W ostatnich latach reprezentację Belgii określało się mianem “złotej generacji”. I oczywiście miało to swoje uzasadnienie, gdyż belgijscy piłkarze z ogromnym powodzeniem odgrywali – a niektórzy wciąż odgrywają – wiodące role w wielu topowych klubach, a na mistrzostwach świata w 2018 roku udało im się uplasować na najniższym stopniu podium. Ten wyczyn po prostu wypada szanować. Ale trzeba jednocześnie zauważyć, że jedyny jak dotąd finał wielkiej imprezy z udziałem “Czerwonych Diabłów” miał miejsce nieco ponad czterdzieści lat temu. W 1980 roku Belgowie zmierzyli się bowiem z reprezentacją Niemiec Zachodnich w starciu, którego stawką było mistrzostwo Europy. Co zatem łączy współczesne “złote pokolenie” z tym sprzed lat? Cóż – oba nie ozłociły się podczas turniejów rangi mistrzowskiej.
Naturalnie Belgowie nadal nie powiedzieli ostatniego słowa. Na mistrzostwa Starego Kontynentu do Niemiec przyjechali w całkiem mocnym składzie, z Kevinem De Bruyne, Romelu Lukaku, Axelem Witselem czy Janem Vertonghenem. Ale czas “złotej generacji” nieubłaganie dobiega końca.
Ta przeklęta Holandia…
Nieprawdą byłoby stwierdzenie, że przed mistrzostwami Europy w 1980 roku reprezentacja Belgii kompletnie nic nie znaczyła na piłkarskiej mapie świata. Przed II wojną światową “Czerwone Diabły” regularnie uczestniczyły w mundialach, choć prawda, że bez jakichkolwiek sukcesów. Na początku lat 70. również udało im się dostać na mistrzostwa świata, a także zajęły trzecie miejsce podczas EURO 1972. Co naprawdę nie było takie łatwe w czasach, gdy do turnieju finałowego przystępowały zaledwie cztery zespoły. Na tym się jednak godne wzmianki osiągnięcia Belgów na jakiś czas zakończyły.
Nie zdołali dostać się na mundial w 1974 roku, choć w eliminacjach nie przegrali ani jednego meczu i… nie stracili ani jednego gola. Lepsza od nich okazała się jednak Holandia. Bezpośrednie starcia sąsiadów kończyły się wprawdzie bezbramkowymi rezultatami, lecz w pozostałych spotkaniach futbol totalny “Pomarańczowych” przyniósł już niesamowite efekty (wygrali na przykład 9:0 z Norwegią i 8:1 z Islandią). I właśnie za sprawą większej liczby zdobytych goli, to Holendrzy zaklepali sobie pierwsze miejsce w grupie. Zresztą cztery lata później Belgowie ponownie musieli w eliminacjach uznać wyższość oponentów zza miedzy. Tym razem nie było jednak mowy o zaciętej rywalizacji – dwukrotnie polegli w konfrontacjach z ekipą “Oranje”. A na dokładkę dostali też łupnia (0:3) od Irlandii Północnej.
Ten ostatni mecz nie miał wprawdzie większego znaczenia dla układu tabeli, ale mimo wszystko był bardzo wymowny. “Czerwone Diabły” w najlepszych momentach kadencji trenera Raymonda Goethalsa w latach 1968-1976 potrafiły bowiem imponować fenomenalną grą w obronie. Kiedy Belgowie w ostatniej rundzie eliminacji do EURO 1972 pokonali faworyzowanych Włochów, dziennikarze z Półwyspu Apenińskiego wręcz piali z zachwytu: – Włoski futbol, oparty na taktycznym oczekiwaniu na rywala, już nie wystarcza. Belgowie w obronie byli jak gęsta galaretka. Żeby się przez nią przebić, potrzeba było niebywałej energii. Energia – to słowo klucz. Drużyna dowodzona przez Goethalsa potrafiła tłamsić przeciwników agresywnym jak na tamte realia pressingiem. Była też świetnie zorganizowana w kryciu strefowym. Jako się jednak rzekło, nie przyniosło to awansu na mundial w Niemczech. Fiaskiem zakończyła się również próba wywalczenia kwalifikacji na EURO 1976. “Czerwone Diabły” zajęły pierwsze miejsce w swojej grupie, lecz w decydującym barażu zostały zmiażdżone przez – a jakże! – Holandię.
1:7 w dwumeczu. Bolało.
Defensywna maszynka Goethalsa ewidentnie przestała należycie funkcjonować. Nowy selekcjoner, Guy Thys, który prowadził już kadrę w trakcie eliminacji do mistrzostw świata w Argentynie, na pierwszy rzut oka nie wyglądał jednak na człowieka, który ma pomysł na przedefiniowanie stylu gry zespołu. Początkowo trzymał się taktycznych rozwiązań wypracowanych za kadencji poprzednika, choć nie przynosiły one przecież pożądanych rezultatów.
“Nie awansowaliśmy na EURO 1976, bo to był wtedy prawdziwie elitarny turniej. Dzisiaj nawet reprezentacja taksówkarzy może poszukać swoich szans w eliminacjach”
Raymond Goethals przed Euro 2004
Przegrać z Holandią w latach 70.? Umówmy się, żaden wstyd. Ale na początku dekady Belgowie z powodzeniem udowadniali, iż “Pomarańczowym” można się przynajmniej postawić. Nasypać im piachu w tryby. Im dalej w las, tym większa była jednak dysproporcja sił między Holandią i Belgią. A przecież sami “Oranje” najlepszy futbol również prezentowali w pierwszej części dekady. Tym gorzej świadczy to o kierunku, w jakim zdawała się zmierzać belgijska kadra.
Powrót “Generała”
Kadencja wspomnianego Guya Thysa na stanowisku selekcjonera drużyny narodowej zaczęła się zatem nędznie. Przegrane eliminacje do mistrzostw świata, dwie towarzyskie wtopy z reprezentacją Włoch. Do tego beznadziejny początek rywalizacji o wyjazd na EURO 1980. A tym razem los był akurat dla Belgów łaskawy, trafili bowiem do stosunkowo łatwej grupy. Turniej finałowy został wówczas rozszerzony do ośmiu uczestników i w efekcie poziom trudności eliminacji nieco się obniżył. Oczywiście nie mówimy o jakimś spacerku – Belgom przyszło się zmierzyć z Portugalczykami, Austriakami, Szkotami i Norwegami. To konkurencja, której należał się respekt. No ale mogło być też znacznie gorzej. Dla porównania w grupie IV starły się ze sobą m.in. Holandia, Polska i Niemcy Wschodnie. To dopiero rzeźnia.
Wiele wskazywało jednak na to, iż podopieczni Thysa zmarnują szansę podarowaną im przez los. We wrześniu 1978 roku zremisowali u siebie z Norwegią, choć skandynawska ekipa postrzegana była jako totalny autsajder. Potem “Czerwone Diabły” podzieliły się punktami z Portugalią na wyjeździe, a także dwukrotnie zremisowały z Austrią. Po drodze przegrały także z Izraelem w sparingu. Przełamanie nadeszło dopiero w piątej serii spotkań, gdy Belgia wygrała w rewanżu z Norwegami. Ale czy przełamaniem naprawdę można określić zwycięstwo 2:1 z rywalem, którego Austriacy i Szkoci powieźli czwórką? Raczej nie.
Zwrot z prawdziwego zdarzenia nadszedł niespełna miesiąc później.
17 października 1979 roku na stadionie Heysel w Brukseli – przy zaledwie ośmiu tysiącach widzów zasiadających na trybunach – Belgowie pokonali 2:0 Portugalię. Otwierającego gola dla gospodarzy zdobył Wilfried Van Moer. I to ten konkretny gol tak naprawdę stworzył belgijską drużynę na nowo.
Blisko 35-letni Van Moer przed laty był bardzo mocnym punktem belgijskiej drużyny. Brał udział w mistrzostwach świata w 1970 roku, a potem dołożył sporych rozmiarów cegiełkę do awansu na EURO 1972. Nazywano go “Małym Generałem” – pomimo niespełna 170 centymetrów wzrostu, potrafił odcisnąć wielkie piętno na przebiegu meczu. Przede wszystkim dzięki swojej nieustępliwości, wydolności i znakomitemu przeglądowi pola. Wspomniany wcześniej, eliminacyjny triumf nad Włochami miał jednak dla pomocnika wyjątkowo gorzki posmak. Kiedy jego koledzy celebrowali sukces, on leżał w szpitalnym łóżku. Pogrążony w bólu, łzach i nieznośnym poczuciu życiowej niesprawiedliwości. W rewanżowym starciu Mario Bertini złamał mu nogę i – tak się przynajmniej wydawało – zakończył jego karierę. Nawet dzisiaj powrót do pełnej sprawności po tak paskudnej kontuzji byłby cholernie trudny, a co dopiero pół wieku temu.
“Generał” pokazał jednak niesamowitą wolę walki. Czy wręcz: wolę przetrwania.
W 1976 roku środkowy pomocnik opuścił szeregi Standardu Liege, z którym trzykrotnie sięgnął wcześniej po mistrzostwo kraju. Przeniósł się do Beringen FC, niewielkiego klubu z Limburgii. Pomału snuł już plany odnośnie zakończenia zawodowej kariery, otworzył kawiarnię. Nie mógł dalej liczyć na powołania do drużyny narodowej. Co nie podobało się… dziennikarzom. I to właśnie oni przekonali selekcjonera Thysa, by przywrócił doświadczonego gracza do kadry.
– Wracałem z reprezentacją samolotem po kolejnym marnym meczu w eliminacjach. Guy Thys siedział obok mnie. Wiercił się. Nie wiedział, w którą stronę spojrzeć, byle tylko uniknąć mojego wzroku i konieczności rozmowy – wspominał w jednym z felietonów redaktor Christian Hubert. – Widać było, że jest w potrzasku i bije się z myślami. W końcu zapytał mnie o zdanie. Co było wówczas normalne – trenerzy często rozmawiali o taktyce z wpływowymi dziennikarzami. Stwierdziłem, że to dobry pomysł, by ponownie powołać do kadry Wilfrieda Van Moera. Choć był on już grubo po trzydziestce, dawał czadu w Beringen.
“Przed decydującym meczem z Portugalią w eliminacjach, zadzwoniłem do Guya Thysa. Przekonałem go, że musi powołać Van Moera. – Twoja drużyna nie ma lidera, dlatego tak rzadko wygrywa. Potrzebujesz Wilfrieda – powiedziałem mu”
Rik De Saedeleer, belgijski dziennikarz
Thys skorzystał z tych porad i dobrze na tym wyszedł. Van Moer nie tylko zapewnił Belgom trzy punkty w starciu z Portugalią, ale później walnie się również przyczynił do zwycięstw nad Szkocją. Ostatecznie Belgowie wygrali grupę eliminacyjną z punktem przewagi nad reprezentacją Austrii.
– Guy był zawsze niezły w kontaktach z zawodnikami – przyznał nieżyjący już Van Moer w rozmowie z DHnet.be. – Przyznam, że obawiałem się powrotu do reprezentacji. Nie było mnie w kadrze prawie przez pięć lat i martwiłem się, że nie zdołam już zagrać na tak wysokich obrotach, jakich wymagała rywalizacja na szczeblu międzynarodowym. Zwłaszcza od pomocników. Ale trener mnie przekonał. Powiedział: “u mnie będziesz mógł grać jak chcesz i ile chcesz – wystarczy, że dasz sygnał, iż dzieje się coś niedobrego, a natychmiast pozwolę ci odpocząć”. Dodał, że jego zdaniem w meczach ligowych z Anderlechtem, Standardem i Clubem Brugge prezentowałem się cały czas świetnie i nie odstawałem. Ten argument mnie przekonał. Ponieważ doskonale wiedziałem, że jest to argument prawdziwy!
Sensacyjni finaliści
Abstrahując od Van Moera, Belgowie na mistrzostwa Europy w 1980 roku wysłali naprawdę konkretny skład.
Thys na turnieju we Włoszech miał do dyspozycji wyłącznie zawodników z rodzimych klubów, lecz były to naprawdę znaczące postaci. Trzech świetnych bramkarzy – Jean-Marie Pfaff, a obok niego Theo Custers oraz Michel Preud’homme. W defensywie między innymi Eric Gerets, Luc Millecamps czy Walter Meeuws, w drugiej linii Rene Vandereycken, Julien Cools oraz Raymond Mommens. No i wreszcie atak, a tam prawdziwi giganci: Francois Van der Elst i Jan Ceulemans. Takiej paczki nikt nie mógł zlekceważyć. Zwłaszcza jeśli sobie przypomnimy, co przedstawiciele belgijskiej ekstraklasy pokazywali na europejskiej arenie klubowej.
- 1976 – Club Brugge przegrywa finał Pucharu UEFA
- 1976 – Anderlecht zdobywa Puchar Zdobywców Pucharów
- 1977 – Anderlecht przegrywa finał Pucharu Zdobywców Pucharów
- 1978 – Club Brugge przegrywa finał Pucharu Europy
- 1978 – Anderlecht zdobywa Puchar Zdobywców Pucharów
Całkiem przyzwoita passa, czyż nie? Kontynuowana zresztą potem w latach 80.
Inna sprawa, że na mistrzostwach Europy trafiła się Belgom niełatwa grupa z Anglią, Hiszpanią, a przede wszystkim z gospodarzami – Italią. Thys nie miał tymczasem zamiaru iść w ślady Goethalsa i koncentrować się na neutralizowaniu atutów rywali. – Plan taktyczny? Bez żartów. Guy świetnie zarządzał grupą. Pracował nad naszą pewnością siebie i gwarantował nam dobre samopoczucie – wspominał Van Moer. – Goethals rozpisywał nam przed meczami taktyczne założenia, u Thysa wszystko zależało od nas. A my nieźle się do tego nadawaliśmy. Wystarczy spojrzeć na nazwiska: połowa składu porobiła znakomite kariery trenerskie. Gdy przeciwnik dokonywał zmiany, nie musieliśmy podbiegać do ławki trenerskiej i pytać: “co teraz?”. Sami wiedzieliśmy najlepiej.
Ekipę “Czerwonych Diabłów” niosła atmosfera wynikająca ze znakomitych relacji pomiędzy poszczególnymi zawodnikami. W centrum zainteresowania znajdował się oczywiście Van Moer, dobry duch belgijskiej kadry. – Przed mistrzostwami urządziłem sobie samotny obóz przygotowawczy. Bałem się, że na turnieju popełnię jakiś błąd wynikający z braku sił, a ludzie powiedzą, iż jestem za stary na grę w reprezentacji. Nie mogłem na to pozwolić. Fizycznie byłem zatem dysponowany najlepiej ze wszystkich. Tylko raz musiałem opuścić boisko przedwcześnie. W meczu przeciwko Włochom, którzy ponownie uciekali się do brudnych sztuczek. Spotkanie było dla mnie ciężkie. Ale ustawiony za mną Eric Greets cały czas powtarzał tylko: “Wilfried, jeśli coś będzie nie tak, krzycz – pomogę”. Wsparcie kolegów mnie uspokajało. Po każdym faulu na mnie partnerzy odpowiadali Włochom pięknym za nadobne. Rene Vandereycken wykluczył z gry wielkiego Giancarlo Antognoniego. I dobrze, tak należy postępować. Na każdy cios ze strony przeciwnika musisz odpowiedzieć własnym.
– Wszyscy się świetnie znaliśmy, nikt nie występował w lidze zagranicznej. A rezerwowi nie zadzierali nosa, akceptowali swój status. W całej kadrze nie było żadnej czarnej owcy. Inną naszą cechą jako zespołu była zaś inteligencja boiskowa. Świetnie zakładaliśmy pułapki ofsajdowe – dodał Van Moer.
“Mogliśmy grać bez jakichkolwiek taktycznych wskazówek Thysa. On był nam potrzebny jako psycholog”
Wilfried Van Moer w rozmowie z dhnet.be
W fazie grupowej mistrzostw reprezentacja Belgii zaskoczyła oponentów. Remis z Anglikami w pierwszej kolejce nie był może wielką sensacją, lecz uchodził mimo wszystko za sporych rozmiarów niespodziankę. Trzy dni później na San Siro w Mediolanie ekipa “Czerwonych Diabłów” pokonała zaś Hiszpanię. W efekcie trzecie starcie fazy grupowej przerodziło się w swoisty półfinał. Podopieczni Guya Thysa zdołali w nim odeprzeć ataki gospodarzy mistrzostw – zremisowali z Włochami 0:0 i zapewnili sobie pierwszą pozycję w stawce. Gwarantującą udział w wielkim finale. “Squadra Azzurra” musiała się tymczasem zadowolić meczem o trzecie miejsce. – To był absolutnie szokujący sukces – uważa Jean-Marie Pfaff. – Na tle Anglii czy Włoch byliśmy drużyną amatorską. W dosłownym znaczeniu. Ja dorabiałem pracując w banku i na okres mistrzostw musiałem wziąć bezpłatny urlop. Ku wielkiemu niezadowoleniu przełożonych.
– Anglików załatwiliśmy pułapką ofsajdową, o której nie mieli pojęcia. Ja, Gerets, Millecamps i Renquin tworzyliśmy świetny kolektyw w defensywie. A z tyłu mieliśmy bramkarza, Pfaffa, który był niezwykle czujny na przedpolu. Ratował nas – dodaje Walter Meeuws w reportażu DHnet.be.
Van Moer miał podobne spostrzeżenia.
– Przed EURO nikt nie brał Belgii pod uwagę w kontekście finału. Nawet my nie do końca wierzyliśmy w taki sukces. Rzeczywiście byliśmy amatorami – powiedział były pomocnik. Jego postawa na była szczególnie wielką sensacją. Już w eliminacjach weteran pokazał klasę, to prawda, lecz w trakcie turnieju wskoczył na jeszcze wyższą poziom. Nie bez kozery pod koniec roku zajął czwarte miejsce w wyścigu po Złotą Piłkę. – Włoska prasa tak się mnie obawiała, że przed naszym starciem z Italią dziennikarze podjęli próbę zachwiania mojej formy. Opublikowano w gazetach zdjęcia, na których widać było mnie w towarzystwie atrakcyjnej, nieznajomej kobiety. Przekaz był jasny: reprezentant Belgii podczas mistrzostw Europy w wolnych chwilach zdradza żonę. Ale chyba Włosi nie odrobili pracy domowej, bo ta “tajemnicza nieznajoma” to była właśnie… moja żona. Thys pozwolił nam bowiem zabrać na turniej partnerki.
Afera premiowa – wersja belgijska
Selekcjoner “Czerwonych Diabłów” nie zmienił swojego luźnego podejścia do prowadzenia drużyny nawet w obliczu finału mistrzostw Europy, który zaplanowano na 18 czerwca 1980 roku na Stadio Olimpico w Rzymie. Za nakręcanie przedmeczowej atmosfery w Wiecznym Mieście odpowiadali przede wszystkim lokalni kibice, a także fani reprezentacji Niemiec. Jeżeli chodzi o Belgów, do Rzymu za zespołem nie przybył właściwie nikt. – Na mistrzostwach świata w 1970 roku byliśmy zamknięci w hotelu i szybko zamarzyliśmy o powrocie do domu – opowiadał Van Moer. – Koszarowe warunki nam nie sprzyjały. Guy Thys miał inne podejście. Pozwalał nam na wyjścia na piwo, nie przeszkadzało mu granie w karty do późna. Warunek był jeden. Gdy robił nocny obchód po pokojach i informował, że czas kończyć, nie można było się sprzeciwiać. Kiedyś jeden z zawodników pozwolił sobie na komentarz i już nigdy u Thysa nie wystąpił.
– Jeżeli chodzi o piwo, najlepiej pamiętam kontrolę antydopingową po meczu z Anglią – śmieje się Walter Meeuws, przepytywany przez Yvesa Taildemana. – Spotkanie przerwano, gdy Jan Ceulemans zdobył wyrównującego gola. Angielscy kibice próbowali wedrzeć się na murawę i policja użyła gazu łzawiącego. Byliśmy tym wszystkim tak zestresowani – ja i angielski obrońca Phil Thomson – że nie potrafiliśmy oddać moczu podczas pomeczowej kontroli antydopingowej. Wtedy Thompson zaczął pić piwo w zastraszającym tempie. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby ktoś tak chlał! Thompson pił i przeklinał, na zmianę. W końcu doktor Legros pozwolił również i mnie na wypicie kilku piw. W drodze powrotnej do hotelu trzykrotnie wymusiłem na kierowcy autobusu postój na wysikanie się.
Incydentów z udziałem chuliganów było więcej. Rozrabiali przede wszystkim Włosi, którzy nie potrafili darować Belgom, że ci pozbawili ich kadrę możliwości występu w finale. – Po spotkaniu z gospodarzami nie było łatwo powrócić do hotelu. Nasz autobus został zaatakowany – przyznał Pfaff.
“Włoska federacja utrudniała nam przygotowania do meczu. Nie dostaliśmy pozwolenia nawet na przeprowadzenie rozgrzewki na boisku. Taki przywilej mieli tylko reprezentanci gospodarzy. Nam łaskawie pozwolono na rozgrzanie się w jednym ze stadionowych korytarzy”
Jean-Marie Pfaff
Pomimo wszelkiego rodzaju niedogodności, Belgowie otarli się o triumf w finale mistrzostw Europy.
Wprawdzie już w 10. minucie meczu gola dla Niemiec zdobył rosły napastnik Horst Hrubesch, wówczas gwiazda HSV, lecz na kwadrans przed końcem podstawowego czasu gry wyrównał z rzutu karnego René Vandereycken. Wydawało się więc, że przewaga psychologiczna jest w tym momencie po stronie Belgów. Ale to było tylko złudzenie. W 88. minucie niezmordowany Hrubesch drugi raz wpakował piłkę do siatki i definitywnie przekreślił nadzieje “Czerwonych Diabłów” na złote medale. – Nie zlekceważyliśmy Belgów. Zdawaliśmy sobie sprawę, kogo pokonali w fazie grupowej – zapewnia Harald Schumacher na oficjalne witrynie UEFA. – Sam finał był jednak dla mnie pewnym rozczarowaniem. Włosi nie pofatygowali się, by odpowiednio przygotować murawę. Sami nie grali, więc przestało ich to interesować. Na dodatek trybuny były w połowie puste. Organizacyjnie te mistrzostwa Europy na pewno nie były sukcesem – narzekał niemiecki golkiper.
Kiedy Karl-Heinz Rummenigge sposobił się do wykonania rzutu rożnego, po którym Hrubesch zdobył zwycięskiego gola dla Die Mannschaft, Schumacher zagadał do jednego z fotoreporterów: – Skup się na Hrubeschu. Nie pytaj o nic, po prostu to zrób. Snajper dorobił się w ojczyźnie ksywki “Das Kopfball-Ungeheuer” (“Bestia od główek”). Belgijska defensywa, choć w trakcie całego turnieju naprawdę solidna, nie znalazła sposobu na zneutralizowanie Hrubescha, tak fenomenalnego w powietrznych pojedynkach. – Upatrywałem naszych szans właśnie w dogrywce, bo fizycznie wyglądaliśmy świetnie – smucił się selekcjoner Guy Thys.
Trener był generalnie niepocieszony podejściem graczy do finału. – Dzisiaj to wydaje się niewyobrażalne, ale mieszkałem w tym samym hotelu co “Les Diables” i miałem do nich stały dostęp – opowiadał cytowany wcześniej Christian Hubert. – To były jeszcze czasy przed całkowitym odseparowaniem sportowców od prasy. Pamiętam, że przed meczem finałowym atmosfera przy śniadaniu była marna. Guy przyznał mi, o co chodzi. “Jestem zdegustowany. Wieczorem gramy finał z Niemcami, a oni przez całą noc negocjowali swoje premie. Spójrz, jacy są niewyspani. Rada graczy domaga się teraz 40 tysięcy franków zamiast 30, na co się początkowo zgodzili. Zagrozili nawet strajkiem, jeżeli nie dostaną większych pieniędzy. Byli gotowi zbojkotować finał, masz pojęcie?”.
Kwasów było więcej. I niektóre powodował sam Thys.
Na dwa dni przed meczem, podczas tradycyjnego obchodu hotelowych pokoi, selekcjoner wraz ze swoim asystentem zajrzał do Ronny’ego Martensa. 22-letni napastnik był wschodzącą gwiazdą Anderlechtu, lecz w narodowych barwach – z uwagi na mocną konkurencję w linii ataku – nawet nie zdążył zadebiutować przed startem EURO. Tymczasem w środku nocy Thys poinformował go, że będzie tajną bronią belgijskiej drużyny na Niemców. – W pokoju unosiło się tyle dymu papierosowego, że można by było siekierę zawiesić, ale trenerowi to nigdy nie przeszkadzało. Pewnie dlatego, że sam trzymał w zębach cygaro – wspominał Martens. – Zakomunikował mi, że zagram w finale. Na przedmeczowej odprawie okazało się jednak, że… kłamał. W ataku wystąpili Van der Elst i Ceulemans. Dlatego po meczu udzieliłem paru nieprzyjemnych wywiadów i wspomniałem w nich o słabości Thysa do cygar oraz whisky. Więcej mnie nie powołał.
***
Tak czy owak, awans do finału mistrzostw Europy pozwolił Belgom na wskoczenie do czołówki europejskich drużyn narodowych. Podczas kolejnych turniejów nikt już nie pozwalał sobie na spoglądanie w kierunku “Czerwonych Diabłów” z przymrużeniem oka. Od 1982 do 2002 roku kadra wystąpiła na wszystkich mundialach, a na turnieju w 1986 roku zajęła czwartą pozycję. Gracze tacy jak Van der Elst, Ceulemans, Van Moer, Gerets, Vandenbergh czy później Scifo byli wymieniani jako poważni kandydaci do Złotej Piłki. – Anglicy przed meczem na EURO 1980 charakteryzowali nas w taki sposób: “wyglądają jak podstarzali Walijczycy, objadają się jak wygłodniałe wilki, a piją jak Polacy” – żartuje Walter Meeuws. – Musieli zweryfikować swoje poglądy na temat belgijskiej piłki.
Drużynę wreszcie pokochali także kibice. Bohaterowie z Włoch zostali powitani przez tłumy fanów na lotnisku w Brukseli. Na słowa otuchy i sympatii mógł liczyć nawet Jean-Marie Pfaff, choć finałowa konfrontacja z Niemcami zdecydowanie nie należała do najbardziej udanych meczów w jego wykonaniu.
A jak bohaterowie z 1980 roku podchodzą do współczesnej “złotej generacji”, która w 2018 roku dotarła do strefy medalowej mistrzostw świata, ale ani razu nie wywalczyła turniejowego złota? Wilfried Van Moer nie krył podziwu dla medalistów z Rosji na łamach DHnet.be. – My byliśmy amatorami, którzy potrafili rzucić wyzwanie profesjonalnym piłkarzom. Nie sądzę, bym mógł się porównywać pod względem umiejętności z kimś takim jak Eden Hazard. Jan Ceulemans w 2021 roku wypowiedział się jednak w zupełnie innym tonie. – Dzisiejsze pokolenie jest “złote”? Zgodzę się z tym wtedy, gdy wreszcie to udowodnią.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Trela: Mimo porażki z Holandią: przyjemne poczucie, że Polacy zrobili, co mogli
- Mamy, co chcieliśmy – przyzwoitość. Ale na punkty to jednak za mało
- Białek z Hamburga: koniec reprezentacji strachu
fot. NewsPix.pl / WikiMedia