Reklama

Żeby znaleźć złoto w historii Belgów, trzeba cofnąć się o 104 lata…

Kamil Warzocha

Autor:Kamil Warzocha

11 czerwca 2024, 18:30 • 17 min czytania 5 komentarzy

2014? Ćwierćfinał. 2016? To samo. 2018? Skok wyżej, trzecie miejsce, jakiś sukces, ale dwa lata później powrót do klasyki. I wreszcie 2022, czyli rok, w którym z hukiem zgasły marzenia Belgów o triumfie złotego pokolenia. Gdy piłkarze zatrzymali się już na etapie fazy grupowej, pozostawało brutalnie podsumować, że tej reprezentacji zwyczajnie nie stać na coś więcej niż brązowy medal na wielkim turnieju. Albo… nie, czekaj. 

Żeby znaleźć złoto w historii Belgów, trzeba cofnąć się o 104 lata…

W czasie, gdy polscy żołnierze dokonywali Cudu nad Wisłą, wysyłając kilkadziesiąt tysięcy bolszewików do diabła, “Czerwony Diabły” szykowały się do Igrzysk Olimpijskich w rodzimej Antwerpii. Z wiadomych powodów Polacy zdecydowali, że wycofają się z turnieju, ale nie zaburzyło to całego przedsięwzięcia. Dzień przed meczem w ramach pierwszej rundy zrezygnowała też Szwajcaria, więc do gry przystąpiło ostatecznie 14 nacji: Czechosłowacja, Królestwo SHS, Wielka Brytania, Norwegia, Włochy, Egipt, Holandia, Luksemburg, Szwecja, Grecja, Dania, Hiszpania, Francja i oczywiście Belgia. Z racji świeżo zakończonej I wojny światowej nie zaproszono wtedy drużyn reprezentujących państwa centralne i ich sojuszników – Niemców, Austrii, Węgrów, Bułgarii i Turcji.

Historia jedynego triumfu Belgów na… nienormalnym turnieju w 1920 roku

To był bardzo dziwny turniej właściwie od początku do samego końca. Ale jedyny, przy którym możemy powiedzieć “Halo, Belgowie coś wygrali”, choć dzisiaj pewnie nikt z żyjących na świecie nie pamięta, w jakich okolicznościach, bo musiałby mieć ponad 110 lat. Do tego, posługując się zapiskami historii, ten “wyczyn” można by opowiedzieć żołnierskimi słowami w maksymalnie dwóch, może trzech zdaniach. Ale nie będziemy tacy oszczędni, bo warto szerzej opisać złoty moment na papierze.

Z jednej strony mówi się, że nieważne jak, ważne, że udało się wygrać. Z drugiej, że tło sukcesu też jest przecież ważne, bo pozwala lepiej go zasmakować, zrozumieć podwaliny i osadzić w jakimś kontekście. W przypadku Belgów ewidentnie większe znaczenie miało to pierwsze założenie. Stulecie później co prawda nie rozstrzygniemy, co naprawdę działo się w katakumbach belgijskich stadionów, ale już sam fakt, że Belgia pominęła pierwszą rundę, a później nie rozegrała nawet połowy finału i sięgnęła po złoto, wiele mówi.

Reklama

Zaczęło się od wolnego losu. Na poprzednich i następnych igrzyskach nie było normą, że takowy przysługuje tylko gospodarzowi. W Belgii stwierdzili jednak, że nie chcą powtórzyć totalnej porażki Szwecji z 1912 roku, która jako gospodarz IO odpadła już w pierwszej rundzie, nomen omen, pominiętej przez kilka innych reprezentacji. To było ułatwienie nr 1.

Ułatwienie nr 2? Formuła turnieju. Początkowo organizatorzy planowali użycie tzw. systemu Bergvalla, który zakładał, że drużyny, które przegrają ze zwycięzcą turnieju, będą mogły dalej walczyć o kolejno drugie i trzecie miejsce. Idąc dalej, jeśli okazałoby się, że ktoś przegrał z wicemistrzem nawet we wcześniejszej fazie, mógł jeszcze liczyć na mecz o brązowy medal. Ciekawe, na tamte czasy nowatorskie, ale takie rozwiązanie w teorii zmuszało drużyny do czekania na rozwój wydarzeń, a regulamin IO nie pozwalał gospodarzom na tak długie przetrzymywanie uczestników. Dlatego ostatecznie zdecydowano się na inną, krótszą formułę, ale też trochę pokręconą jak na dzisiejsze standardy.

 

Oto bowiem drużyny pokonane w ćwierćfinale miały jeszcze zmierzyć się ze sobą, a z kolei zwycięzcy tej rywalizacji – bez zaskoczeń – mieli zrobić to samo. W ten sposób przez kilka dni rozgrywano dodatkowy turniej wyłaniający srebrnych i brązowych medalistów z aż czterema fazami, z czego dwie ostatnie miały odbyć się już po finale.

Reklama

Sęk w tym, że Francja, która miała zagrać z Holandią mecz o drugie miejsce na całych IO (czwarta faza mini-turnieju), odmówiła gry, bo większość jej piłkarzy wcześniej wróciła do domu. A Czechosłowacja, która przegrała w finale z Belgią i miała zagrać z Hiszpanią o to samo, nawet nie wyszła na murawę przez dyskwalifikację. Pewnie dziwicie się, jak to możliwe, że cztery te ekipy w ogóle mogły się ze sobą spotkać, walcząc o mecz o drugie miejsce. Cóż, to był właśnie jeden z wymysłów organizatorów. W mini-turnieju spotykali się: zwycięzca jego dwóch pierwszych rund (Hiszpania), a także przegrani półfinaliści (Holandia, Francja) i finalista z turnieju głównego. Mówiąc wprost, ten system nie gwarantował finaliście srebrnego medalu, co dzisiaj byłoby nie do pomyślenia. Ale za to dawał szansę na jego zdobycie drużynom pokonanym w ćwierćfinałach, z czego skorzystała Hiszpania. Skończyła IO wyżej, wygrała z Holandią mecz o srebro, mimo że kilka dni wcześniej odpadła z wcześniejszej fazy.

A cyrków, które miały miejsce na Igrzyskach Olimpijskich w 1920 roku, było więcej. Egipt i Królestwo SHS, czyli reprezentacje, który odpadły już w pierwszej rundzie turnieju, czekały 5 dni, żeby rozegrać… TURNIEJ POCIESZENIA. W pierwotnej wersji mieli tam zagrać wszyscy przegrani, ale wyobraźcie sobie, że “turniej” przerwano po jednej rywalizacji. Organizatorzy stwierdzili bowiem, że w tym samym dniu ważniejsze będzie jednak wyłonienie medalistów. Późno na to wpadli, ale lepiej niż wcale.

Wśród serii nikomu niepotrzebnych spotkań jedno wybijało się wyraźnie ponad normę. Ba, piłkarze Czechosłowacji z frustracją mogli stwierdzić, że to w sumie jeden z najmniej potrzebnych meczów turnieju, skoro jego wynik był znany przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Doniesienia gazet z 1920 roku nie mówią o tym zbyt wiele, szczególnie w Belgii, ale są podstawy, żeby sądzić, że turniej został ustawiony pod gospodarzy. Mieli pomagać jej sędziowie, czego apogeum doświadczył drugi finalista, Czechosłowacja.

Gdy rywale Belgów przegrywali 0:2 do 39. minuty, nagle stała się rzecz absolutnie niecodzienna. Karel Steiner, obrońca gości, został wyrzucony z boiska za “brutalne uderzenie” Roberta Coppee, gwiazdy “Czerwonych Diabłów”. Koledzy Steinera kwestionowali tę decyzję, uważali, że Coppee symuluje, a w międzyczasie na murawę stadionu mieszczącego 30 tysięcy ludzi wtargnęli belgijscy kibice. W geście protestu piłkarze z Czechosłowacji zeszli do szatni, a ich delegaci zadeklarowali, że wynik meczu powinien zostać unieważniony i innego rozwiązania nie widzą. Ale protest sędziowie odrzucili, Czechosłowacja została zdyskwalifikowana, a 2:0 podtrzymano.

John Lewis, jedyny – jak się zdawało – poważny przedstawiciel Wielkiej Brytanii na piłkarskich IO (reprezentacja skompromitowała się już w pierwszej rundzie z Norwegią), sędzia finału, był oskarżany o stronniczość w meczach Czechosłowacji nie po raz pierwszy. Piłkarze zarzucali mu, że nienawidzi ich, bo niedawno w innym meczu, rozgrywanym w Pradze, także prowadzonym na ich niekorzyść, zaatakowali go kibice. Inna sprawa, że Lewis jako arbiter główny miał wtedy… 72 lata.

I całe te okoliczności były ułatwieniem nr 3. Najbardziej kontrowersyjne, pozostawiające wrażenie, że gospodarze na własnym podwórku grali nieczysto i wcale nie chodzi o murawę. Finalnie, żeby wygrać złoty medal, potrzebowali tylko wygranego ćwierćfinału z Hiszpanią, półfinału z Holandią i finału trwającego 39 minut z Czechosłowacją, która na belgijskiej ziemi musiała czuć się bardzo nieswojo. Na każdym roku Belgowie okazywali im swój fanatyzm: usuwali ich flagi, obrażali, cieszyli się z każdego faulu, jaki zawodnik “Czerwonych Diabłów” popełniał. Cieszyła ich krzywda, ale swoje za uszami mieli też dziennikarze. To oni napędzali nienawiść, rozpowiadając, że Czesi byli odpowiedzialni za I wojnę światową. Trudno powiedzieć, na ile to była celowa propaganda mająca utrudnić życie przeciwnikowi, a na ile wiara w alternatywne fakty historyczne. Tak czy siak, Belgowie po raz pierwszy, ale też po raz ostatni mieli okazję do triumfu. Bardzo wątpliwego, na turnieju mniej cenionym niż MŚ i ME, ale przynajmniej nikt im nie zarzuci, tak jak Anglikom z ich sukcesem w 1966 roku, że nigdy nie wygrali niczego.

***

Najgłupsza historia wokół kadry

Incydent hamburgerowy

Gdyby stworzyć klasyfikację najgorzej prowadzących się piłkarzy w XXI wieku, Eden Hazard za końcówkę kariery z pewnością wylądowałby na wysokim miejscu. Może Belg nie miał na koncie hucznie zakrapianych imprez na mieście, ale jego profesjonalizm bardzo podważał fakt, co wkładał czasami do garnka. Albo lepiej – na talerz, bo burgerów andaluzyjskich, takich, jakie od dzieciństwa uwielbia Hazard, raczej się nie gotuje, a przypieka do smakowitej chrupkości.

Niektórym wydaje się, że Hazard zaczął mieć problemy z dbaniem o dietę dopiero po trafieniu do Realu Madryt. Owszem, wydaje się, że tam jego styl życia trochę podupadł, a fakt bycia gwiazdą wartą 120 mln euro i spełnienia marzenia o grze w Realu totalnie go rozleniwił. Wszyscy widzieliśmy, jak to się skończyło: wybitny piłkarz został grubaskiem, dosiedział na kanapie resztki kontraktu i zakończył karierę jako największe fiasko “Królewskich” w historii transferowej. Szkoda, ale niepokojące sygnały Belg wysyłał już kilkanaście lat wcześniej.

W 2011 roku Belgowie grali mecz eliminacyjny z Turcją. Hazard został ściągnięty z boiska w 60. minucie, a kamery uchwyciły jak ignoruje trenera i schodzi od razu do szatni. Wziął prysznic, ubrał się, a potem, jakby nigdy nic, w czasie jeszcze trwającego spotkania wyszedł poza stadion na hamburgera. – To był andaluzyjski burger, z moim ulubionym sosem. W Londynie miałem kilka miejsc, gdzie można było je jeść – wspominał po latach Hazard. Niby nic, mała sprawa, ale ten incydent hamburgerowy skończył się dla ówczesnej gwiazdy Lille… banem. Selekcjoner stwierdził, że za takie zachowanie musi ukarać swojego zawodnika, kim by on nie był. Dlatego Hazard nie został powołany na następne zgrupowanie i tę karę chyba wziął sobie do serca, bo już nigdy podobnego numeru w kadrze nie odstawił.

Potencjał na ulubieńca kibiców

Wout Faes

Wśród belgijskich piłkarzy, którzy mają grać pierwsze skrzypce na EURO 2024, trudno znaleźć totalnych świeżaków. W najmocniejszej jedenastce prawdopodobnie nie będzie żadnego zawodnika, który nie miałby co najmniej kilkunastu występów w barwach narodowych. Dlatego, jeśli ktoś miał zostać ulubieńcem kibiców w Belgii, już nim został w czasie eliminacji. Ale gdyby wyróżnić kogoś nieoczywistego z perspektywy ludzi nieobytych na co dzień z belgijskim futbolem, niech to będzie Wout Faes z Leicester City. Gość, którego w pierwszym sezonie w Anglii zjadła Premier League, ale po spadku i w trakcie wywalczania awansu wiele w jego występach się zmieniło.

26-letni Faes to jeden z najważniejszych piłkarzy “Lisów”. Odpowiednik Bednarka w Southampton, ale lepszy piłkarsko. Do mundialu w Katarze miał na koncie pięć minut w kadrze (co ciekawe, w meczu z Polską), a po zmianie selekcjonera i nowym otwarciu w 2023 roku zagrał w każdym spotkaniu. W samych eliminacjach nie odbębnił pełnych 90 minut tylko w ostatniej kolejce i bardzo szybko stał się filarem defensywy, jakiego szukali w Belgii, odkąd zaczął starzeć się Jan Vertonghen. Wydawało się, że Faes go zastąpi, ale Domenico Tedesco postawił na wariant z wykorzystaniem obu stoperów. Koledzy zaczęli nazywać go “Fellainim obrony” ze względu na fryzurę, a trenerzy podkreślają, że o ile poza boiskiem ma naturę spokojnego rybaka (tak, Faes uwielbia łowić ryby), o tyle po gwizdku sędziego potrafi zamienić się w bestię.

Kryć na plaster

Jeremy Doku

Nowy turniej, nowe twarze, nowy skrzydłowy do upilnowania po erze Hazarda. Patrząc na to, skąd może pochodzić największa siła Belgów na EURO 2024, nasze oczy od razu kierują się na strefę, w której biega Jeremy Doku. Nie powiemy, że to największa gwiazda kadry, bo przecież wciąż na bardzo wysokim poziomie gra w niej Kevin De Bruyne. Ale Doku też ma w sobie coś, co może zmieniać losy spotkań. Wie o tym Pep Guardiola, bo w minionym sezonie dał mu zagrać w różnym wymiarze czasowym w 43 meczach. Bywały lepsze, bywały gorsze, ale jedno jest pewne – to jeden z czołowych dryblerów w Europie. W 2023 roku miał więcej udanych dryblingów w topowych pięciu ligach od Viniciusa, Sane czy Nico Williamsa. Po zakończeniu kampanii został w czołówce, przewodząc w takich statystykach jak liczba podjętych pojedynków i metry zdobytej przestrzeni z piłką przy nodze.

W swoim najlepszym elemencie jest tak dobry, że zdanie o tego typu piłkarzach zmienił sam Guardiola. Od samego początku, gdy Doku trafił z Rennes do City za 60 mln euro, wydawało się, że to nie jest piłkarz w stylu hiszpańskiego szkoleniowca. Że on przecież nigdy nie oddawał jednego ze skrzydeł piłkarzowi-sprinterowi ze świetnym dryblingiem, że wolał kogoś na wzór Mahreza, Grealisha czy nawet Bernardo Silvy przesuniętego wyżej z linii pomocy. Ale jak już go zobaczył, przekonał się, że warto postawić na zdecydowanie bardziej dynamicznego gracza. Doskonale określił go Thierry Henry, mówiąc: – Kiedy jesteś z nim jeden na jeden, zostaje ci tylko jedna rzecz – modlitwa.

Co najbardziej niesamowite w tym piłkarzu, dla niego właściwie nie istnieje takie pojęcie jak “zwrot w tył”. Gdy dostaje piłkę, niemal zawsze idzie do przodu z myślą o ograniu rywala. W polu karnym czasami jeszcze trochę głupieje, dlatego w debiutanckim sezonie w City miał “tylko” 6 goli i 10 asyst, ale to przypadek podobny do wczesnego Viniciusa w Realu Madryt. Można dzisiaj zakładać, że pod wodzą Guardioli nauczy się lepszego wykończenia. Ba, w Anglii już mówią, że w następnym sezonie może zostać najlepszym skrzydłowym w lidze, jeśli doda lepsze liczby.

Nie wiemy, jak potoczy się EURO w wykonaniu Belgów, ale Doku na pewno jest tam kandydatem do bycia jednym z topowych na swojej pozycji. W skali piłki klubowej w Europie już jest materiałem na TOP 5 w wieku 22 lat, a to coś znaczy w kontekście wielkiego turnieju. Brazylii i Viniciusa na boiskach w Niemczech co prawda nie uświadczymy, ale w Belgii mają swój odpowiednik, który – będąc niepilnowanym – jest w stanie narobić ogromnych szkód.

Leśny dziadek

Mogi Bayat

Nelson Mandela był w więzieniu i dobrzy ludzie też. Poczekajcie na koniec historii. Mamy demokrację i obowiązuje nas domniemanie niewinności. Moją sprawą interesuje się sędzia i 50 śledczych, ale nie ma przeszkód, żebym podjął swoją pracę w jakimkolwiek charakterze – powiedział w 2020 roku Mogi Bayat, irańsko-francuski biznesmen, któremu trudno przypisać konkretną rolę w świecie futbolu. W jednym kraju potrafi być działaczem, w innym inwestorem, a w jeszcze innym agentem. I może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że te wszystkie zajęcia Bayat potrafi wykonywać jednocześnie, sprawnie omijając wszelkie zakazy. Przez niektórych jest wręcz nazywany szarą eminencją, bo ślad jego podejrzanych działań w Belgii, Francji czy Anglii na przykładzie Watfordu nie jest na tyle ewidentny, żeby postawić mu mocniejsze zarzuty.

Bayat miał już problemy z prawem. W 2018 roku Francuz siedział w celi prawie dwa miesiące w związku ze skandalem, jaki miał miejsce w Belgii. Tamtejsi śledczy w ramach „Operacji Zero” odkryli, że Bayat miał coś wspólnego m.in. z praniem pieniędzy, malwersacjami finansowymi, ustawianiem meczów i oszukiwaniem przy transferach na skalę, jakiej nigdy wcześniej w tym kraju nie było. Oberwały największe kluby, w tym Anderlecht, któremu Bayat pomagał sprzedać choćby Łukasza Teodorczyka do Udinese. Ale nie tylko, bo były dyrektor sportowy Sportingu Charleroi ogółem w belgijskich realiach stał się najpotężniejszym graczem na rynku menadżerów. Wśród ponad 50 osób (działaczy, agentów, trenerów, sędziów, a nawet dziennikarzy), które zostały prześwietlone w sprawie, on był tą najważniejszą.

Mogi Bayat po prawej

Belgowie sądzili, że w Jupiler Pro League istnieje bardzo dobrze zamaskowana zorganizowana grupa przestępcza, a Bayat pomaga jej w różnych kwestiach: od oszukiwania na prawdziwych kwotach transferów, po korupcję w klubach czy przekręty na prowizjach dla agentów. Podobna afera wybuchła w 2006 roku, ale ta z 2018 roku objęła jeszcze więcej klubów, w tym wszystkie z czołówki. Dość powiedzieć, że ówczesny trener Club Brugge został nawet zatrzymany, ale nie był maglowany przez policję w taki sposób jak Bayat.

Agenci piłkarscy w Belgii byli w opałach, ale najbardziej dostało się nie Bayatowi, a jego koledze po fachu, Dejanowi Veljkovicowi, którego obciążały zarzuty kryminalne. Wyrok udało się ostatecznie złagodzić, choć nie za darmo. Oskarżonemu pomogło przedstawienie kulis oszustw, takich jak z udziałem byłego selekcjonera reprezentacji Belgii, Georgesa Leekensa (pracował w latach 1997-99 i 2010-12). Leekens miał powołać jednego z zawodników z belgijskiej ligi do kadry tylko po to, żeby podbić jego wartość transferową. Dał mu nawet zagrać, a kilka miesięcy później ten sam piłkarz został sprzedany przez Lokeren do Genku. Wszystko w ramach “przysługi”, jaką selekcjoner chciał złożyć ówczesnego prezesowi Lokeren. Chodziło o rekompensatę – Leekens nie spełnił obietnicy i zamiast do klubu, dołączył do kadry, po czym nie chciał zwrócić zaliczki na poczet czekającego, acz nigdy niepodpisanego kontraktu.

A tego typu sytuacji, w których w tle przewijało się nazwisko Bayata, było więcej. Po wygaśnięciu  afery i krótkiej odsiadce Mogi wrócił do tego, co robił wcześniej. Choć istnieją podejrzenia, że jako postać z cienia maczał palce przy zepsuciu belgijskiej piłki, ludzie wciąż robią z nim interesy.

Zazdrościmy im…

Bazy dla reprezentacji (i nie tylko) pod Brukselą

Pamiętacie ten czas, kiedy mówiło się, że Roberto Martinez jest w kręgu naszych zainteresowań jako nowy selekcjoner? Mówiąc precyzyjniej, my chcieliśmy, on nie, a jednym z powodów odmowy miała być negatywna ocena zaplecza reprezentacji Polski. W Belgii Martinez (prowadzący obecnie Portugalię) je miał, przyzwyczaił się do pewnych standardów, których śmiało możemy zazdrościć. Wystarczy spojrzeć na bazę dedykowaną kadrze, żeby zdać sobie sprawę, jak daleko nam do profesjonalizacji w tym elemencie. W końcu mecze reprezentacji to nie tylko wielkie stadiony i otoczka kibicowska, którą widać w telewizji. To też warunki, w jakich spędzają czas nie tylko piłkarze na zgrupowaniach, ale również ludzie polskiej piłki.

W Belgii doskonale zdawali sobie sprawę, jak to powinno wyglądać, dlatego wcielili w życie projekt “Proximus Basecamp”. To ośrodek, w którym na co dzień pracują przedstawiciele belgijskiej federacji, sędziowie, trenerzy i piłkarze. Co więcej, wielki ośrodek treningowy został poddany komercjalizacji. Można go wynajmować: na wydarzenie, na pojedyncze mecze czy treningi. Nie jest to jednak tani biznes dla użytkowników z zewnątrz, bo obecne ceny są naprawdę wysokie. Na przykład boisko z naturalną nawierzchnią to koszt 700 euro za 1,5 godziny, choć syntetyczną murawę można dorwać już za 120 euro. Patrząc na to, jak ta infrastruktura jest rozbudowana, można tylko sobie wyobrażać, ile po ogromnej inwestycji belgijska federacja jest w stanie na tym teraz zarabiać.

Mowa o trzech boiskach trawiastych, dwóch sztucznych, jednym krytym sztucznym oraz dwóch ulicznych, a do tego są jeszcze boiska do piłki plażowej i 12 szatni. No i rdzeń obiektu – biura sportowe i techniczne dla trenerów, sędziów i działaczy, a także dom dla piłkarzy reprezentacji, na których zawsze czeka wszystko, co powinno znaleźć się w wysokiej jakości hotelach dla sportowców. Fajnie, gdyby reprezentacja Polski kiedyś doczekała się czegoś podobnego.

Więcej niż tysiąc słów

🤥🤥🤥 – napisał na Twitterze (obecnie portal X) Thibaut Courtois pod jedną z wypowiedzi selekcjonera, w której odnosił się do konfliktu z bramkarzem Realu Madryt. To, że on istnieje, jest niezaprzeczalnym faktem, a Belg za pomocą emotikonów oznaczających kłamstwo chciał zaznaczyć, że to nie on jest w tej sytuacji problemem. Ten powstał jeszcze w czerwcu 2023 roku, kiedy Courtois miał wcześniej opuścić zgrupowanie z powodu symulowanej kontuzji. Media belgijskie zgodnie przyznawały, że wszystko zrodziło się z wyboru kapitana na kolejny mecz kadry. Tedesco zakomunikował bramkarzowi, że pod nieobecność De Bruyne opaskę dostanie nie on, a Lukaku.

I tak zaczął się informacyjny cyrk. Real wydał komunikat, że Courtois ma uraz, ale selekcjoner zarzucił swojemu piłkarzowi kłamstwo: – Jestem zaskoczony i zszokowany. Zdecydowaliśmy, że De Bruyne będzie kapitanem, a Lukaku i Courtois na równych warunkach wicekapitanami. Następnie, pod nieobecność De Bruyne, zdecydowaliśmy, że Courtois wyjdzie jako kapitan przeciwko Estonii, a Lukaku przeciwko Austrii. Powiedział mi, że jest zdenerwowany i wróci do domu. Próbowałem z nim rozmawiać. Musi się wytłumaczyć, a potem zobaczymy. Chciałbym móc powiedzieć, że to kontuzja, jak powiedział jego ojciec, ale nie mogę kłamać.

Courtois odpowiedział: – Trener opowiedział w sposób częściowy i subiektywny prywatną rozmowę. To nie pierwszy i nie ostatni raz, kiedy rozmawiam z trenerem o sprawach związanych z szatnią, ale po raz pierwszy ktoś decyduje się powiedzieć o tym publicznie. Jestem tym głęboko rozczarowany, ale chcę jasno powiedzieć, że oceny trenera nie pasują do rzeczywistości.

Po tamtym zdarzeniu golkipera Realu krytykowali nawet reprezentacyjni koledzy. A gdy pod koniec sezonu i udanej rehabilitacji znów zaczął bronić bramki “Królewskich”, wrócił jego temat w realiach kadry. Dziennikarze byli ciekawi, czy Tedesco powoła Courtoisa na EURO 2024, a ten na marcowej konferencji prasowej przyznał, że próbował zreintegrować 32-latka z grupą, wyjaśnić z nim nieścisłości, ale bez skutku. Świeży zdobywca Ligi Mistrzów odpowiedział wcześniej wspomnianymi emotikonami, a w czerwcu dostaliśmy zwieńczenie tej historii. Jeden z najlepszych bramkarzy na świecie nie został zabrany na turniej, dając po drodze selekcjonerowi trzy argumenty: historia kontuzji i prawie rok niebytu w kadrze (raczej najmniej ważny), konflikt obyczajowy z De Bruyne (być może istotniejszy) i konflikt z samym Tedesco, który może nie urósł do wielkiego skandalu, ale przez kolejne miesiące, jak widać, nie został rozwiązany.

Co trzeba wiedzieć

Pięć najważniejszych faktów z ostatnich dwóch lat

  1. Na początku 2023 roku w Belgii doszło do rewolucji. Po mundialu w Katarze rozstano się z trenerem Roberto Martinezem, który był selekcjonerem przez 6,5 roku, a do tego pełnił rolę dyrektora technicznego kadry i miał wpływ na jej zaplecze. Belgów prowadził przez 80 spotkań.
  2. Jak już Belgia dostawała się na wielki turniej w XXI wieku, mundial albo mistrzostwa Europy, zawsze wychodziła z fazy grupowej aż do feralnego mundialu w Katarze. To był jeden z najbardziej wstydliwych występów dla tej nacji. Cztery punkty w grupie z Kanadą, Chorwacją i Marokiem to było za mało, żeby dostać się do fazy pucharowej.
  3. Po mundialu w Katarze z kadrą pożegnało się kilku ważnych piłkarzy z ponad setką występów w barwach narodowych. To Dries Mertens (109 meczów, 21 goli, 33 asysty), Toby Alderweireld (127 meczów, 5 goli, 12 asyst) i Eden Hazard (126 meczów, 33 goli, 36 asyst)
  4. Piłkarzem, który ma najwięcej występów dla reprezentacji Belgii, jest obecnie 37-letni Jan Vertonghen. Doświadczony stoper w ostatnich latach zdystansował Axela Witsela i wygląda na to, że zamuruje pierwsze miejsce w tej kategorii. Przed EURO ma 154 mecze.
  5. Domenico Tedesco jest najmłodszym selekcjonerem reprezentacji Belgii (37 lat w chwili przejęcia) od 1947 roku, kiedy kadrę objął 35-letni Anglik, Bill Gormlie. W Belgii w ostatnich kilkudziesięciu latach stawiano na znacznie bardziej zaawansowanych wiekowo szkoleniowców, a przyjście byłego trenera RB Lipsk można uznać za przełom.

Wyjściowa jedenastka

WIĘCEJ O FINALISTACH EURO NA WESZŁO:

Fot. Newspix/Twitter FIFAcom

W Weszło od początku 2021 roku. Filolog z licencjatem i magister dziennikarstwa z rocznika 98’. Niespełniony piłkarz i kibic FC Barcelony, który wzorował się na Lionelu Messim. Gracz komputerowy (Fifa i Counter Strike on the top) oraz stały bywalec na siłowni. W przyszłości napisze książkę fabularną i nakręci film krótkometrażowy. Lubi podróżować i znajdować nowe zajawki, na przykład: teatr komedii, gra na gitarze, planszówki. W pracy najbardziej stawia na wywiady, felietony i historie, które wychodzą poza ramy weekendowej piłkarskiej łupanki. Ogląda przede wszystkim Ekstraklasę, a że mieszka we Wrocławiu (choć pochodzi z Chojnowa), najbliżej mu do dolnośląskiego futbolu. Regularnie pojawia się przed kamerami w programach “Liga Minus” i "Weszlopolscy".

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

Komentarze

5 komentarzy

Loading...