latach. Ale jestem pewien, że Holandia zasługuje na więcej.
Powrót był potężnym policzkiem w twarz. Deschamps, ten stary wyga, wcisnął nam czwórkę na otwarcie eliminacji. Holendrzy byli w szoku. W gazetach widziałem nagłówki, że ktoś, kto zdradził Holandię dla Barcelony, nigdy nie powinien ponownie zostać selekcjonerem. Ale to były głosy radykałów. Miałem pełne wsparcie związku. Szanowali mnie. Nie kładli presji, tylko jasno dali do zrozumienia, że mam zbudować nowych piłkarzy i awansować na turniej. Jedyną przeszkodą nie do przejścia wydawała się Francja, ale Gibraltar, Grecja i Irlandia to nie zespoły, których mógłbym się obawiać. Z nimi wygraliśmy wszystko, cel został osiągnięty, ale i tak nie dawały mi spokoju porażki z Deschampsem. Myśląc o czymś więcej na mistrzostwach Europy, musieliśmy zbliżyć się do ich poziomu. Tak bardzo, dopóki pozwalał na to styl gry. Za prymitywny futbol nastawiony wyłącznie na wynik wyleciałbym ze stołka szybciej, niż bym się obejrzał. Nie z tą jakością. Nie z takimi piłkarzami jak Simons, Depay, Dumfries, Malen, Frimpong czy Gakpo. To Holandia. Nie Anglia, gdzie można się tłumaczyć, ze cel uświęca środki.
***
To mój pierwszy wielki turniej w roli trenera. Znałem ich smak jako zawodnik, ale doświadczanie tej presji zza linii bocznej to coś zupełnie innego. Byłem jednak na to przygotowany. Nie czułem też, że muszę wchodzić w czyjeś buty. Nikt w Holandii nie oczekiwał, że będziemy jak ekipa na miarę finału w 2010 roku pod batutą Berta van Marwijka. Albo jak drużyna Louisa van Gaala, która zdobyła brąz cztery lata później. Mówiłem kilkukrotnie, że nasza najnowsza historia nie stawia nas w roli faworytów. Nie pojechaliśmy na mundial w Rosji. Dwa lata później odpadliśmy już w 1/8 finału z Czechami. W 2022, choć było naprawdę blisko, nie daliśmy rady Argentynie w ćwierćfinale. Ale teraz jesteśmy krok od finału, więc można powiedzieć, że zrobiliśmy progres. Żałuję tylko, że dopiero teraz mogę mieć nad nim realną kontrolę, ale lepiej późno niż wcale.
“Lepiej późno niż wcale” – te słowa często powtarzał mój ojciec, kiedy jeszcze żył. Mają dla mnie wyjątkowo głębokie znaczenie. Cztery lata temu mogłem umrzeć jako niespełniony selekcjoner z tylko jednym mistrzostwem Europy jako piłkarz, a teraz mam szansę, żeby to zmienić. Jeśli sięgnę po puchar, nie przestanę dziękować Bogu, że dał mi przeżyć dodatkowe lata. Miałem szczęście, którego nie chcę zmarnować. Czas przekuć je w coś, co zamknie mój rozdział z wielką sceną futbolu i otworzy drzwi do spokojnej emerytury. Serce też ma swój termin ważności. Zaandam czeka.
Źródła: goal.com, theguardian.com, “De Telegraaf”, NU.nl
WIĘCEJ O EURO 2024:
- Frankfurtem rządzi crack. Euro w mieście zombie
- Za wielką Albanię chcą umrzeć nawet dzieci. Bałkańskie upiory EURO [REPORTAŻ]
- Euro w niemieckiej dziurze, czyli witamy w Gelsenkirchen
- Wino, futbol i śpiew. Tak wygląda piłkarska supra z Gruzinami [REPORTAŻ]
- Od Hitlera do papieża. Historia Olympiastadion w Berlinie
- Swój Bask. Jak Nico Williams został Hiszpanem
Fot. Newspix