Reklama

Janczyk z Berlina: Europa nas nie zapamięta. Polska wciąż jest nijaka

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

21 czerwca 2024, 22:35 • 8 min czytania 35 komentarzy

Siedemdziesiąt tysięcy ludzi na trybunach, głośny doping jednych i drugich. Obustronna wiara, przyjazne zaczepki, licytacja na argumenty. Tak wyglądają finały. Te wielkie, o których od dawna możemy tylko marzyć i te małe, nasze. W Berlinie mieliśmy rozegrać najważniejszy mecz podczas tego turnieju i właśnie tak to wyglądało. Szkoda, że po końcowym gwizdku stało się jasne, że nie tyle nie doczekamy kolejnego finału, ile nie załapiemy się nawet na nagrodę pocieszenia.

Janczyk z Berlina: Europa nas nie zapamięta. Polska wciąż jest nijaka

Nie czułem klimatu mistrzostw Europy, mówię to zupełnie szczerze. Nie chodzi o to, że na turniej nie czekałem czy że nie wydawał mi się ekscytującym doświadczeniem. O ile jednak Hanower jest kapitalną bazą dla reprezentacji Polski, która odnalazła tu ciszę, spokój i dużo zieleni, tak też jest średnim miejscem na przeżywanie wielkiej imprezy.

Strefa kibiców podczas meczu otwarcia nie była żywiołem nie do opanowania. Sięgałem pamięcią do sztucznego tworu, superpucharu świata, i rozgrywanego w Londynie spotkania Argentyńczyków z Włochami. Jedni i drudzy tańczyli od zmierzchu do świtu, a ich pląsy przypominały szalony dans macabre. Niemcy, choć u siebie, kołysali się spokojnie, zupełnie jakby kapela Nagelsmanna serwowała wyzute z emocji 1:0 zamiast 5:1 w rytmie rocka.

Podkreślam jednak, że to kwestia Hanoweru, gdzie początek turnieju świętowano skromnie. Ulice Monachium z perspektywy ekranu telefonu wydawały mi się już miejscem, w którym euforia wręcz eksplodowała. Nawet jeśli w dużej mierze odpowiedzialni za to byli Szkoci, którzy przejęli miasto, do przesady wczuwając się w motyw z filmu „Braveheart”.

W Hamburgu było już lepiej, żywiej, głośniej, barwniej. Morze pomarańczowych koszulek zalało ulice miasta, Holendrzy czuli się, jakby 1988 rok – to wtedy w tym mieście wygrali najważniejszy mecz w swojej historii – nigdy się nie skończył. Polaków było mniej, ale nadążali. Jednak dopiero przyjazd do Berlina sprawił, że EURO wywołało efekt wow, pozwoliło nasycić wszystkie zmysły doznaniami towarzyszącymi wielkim turniejom.

Reklama

Szkoda, że państwo tego nie widzieli.

Polska – Austria. Święto w Berlinie, tak wygląda mały finał

Marek Urbański, nasz nadworny statystyk oraz ekspert od ciekawostek zupełnie nieprawdopodobnych i nieznanych, zakomunikował, że biało-czerwoni przez czterdzieści lat nie grali przed tak wielką publiką, jaką zastali na Olympiastadion. Poprzedni raz taką widownię przy okazji meczu kadry narodowej widziano w Kalkucie, na stadionie krykietowym, gdzie graliśmy o puchar pietruszki – czy, jakby to ujął Franciszek Smuda, pasztetowej.

Monumentalny obiekt w Berlinie sprawia wrażenie nieskończenie pojemnej studni. Zamkniętymi na wiele godzin przed pierwszym gwizdkiem ulicami sunęły niezmierzone tłumy kibiców. Przemykając miedzy nimi tuż przed bramami prowadzącymi na poszczególne trybuny miało się wrażenie, że mimo iż krzesełka stopniowo się wypełniają, strumień ludzi nie ma końca. Kolejne dziesięć tysięcy za moment zajmie swoje miejsca, drugie tyle kręci się gdzieś między niezliczonymi budkami z lokalnymi przysmakami.

„Schabowy tu, schabowy tam, a sznycel chuja zrobi nam” – oznajmiali eksperci od kulinariów znad Wisły.

Czym próbowali odgryźć się Austriacy, ciężko stwierdzić. Może nawet zgadzali się z naszymi poglądami na temat żywienia? Sporo nam wszak zawdzięczają: to Jerzy Kulczycki otworzył Wiedeńczykom pierwszą kawiarnię, z kolei Franciszek Trześniewski zaraził ich miłością do kanapek. Nie mogli natomiast przytaknąć, kiedy zobaczyli, że nasza husaria naciera na Olympiastadion trzymając kartony z napisem: Chopin jest lepszy niż Mozart.

Reklama

Miłość do Wolfganga Amadeusza jest większa niż uwielbienie nawet najpyszniejszego kotleta. Ktoś wpadł nawet na to, żeby ubrać perukę, strój z epoki i w takim kostiumie wtopić się w anturaż piwoszy z nagimi torsami lub świeżutkimi czerwonymi trykotami z nazwiskami idoli bliższych współczesnym czasom. Podobnego fanatyka, który imitowałby Fryderyka, nie odnotowano, więc w tym pojedynku trzeba chyba uznać wyższość Austriaków.

Polska bez Roberta Lewandowskiego? Czyli 0:4

Zresztą nie tylko w tym, bo nawet jeśli na trybunach więcej serc biło dla Polski, to organizacja austriackiej ultraski nie ustępowała ułożeniu drużyny Ralfa Rangnicka. Przewaga liczebna, a więc i siła gardeł, była po naszej stronie. Udało nam się zresztą znaleźć kogoś, kto zaintonuje co trzeba, inspirując całą resztę do wspierania kadrowiczów w sposób poukładany i spójny, jednak za Austrią stało doświadczenie. Po latach stypy na Stadionie Narodowym odwykliśmy od nucenia tych samych przyśpiewek, więc zostało nam poszukiwanie kibicowskiego momentum.

Tamci ucichli? Jedziemy. Tamci przy piłce? Gwiżdżemy.

Wychodziło lepiej niż chwytanie się momentów przez drużynę Michała Probierza. Gdy przed główną bramą, nad którą wisi charakterystyczne pięć olimpijskich kół (towarzyszące swastyki przytomnie zdjęto, kiedy tylko Olympiastadion przejęli Brytyjczycy), złapaliśmy lekko już podchmielonych austriackich fanów, radosny nastrój wywołany spożyciem złotego trunku mąciła im tylko jedna sprawa. Robert Lewandowski.

– Gra, prawda?
– Nie, nie. Ławka.
– Więc trzy, cztery zero. Jakoś tak się to skończy.

W Europie wciąż definiują nas przez pryzmat największej gwiazdy. Edward Kowalczuk dopiero co opowiadał nam, że kiedy nasza ekipa dotarła do Hanoweru, pisano nie o „reprezentacji Polski”, tylko o „drużynie Lewandowskiego”. W latach największej świetności Roberta, kiedy sięgał on po tytuły króla strzelców europejskich eliminacji, pisano o nas „one man team”. Żaden przytyk, gdy w ataku Szwedów biegał jeszcze Zlatan Ibrahimović, słyszeli to samo.

Atmosfera lepsza, efekt taki sam. Polska nadal nie ma argumentów

Brak Lewandowskiego najpierw spotkał się ze zdziwieniem (przecież mówiliście, że jest zdrowy!), żeby płynnie przejść we wzrost pewności siebie, co tłumaczyło pewność mojego rozmówcy, co do tego, czy jego zespół straci jakąkolwiek bramkę. Wizja zdobycia czterech goli brzmiała już jednak jak przesadna buta. Pociągnąłem więc rozmowę.

– Niby kto ma nam wrzucić cztery sztuki?
– Baumgartner. Jest wspaniały.
– Ten sam, który zmarnował dwie setki z Francją?
– Spokojnie, dziś okazji będzie sto, więc strzeli!

Stu okazji nie było, czterech goli też nie. Marne to jednak pocieszenie, wszak Baumgartner faktycznie był dziś skuteczniejszy, na tyle, że Austriacy – a wśród nich pewnie mój rozmówca, zadowolony z poziomu swoich eksperckich opinii – mogli nam zaśpiewać „Auf wiedersehen”. Od wyższej klęski uchronił nas z kolei głównie Wojciech Szczęsny, któremu jednak przyjdzie wrócić do domu po dwóch tygodniach bimbania w Niemczech, czego tak bardzo chciał uniknąć.

Tym razem nie za bardzo jest nawet czego się chwycić. Zamiast poczucia dumy z walki mamy przed oczami raczej przegrywającego starcie za starciem Pawła Dawidowicza. Zadowolenie z prób gry w piłkę zastąpiła natomiast nieporadność naszego środka pomocy, gdy tylko polskie szóstki/ósemki musiały się zaopiekować futbolówka, zamiast za nią biegać.

Absolutnie nie będziemy teraz nawoływać, żeby wszystko zburzyć, zrównać z ziemią i zaorać. Nawet historia Stadionu Olimpijskiego uczy, że czasami lepiej przemyśleć sens filozofii kompletnej destrukcji, bo pod nosem może się czaić rozwiązanie lepsze, gwarantujące nowe życie. Smutne to jednak, że niezależnie od tego, czy w reprezentacji Polski nastroje są dobre, czy takie sobie; bez różnicy czy selekcjoner jest zaangażowany, czy rozleniwiony, efekt końcowy zawsze jest taki sam.

Za rogiem zawsze kryje się rozczarowanie, które tylko czyha, żeby pacnąć nas w głowę.

Od Hitlera do papieża. Historia Olympiastadion

Europa nas nie zapamięta. Wciąż jesteśmy nijacy

W połowie lipca Olympiastadion w Berlinie ugości finał mistrzostw Europy. Wiadomo już, że bez naszego udziału. Musi nam wystarczyć nasz mały finalik, niestety, zgodnie ze smutną tradycją, przegrany. Dariusz Szpakowski wygłosił już monolog o otaczającym nas partactwie i beznadziei. Może nie tak przejmujący, jak wtedy, kiedy awans na mundial sprzątnęli nam sprzed nosów Słoweńcy, ale wciąż trafny. Zauroczyliśmy się co prawda „piękną porażką” z Holandią, jednak nie mam przekonania, że reszta kontynentu patrzy na nas w podobny sposób.

Serca podbijają Albańczycy – to im, nie nam przyszło wejść w buty Węgrów sprzed czterech lat. Do sensacyjnej awansu drepczą pomału Słoweńcy, a nawet jeśli im się nie uda, Erik Janża pozwoli zapamiętać ich dzięki najpiękniejszej bramce turnieju. Słowacy utarli nosa Belgom, Gruzini zafundowali nam najlepsze spotkanie pierwszej rundy mistrzostw. Nam najpewniej przyjdzie jechać do domu z zerowym dorobkiem punktowym i niewielkim bramkowym. Niewielki to argument w walce o dobre imię.

Tylko czy obiektywnie patrząc na nasze dokonania, daliśmy ludziom jakikolwiek powód do tego, żeby nie powtarzali jak po większości podobnych imprez, że nijaka ta Polska, nudna, nieciekawa i smutna?

Satysfakcji przychodzi nam szukać w tym, że przynajmniej atmosfera nie jest zatruta jak po Katarze. Pytanie, czy uśmiechy nie przestaną ozdabiać twarzy kadrowiczów już jutro, gdy tylko zdążymy wrócić ze stolicy Niemiec do Hanoweru, bo do tej pory żyli nadzieją, a teraz jej ognisko już dogasa, pewnie jeszcze jakiś uradowany Austriak polewa je piwem w zemście za znieważenie sznycli, Mozarta i wszelkich innych rzeczy, z których jeszcze parę godzin temu tak chętnie się nabijaliśmy.

Zemsta była słodka, naprawdę słodka, skoro wynik meczu otworzył chłop z plastrem Marcina Mięciela na nosie. Nasz wkład w futbolową kulturę został kompletnie zdeptany, przechwycony przez austriackich oprawców. Mogą to traktować jako bezcenny łup wojenny, choć pewnie w tej kwestii wystarczą im samo to, że mogą się pochwalić kompletem punktów i – najpewniej – wyjściem z grupy.

Dobrze, że chociaż ten mini finał swoją otoczką sprostał oczekiwaniom. Zostanie w głowie jak pocztówka, na której dla potomnych zapiszemy nasz narodowy slogan: koniec mistrzostw, do widzenia.

Czytaj więcej o meczu Polaków:

Fot. 400mm.pl

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

Komentarze

35 komentarzy

Loading...