Historia porażki? Nie. Może historia upadku? Nie, też raczej nie. A historia tragiczna? Tak, to będzie chyba najlepsze określenie, jakie możemy postawić przy nazwisku Arkadiusza Milika po wczorajszym zdarzeniu. Przeplatana momentami śmiesznymi, choć wcale nie dla niego, tylko dla kibiców reprezentacji Polski. Mająca kilka miłych punktów, ale głównie w dalszej przeszłości, bo od kilku lat to ciągła próba przekonywania na duży kredyt, że kadra tego piłkarza wciąż potrzebuje. Być może Michał Probierz tak sądził i zamierzał wziąć go na EURO 2024, trudno powiedzieć. Na pewno ewentualny problem sam się rozwiązał. Zresztą problem nie tylko selekcjonera, ale też nasz w ostatecznym osądzie postaci wyjętej rodem z filmowego dramatu.
Kiedyś Arkadiusz Milik naprawdę wzbudzał dużą ekscytację. Mało kto o tym pamięta, ale w pierwszych 22 meczach z orzełkiem na piersi miał 10 goli i 9 asyst. Po meczu z Gruzją (4:0), gdy zdobył piękną bramkę i zaliczył dwa ostatnie podania, poważnie zastanawialiśmy się, czy w realiach kadry nie rośnie nam piłkarz, który mógłby osiągnąć poziom Roberta Lewandowskiego. Gdyby sprowadzić to do roli zapowiedzi, Milik swoją grą wyraźnie obiecywał, że będzie świetnym napastnikiem. Ba, niektórzy widzieli w nim nawet większy potencjał niż w „Lewym”, który na podobnym etapie w reprezentacji miał gorsze liczby.
Ale im dalej w las, tym bardziej okazywało się, że Milik to symbol niespełnionych nadziei. Pół kariery w kadrze miał na tyle dobre, że w drugiej części niemal zawsze mógł liczyć na jakieś pozytywne „ale” ze strony środowiska. Może i miał kontuzję, ale ta jakość, ta lewa noga. Strzela tylko gola na rok, ale może tym razem będzie inaczej. Tak, są nowi napastnicy do wyboru, ale to Milik. Pudłuje, ale to Milik.
To oczywiście retoryka każdego kolejnego selekcjonera i części dziennikarzy, którzy nie potrafili przekreślić go nigdy. Opinie kibiców były znacznie inne, wręcz antagonistyczne, po tym jak Milik w pewnym okresie kariery marnował okazję za okazją i wylądował na okładce tysięcy memów. „Mi strzelać nie kazano”. „Chciał wrócić do Polski, ale nie trafił do samolotu”. „Nawiedził cię nietrafiający Milik”. „Seta? Nie, dziękuję”. „Ostatnie życzenie? Niech strzela Milik”.
Przez dobrych kilka lat w poprzedniej dekadzie to była najbardziej memogenna postać w reprezentacji Polski. Wtedy jeszcze mogliśmy mówić, że w tej historii tragizm przeciera się z komedią, bo w rzeczywistości za Milikiem stały nie tylko problemy z kontuzjami, ale też skutecznością. A potem, jakby w wyniku działania spirali hejtu, pojawiły się problemy z pewnością siebie i tak jak Hiszpania miała swojego Moratę, tak my mieliśmy swojego Milika. Gościa, który w karierze klubowej praktycznie w każdym sezonie musiał walczyć z urazami, a średnio raz na kilka lat trafiał na stół operacyjny z cięższą kontuzją. Kariera reprezentacyjna mogła być fajną odskocznią, ale nie – to również było piekiełko.
Arkadiusz Milik ma dzisiaj 72 występy w barwach narodowych. Do pierwszego urazu więzadeł krzyżowych w 2016 roku miał na poziomie kadry 33 występy, 11 goli i 12 asyst. Od tamtej pory, od początku 2017 roku, mówimy o 40 meczach, ale połowie po wejściu z ławki. W tym 6 goli, 5 asyst i kilkadziesiąt spotkań straconych przez kontuzje. Paradoksalnie jednak Milik miał chociaż to szczęście, że w przeciwieństwie do gwiazd pokroju Marco Reusa nie omijał turnieju za turniejem. W 2018 roku zagrał w Rosji, a cztery lata później w Katarze. W szpitalu przeleżał tylko EURO 2020, choć jak się okazało wczoraj, los jeszcze raz uśmiechnął się do niego w złowieszczy sposób.
Milik straci drugi wielki turniej w karierze i to znowu będą mistrzostwa Europy. Jakże to symboliczne, że właśnie poprzez EURO możemy mierzyć skalę jego upadku. W 2016 roku widzieliśmy jeszcze napastnika, który co prawda zaczął marnować okazje, ale budził emocje, dawał liczby, miał ważną rolę w reprezentacji. Pięć lat później był wrakiem – zarówno przed, jak i po turnieju. A teraz, gdy karta mogła wreszcie się odwrócić, 30-latek znów miał pecha i pozostanie w smutnym cyklu, jaki zaczął się 8 lat temu. Mija minuta meczu, próba odbioru piłki, nienaturalnie wykręcone kolano – koniec. Smutny koniec.
Mimo że jego przydatność ocenialiśmy na niską, tak po ludzku szkoda Milika, że lata mijają, a wciąż dzieje się coś takiego. I to jeszcze w takim momencie, w dzień próby, kiedy zawodnik Juventusu prawdopodobnie walczył o wyjazd na EURO 2024, bo przecież nie mógł być pewny biletu. Gdyby ta kontuzja wydarzyła się wcześniej, w trakcie sezonu, pewnie nie byłoby tutaj tragizmu, a tak mamy perfekcyjne jak na jego historię zwieńczenie. Historię piłkarza, który za 20 lat usiądzie przy kominku, zastanowi się nad swoją przygodą, może siądzie do napisania biografii i powie „Cholera, gdyby nie te kolana…”.
CZYTAJ WIĘCEJ:
- Słodko-gorzki wieczór w Warszawie. Wygrywamy efektownie, ale kosztem urazów
- Janczyk z Narodowego: Mecz, który rozbudzi emocje
- Najlepsi Zieliński, Zalewski i Urbański [NOTY]
Fot. Newspix