Skąd wzięło się u niego przywiązanie do szarych dresów, które z biegiem lat stały się jego znakiem rozpoznawczym? Dlaczego nie trafił do Milanu czy Arsenalu? Jak wielkim przeżyciem był dla niego występ na wielkim turnieju w wieku 40 lat, po długim paśmie niepowodzeń w eliminacjach? Dlaczego uważa, że tygrysy i bramkarze mają ze sobą wiele wspólnego? Wreszcie – jak ocenia szanse reprezentacji Węgier podczas najbliższych mistrzostw Europy, gdzie widzi jej mocne punkty, a gdzie słabe strony? Na te i wiele innych pytań w rozmowie z Weszło odpowiada Gábor Király – legenda węgierskiego futbolu, 108-krotny reprezentant kraju.
***
Mistrzostwa Europy zbliżają się wielkimi krokami. Jaka panuje atmosfera na Węgrzech?
Myślę, że ekscytacja przed turniejem jest bardzo duża. Przede wszystkim – zaskoczenia nie wywołuje już sam awans. Kiedy zakwalifikowaliśmy się na EURO 2016, można jeszcze było mówić o tym, że było to sukcesem samym w sobie. Ale potem pojechaliśmy też na kolejne mistrzostwa i te są trzecie z rzędu. Wszyscy czekają z niecierpliwością na start turnieju i wiem, że bardzo wielu Węgrów pojedzie do Niemiec, by przeżywać te emocje na miejscu. Nie mam na myśli tylko tych, którzy załapali się na zakup biletu. Wielu kibiców pojedzie tylko po to, by posiedzieć w ogródku piwnym i znajdować się jak najbliżej drużyny podczas mistrzostw.
Mam wrażenie, że zwycięstwa z Anglią i Niemcami w Lidze Narodów sprawiły, że dla reprezentacji Węgier dziś wszystko wydaje się możliwe.
Tak, to było bardzo ważne, ale liczy się też regularność. Akurat wczoraj skończyła się nasza seria czternastu meczów bez porażki, ale bardzo ważne jest to, że wcześniej tak długo byliśmy niepokonani. Takie serie pozwalają na zdobycie określonej pozycji w hierarchii międzynarodowego futbolu. Dobrze jest od czasu do czasu odnieść wielkie zwycięstwo, to oczywiste, ale na szacunek pracujesz latami. I myślę, że reprezentacji Węgier od jakiegoś czasu wychodzi to znakomicie.
Jaka jest twoja opinia o trenerze Marco Rossim? W zeszłym roku przyjął węgierskie obywatelstwo, chyba traktujecie go już jak “swojego”?
Myślę, że to, o czym wspominasz, jest w jego przypadku kluczowe. Gdy Marco Rossi obejmował reprezentację, to miał już dużą wiedzę o węgierskiej piłce. Osiągnął wielki sukces z Honvédem Budapeszt, zdobył z nim mistrzostwo Węgier. Miał więc dużo czasu, by poznać nasze myślenie o futbolu i zaznajomić się z atmosferą panującą na Węgrzech wokół piłki. Okazał się perfekcyjnym wyborem na stanowisko selekcjonera.
Dlaczego?
Przede wszystkim – jest świetnym strategiem, który znakomicie przygotowuje zespół pod najbliższego rywala. I nie przywiązuje się do nazwisk. Jeśli jakiś zawodnik, dajmy na to, jest kontuzjowany, to nie ma problemu. Zawsze jest ktoś inny w odwodzie. Uważam, że w futbolu międzynarodowym taka elastyczność jest bardzo istotna, a przywiązanie do jedenastu nazwisk albo konkretnej strategii meczowej może prowadzić do zguby. Rossi potrafi się też świetnie porozumiewać z zespołem. Daje proste komunikaty, niczego nie komplikuje. To kolejny ważny aspekt, bo podczas zgrupowań reprezentacji wszystkim trenerom zawsze brakuje czasu. Oczywiście Rossi jest Włochem, więc nieustannie podkreśla znaczenie stabilizacji w defensywie. Choć w tym aspekcie zdarzają się nam potknięcia, jak na przykład w meczu towarzyskim z Irlandią, gdy mieliśmy rzut rożny w doliczonym czasie gry i, zamiast samemu strzelić gola, to straciliśmy bramkę z kontry i przegraliśmy 1:2. To kosztowny błąd, który nie powinien się wydarzyć, ale cóż – lepiej teraz, w sparingu, niż na mistrzostwach Europy. Trzeba wyciągnąć z tego nauczkę.
Troy Parrott’s 90th minute winner!🤩🇮🇪
An awful performance but shows the confidence Parrott has atm to go himself🦜
Well done lads☘️💚 pic.twitter.com/rDCL7qTES0
— Rep of Ireland Player Tracker (@reptracker) June 4, 2024
W kontekście reprezentacji Węgier mówi się od dawna, że potraficie napsuć krwi mocniejszym przeciwnikom, ale gdy trzeba zdominować równorzędnego albo nieco słabszego rywala, to zaczynają się problemy. Tak było na przykład w eliminacjach do mistrzostw świata w Katarze, gdy bardzo bolesne okazały się dla was porażki z reprezentacją Albanii. W efekcie to Polska zajęła drugie miejsce w tabeli.
Czy jest nam łatwiej w meczach z silniejszymi drużynami… Nie sądzę, by tak było. Myślę, że pod wodzą Marco Rossiego reprezentacja Węgier jest bardzo kompaktowa i zjednoczona. Zarówno na boisku, jak i poza nim. Oczywiście fundamentem naszej gry jest twarda, stabilna defensywa, ale w momencie odzyskania piłki i przejścia z obrony do ataku, każdy z węgierskich zawodników również doskonale wie, co ma robić. Przechodzimy do ofensywy bardzo odważnie i dynamicznie. Nie ma takiego momentu, że odzyskujemy piłkę i pojawia się nerwowość. Drużyna gra prosty futbol, ale robimy to skutecznie. Nawet kiedy rywal nakłada na nas presję. Na mistrzostwach najważniejsza będzie konsekwencja i unikanie takich pomyłek, jak w meczu towarzyskim z Irlandczykami. Ale znów mogę powiedzieć – dobrze, że coś takiego przytrafiło się nam przed turniejem. Trener może to wykorzystać i uczulić piłkarzy, że jeszcze nie wszystko w ich grze jest perfekcyjne.
Największym znakiem zapytania jest dziś chyba to, na kogo Marco Rossi postawi między słupkami. W eliminacjach bronił Dénes Dibusz, ale jakiś czas temu do zdrowia powrócił przecież Péter Gulácsi, który wcześniej przez lata był jedynką. Na kogo ty byś postawił?
Zadałeś bardzo trudne pytanie. Zresztą ostatnio również wszyscy węgierscy dziennikarze mnie o to nieustannie dopytują. Choć myślę, że na przykład dla trenera jest to komfortowa sytuacja – mieć przed turniejem dwóch, a właściwie to trzech bramkarzy na bardzo wysokim poziomie. Oczywiście każdy z nich ma na koncie jakieś błędy, ale wydaje mi się, że akurat dziś wszyscy trzej są w bardzo wysokiej dyspozycji. Dibusz pomógł w zakwalifikowaniu się na mistrzostwa. Gulácsi ma za sobą bardzo poważną kontuzję kolana, ale zdołał odbudować formę i wiosną powrócił do regularnych występów w Bundeslidze. Można więc uznać, że najgorsze już za nim. I jest jeszcze Péter Szappanos, który fenomenalnie się spisał w Pucharze Węgier, w finale został wybrany piłkarzem meczu.
Trudny wybór.
Bardzo, bardzo trudny. Z tego co słyszałem, Marco Rossi już poinformował swoich bramkarzy, kto będzie bronił podczas mistrzostw Europy, tylko nie zdradził tego publicznie. W meczu towarzyskim z Irlandią dwóch golkiperów – Dibusz oraz Gulácsi – zagrało po połowie. To słuszne posunięcie. Podczas turnieju wiele się może wydarzyć i być może trener będzie musiał reagować na jakąś nieoczekiwaną sytuację. Więc lepiej utrzymywać obu bramkarzy w dobrej formie.
Trener powinien przychylniej spojrzeć na tego bramkarza, który regularnie grał podczas eliminacji, czy EURO to już zupełnie nowa historia?
Nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi i wszystko w tej kwestii zależy od Marco Rossiego. Czasami decydują naprawdę drobne detale. Jakiś mały uraz, gorsza postawa zawodnika podczas zgrupowania przed turniejem. Może jeden z bramkarzy sprawia wrażenie nerwowego, nieobecnego duchem? Jest mnóstwo czynników, które trenerzy biorą w takich sytuacjach pod uwagę. Czasami jest zresztą tak, że trener ma jakiś plan, ale intuicja podpowiada mu zupełnie coś innego.
Gábor Király podczas meczu z Polską w 2003 roku
Jak to wyglądało w twoim przypadku – wolałeś być w stu procentach pewny, że jesteś jedynką, czy nakręcała cię mocna konkurencja?
Szczerze mówiąc uważam, że każdy bramkarz tak naprawdę chce mieć tę pewność, że jest numerem jeden. Przynajmniej przed turniejem. To pomaga w zbudowaniu odpowiedniego nastawienia. Ale dla drużyny jako całości zawsze korzystna jest rywalizacja co najmniej dwóch równorzędnych bramkarzy. Najważniejsze jest jednak to, o czym wspomniałem już wcześniej – żeby sami piłkarze wiedzieli z pewnym wyprzedzeniem, na czym stoją. Dziennikarze i kibice mogą się zastanawiać i sobie spekulować, ale wewnątrz zespołu sytuacja powinna już być w tej chwili jasna, bo do EURO pozostało naprawdę niewiele czasu.
Gwiazdą numer jeden w węgierskiej kadrze jest teraz niewątpliwie Dominik Szoboszlai .
Imponuje mi w nim to, że – mimo młodego wieku – jest niezwykłym profesjonalistą. O jego potencjale wiadomo od dawna, więc nie dziwi mnie, że trafił do takiego klubu jak Liverpool, ale mimo to – Dominik zawsze twardo stąpa po ziemi. Podejrzewam, że on nawet nie myśli o sobie w kategoriach gwiazdy. Na boisku bardzo ciężko pracuje, również w defensywie. Stara się być liderem w każdym aspekcie gry. Oczywiście nadal musi zbierać doświadczenie, wciąż jest młodym graczem, ale na murawie zachowuje się bardzo dojrzale. Rozumie, że piłkarz może wpływać na przebieg gry na wielu płaszczyznach. Można strzelić pięknego gola, ale równie dobrze można zrobić różnicę odpowiednim poruszaniem się bez piłki albo odebraniem futbolówki przeciwnikowi. Jest bardzo, bardzo ważne, że Dominik ma tę świadomość, bo węgierska drużyna jest tak skonstruowana, że nie byłoby dla niej miejsca dla gwiazdy, która nie pracuje równie ciężko co pozostali piłkarze.
Jaki wynik uznałbyś za sukces Węgier podczas EURO 2024?
Zawsze trzeba brać pod uwagę klasę rywali. W 2021 roku mierzyliśmy się w fazie grupowej z Niemcami, Portugalią i Francją. Wiesz, trudno zajść daleko, gdy na powitanie musisz zagrać z mistrzami świata i Europy! Teraz jest nieco inaczej, choć znów trafiliśmy na Niemców. Rok czy nawet pół roku temu mniej bym się tym przejmował, ale wydaje mi się, że w ostatnich miesiącach udało im się wreszcie poukładać sytuację w kadrze i znowu zaczęli się rozpędzać. To zespół, który rośnie z meczu na mecz, będą bardzo wymagającym przeciwnikiem, tym bardziej że są gospodarzami turnieju. Szkocja też jest bardzo silną drużyną, na pewno mecz z nią będzie dla nas bardzo kosztowny. No i są jeszcze Szwajcarzy, którzy moim zdaniem są trochę bardziej chwiejni. Mają momenty wzlotów, ale zdarzają im się też dużo słabsze spotkania. To jedna z podstawowych zagadek – jaką Szwajcarię zobaczymy w meczu z Węgrami. A właśnie oni są naszym pierwszym rywalem na turnieju. Wiem, że mają w składzie kilku starszych piłkarzy, dla których nadchodzące mistrzostwa będą prawdopodobnie ostatnimi w karierze. Na pewno zrobią wszystko, by pożegnać się w wielkim stylu. Ale jeśli węgierski zespół zademonstruje całą swoją jakość, to powinien awansować do fazy pucharowej.
Reprezentacja Węgier znów jest liczącą się siłą na arenie międzynarodowej, ale przez długie lata znajdowała się w głębokim kryzysie. W którym momencie poczułeś, że karta się dla was odwróciła? Kiedy nastąpił ten przełom?
Nie wskażę konkretnego meczu, bo to był oczywiście skomplikowany proces, ale z całą pewnością mogę stwierdzić, co było najważniejsze – infrastruktura. Kiedy ja zaczynałem karierę, węgierskie stadiony miały po 40 czy 50 lat, w klubach brakowało też jakościowych obiektów treningowych. Równie kiepsko było z boiskami przeznaczonymi dla młodzieży. Węgierski futbol jak tlenu potrzebował nowoczesnej infrastruktury. Dzisiaj ją mamy, mamy stadiony, boiska i akademie, więc stawiamy kolejne kroki. Mamy tu na myśli szkolenie trenerów, no i rzecz jasna zawodników. Cały czas musimy patrzeć w przyszłość. Teraz, gdy mamy fundament, jakim jest infrastruktura, wszystko już zależy od nas. Potrzebujemy szkoleniowców o wysokiej jakości, również trenerów młodzieży, którzy ukształtują kolejne generacje piłkarzy. Sándor Csányi, prezes naszej federacji piłkarskiej, dobrze to rozumie i do rozwoju węgierskiego futbolu podchodzi z długofalową strategią. Trzy awanse z rzędu na EURO świadczą o tym, że jego strategia dobrze się sprawdza.
Wydaje się, że kluczową rolę w kwestii rozwoju infrastruktury odegrał rząd. Viktor Orbán jest wręcz twarzą odrodzenia węgierskiej piłki.
Oczywiście, przychylność władz dla futbolu jest spora. Wiesz, ostatecznie piłka nożna to hobby. Pasja, która łączy wielu Węgrów. Kiedy jesteś na boisku – jesteś szczęśliwy i czujesz się wolny. Gdy oglądasz mecz, jest podobnie – znajdujesz się wśród przyjaciół albo po prostu wśród ludzi, którzy podzielają twoją pasję. Dlatego dla rządu jest korzystne, by węgierski futbol się rozwijał i dalej łączył społeczeństwo. Ale wsparcie ze strony polityków trzeba jeszcze umieć wykorzystać i przekuć w coś wartościowego. Nie można go zmarnować. Dlatego wspomniałem o szkoleniu trenerów i piłkarzy. Mamy infrastrukturę? To świetnie, ale ona wszystkiego nie załatwia. Teraz jest nasza kolej, piłkarzy i trenerów, byśmy na tych nowoczesnych boiskach dokonali czegoś fajnego z myślą o przyszłości.
Jednym z ostatnich akcentów twojej kariery piłkarskiej był występ na mistrzostwach Europy we Francji. To był właśnie moment wielkiego powrotu reprezentacji Węgier na salony. Jakie jest pierwsze wspomnienie związane z tym turniejem, które przychodzi ci na myśl?
Wiesz, na pewno pamiętam atmosferę, która nam wtedy towarzyszyła. To było niemalże święto narodowe dla Węgrów. Awansowaliśmy na mistrzostwa po tak długim czasie, że emocje sięgały zenitu – zarówno we Francji, jak i u nas w kraju. A potem wygraliśmy pierwsze spotkanie z Austrią… Celebracja tego zwycięstwa była szalona. Zremisowaliśmy też 1:1 z Islandią, 3:3 z Portugalią i zajęliśmy pierwsze miejsce w grupie. To był szok, a zarazem niesamowite uczucie. Wspomniałeś o kryzysie węgierskiej piłki – po remisie z Portugalią pomyślałem sobie właśnie, że to jest taka chwila, na jaką wiele, wiele osób całymi latami pracowało.
Gábor Király przed meczem z Polską w 2003 roku
W 2016 roku byłeś już czterdziestolatkiem, a mimo to zagrałeś na turnieju we wszystkich czterech meczach. Gdybym zapytał cię kilka lat przed tymi mistrzostwami, czy wierzysz, że dane ci będzie zagrać z reprezentacją Węgier na EURO, to odpowiedziałbyś twierdząco?
Chyba nie. Normalne treningi nie sprawiały mi trudności mimo czterdziestu lat na karku – uczestniczyłem w nich na takich samych zasadach, jak cała reszta zespołu. Ale realia turniejowe okazały się dla mnie bardzo wyczerpujące. Miałem problemy z regeneracją, bo moje ciało potrzebowało więcej czasu na odpoczynek niż wtedy, gdy byłem dwudziestolatkiem. Tymczasem podczas mistrzostw tego czasu zwyczajnie nie ma – po jednym meczu zaraz czeka cię następny. Zresztą regeneracja fizyczna to tylko jedna strona medalu, drugą jest regeneracja mentalna. W fazie grupowej zaliczyliśmy trzy bardzo trudne spotkania, z wieloma zwrotami akcji. Góra, dół, góra, dół, góra, dół. Ciągła huśtawka emocji. I nawet nie zdążyliśmy się z tego dobrze otrząsnąć, a już trzeba było grać w 1/8 finału z Belgią. W tym spotkaniu było po nas widać to olbrzymie napięcie, które niestety wpłynęło na wynik końcowy. Ale to był pierwszy turniej po wielu, wielu latach. Dziś reprezentacja jest bardziej doświadczona. Dlatego uważam, że ma nawet większe szanse na dobry wynik od nas, choć my w 2016 roku trafiliśmy do trochę łatwiejszej grupy.
To był już ostatni etap twojej kariery, podczas gdy jej szczytowym okresem był chyba twój pobyt w Hercie Berlin. Zanim jednak zapytam o kwestie piłkarskie, to muszę się dowiedzieć, jak się imprezowało z Marcelinho!
Ach, Marcelinho był wyjątkowym facetem! Wydaje mi się, że on nadal gra w piłkę gdzieś w trzeciej lidze brazylijskiej… Zawsze był lekko zwariowanym gościem, ale to w pewnym sensie stanowiło jego atut na boisku. Ta odrobina szaleństwa czyniła go kompletnie nieprzewidywalnym dla rywali. Opowiem ci zresztą o nim jedną historię. Gdy występowaliśmy razem w Hercie, Marcelinho nie potrafił się prawie z nikim dogadać, bo nie mówił ani po niemiecku, ani po angielsku. Kilka lat temu przyjechał jednak ponownie do Berlina na zorganizowaną dla niego przez klub uroczystość i… ze wszystkimi rozmawiał po niemiecku. Bez żadnych problemów. Mówię do niego: “Marcelinho, grałeś tu przez sześć lat i przez ten czas w klubie nie zmieniłeś z nikim zdania po niemiecku, a teraz się okazuje, że potrafisz płynnie rozmawiać?!”. Tak, to cały Marcelinho. Jedyny w swoim rodzaju, ale naprawdę fajny gość. Zresztą mieliśmy wtedy w Hercie bardzo mocny zespół. Złożony z piłkarzy o bardzo różnych osobowościach, pochodzących z wielu różnych krajów. Pamiętam też kilku Polaków – Piotra Reissa, Bartosza Karwana czy Tomka Kuszczaka.
W sezonie 1999/2000 wystąpiliście nawet w Lidze Mistrzów i wygraliście z Milanem w pierwszym spotkaniu, a w rewanżu na San Siro zremisowaliście. Po tym drugim meczu zachwycał się tobą sam Silvio Berlusconi.
O tak, muszę przyznać, że interwencja przy rzucie wolnym Leonardo jest chyba najlepszą w całej mojej karierze. Bo prawda jest taka, że w ogóle nie widziałem wtedy piłki. Po prostu – spekulowałem. Na szczęście byłem na tyle szybki, że udało mi się jakimś sposobem odbić uderzenie, a Leonardo strzelił naprawdę mocno. Nic dziwnego, był przecież kapitalnym wykonawcą stałych fragmentów gry. Później kamery wychwyciły emocjonalną reakcję Silvio Berlusconiego i Adriano Gallianiego na tę sytuację. Koniec końców – futbol to emocje. Musisz je okazywać zarówno na boisku, jak i trybunach. Bez nich piłka nie miałaby sensu.
W tamtym okresie często łączono twoje nazwisko z topowymi klubami Europy, jeszcze silniejszymi niż ówczesna Hertha.
Wiesz, zagraliśmy w Lidze Mistrzów, ja broniłem nieźle. To normalne, że pojawiło się zainteresowanie i plotki transferowe. Ale na rynku piłkarskim panują proste zasady – żeby transakcja doszła do skutku, obie strony muszą być na tak. No a Hertha nie chciała się ze mną wtedy rozstać, a ja też się przesadnie nie paliłem, żeby opuścić Berlin. Czułem się tam bardzo dobrze, zwłaszcza że właściwie co roku występowaliśmy w europejskich pucharach. To mi wystarczało. Dlatego nawet gdy trafiały do mnie jakieś wstępne transferowe zapytania, zawsze odpowiadałem, że nie jestem zainteresowany. I dziś nie żałuję, że nie trafiłem do Arsenalu czy Milanu. Dla mojej kariery mogłoby się to oczywiście okazać korzystniejsze, ale ostateczna decyzja i tak należała do klubu, więc nie było o czym rozmawiać.
Za twoich czasów Hertha regularnie kończyła rywalizację w czołówce Bundesligi, dwa razy wygrała też Puchar Ligi Niemieckiej, ale mistrzostwo kraju było jednak poza waszym zasięgiem.
Myślę, że Hertha to klub skrojony właśnie na taki poziom, na jaki się wtedy wznieśliśmy – regularnej gry w europejskich pucharach. Taki jest jej potencjał. Niestety, po raz ostatni udało się go w pełni wykorzystać bodajże piętnaście lat temu, gdy trenerem Herthy był Lucien Favre. Oczywiście Hertha nigdy nie będzie Bayernem Monachium czy Borussią Dortmund. Ale może być silnym zespołem z ligowej czołówki i wierzę, że takie czasy jeszcze dla niej nadejdą.
Nie mógłbym nie zapytać o kultowe szare dresy, które stały się twoim znakiem rozpoznawczym. Jak to z nimi właściwie było – traktowałeś je jako swój talizman?
Zaczęło się właśnie od tego, że przyniosły mi szczęście. Występowałem jeszcze w lidze węgierskiej, w klubie Szombathelyi Haladás, gdy w 1996 roku przytrafiła nam się fatalna seria meczów bez zwycięstwa. Znaleźliśmy się wtedy w strefie spadkowej. Na Węgrzech bramkarze zwykle otrzymywali dwie pary spodni dresowych – szare i czarne. Ja zawsze wybierałem czarne, ale tak się akurat złożyło, że zepsuła nam się w klubie pralka, więc wyjątkowo na jeden mecz włożyłem szare. I właśnie w tym spotkaniu zwyciężyliśmy, przerywając złą serię. Uznałem więc, że będę się trzymał tych szarych dresów. No i w kolejnych dziewięciu meczach nie ponieśliśmy porażki, a ja wpuściłem tylko dwa gole. Ostatecznie zakończyliśmy sezon na dziesiątym miejscu w tabeli. Oczywiście później zdarzało mi się grywać w krótkich spodenkach, ale to po prostu nie był mój styl, nie pasowały do mnie. Zawsze wracałem do szarych dresów.
Jesteś też wielkim miłośnikiem tygrysów.
To prawda, to wspaniałe zwierzęta. Kiedy polują, mają coś wspólnego z bramkarzami. My też polujemy w skupieniu, tylko że na piłkę. Tygrys koncentruje się na swojej ofierze, obserwuje ją, podobnie jak bramkarz futbolówkę. Mam zresztą w domu mnóstwo gadżetów związanych z tygrysami. Pod bluzą bramkarską nosiłem również zawsze czarną koszulkę z tygrysem na przedzie. Tygrys znajduje się również w herbie mojego klubu.
Nie kusiło cię, by zdobyć tygrysa na własność i – wzorem Mike’a Tysona – prowadzać go na smyczy?
Och nie, to nie dla mnie, to by było zdecydowanie zbyt niebezpieczne! Ale kiedyś w ZOO miałem możliwość bliższego kontaktu z tygrysem i zrobienia sobie z nim zdjęcia. To mi zdecydowanie wystarczy!
Gábor Király podczas EURO 2016
Wspomniałeś o swoim klubie – gdy go zakładałeś, nie byłeś jeszcze nawet blisko zakończenia kariery. Skąd więc ta inicjatywa?
Zawsze dużo myślałem o tym, czym się będę zajmował po odwieszeniu butów na kołku. I już w 2003 roku postanowiłem, że chcę pozostać przy sporcie. Dzisiaj to już nie tylko klub, ale centrum treningowe z siedmioma boiskami, ośrodek rehabilitacyjny i czterogwiazdkowy hotel z centrum konferencyjnym. W naszej akademii szkoli się obecnie 250 dzieci. Wszystkim zarządzam razem z żoną. To dla mnie bardzo ważne, że wciąż pozostaję blisko futbolu, nawet jeśli teraz zajmuję się nim trochę bardziej od strony biznesowej i mogę sobie robić dłuższe przerwy od treningów, jeśli mam taką ochotę.
To pewnie duża satysfakcja, że udało ci się zbudować coś tak dużego, skoro wystartowałeś jeszcze przed futbolowym boomem na Węgrzech.
Zdecydowanie tak. Kiedy zaczynałem, sytuacja była bardzo trudna. Mój tata pytał mnie wtedy zdziwiony: “czemu inwestujesz w boiska? Jeśli chcesz zacząć biznes, wybuduj Tesco albo Interspar. To są dochodowe branże, nikt na Węgrzech nie pakuje pieniędzy w futbol”. Moja odpowiedź była jednak prosta – po prostu znałem się na futbolu, a na innych branżach nie. Nie mam zamiaru dzisiaj udawać, że miałem jakąś wielką wizję albo że przewidywałem, iż dla węgierskiej piłki nadejdą wkrótce lepsze czasy. Plan był jeden: pracować, pracować i jeszcze raz pracować. I teraz zbieram owoce tej pracy.
Na co kładziesz szczególny nacisk, gdy rozmawiasz z wychowankami swojej akademii?
Staram się im wpoić, by zawsze wierzyli w siebie i swój potencjał. Bo wszystko, co możemy osiągnąć w futbolu, musimy sami wypracować. Musimy o samych siebie walczyć, musimy stawiać czoła wyzwaniom. Jeśli będziemy ich unikać, nikt za nas tego nie zrobi. Dlatego trzeba wierzyć w siebie i dbać o własny rozwój. Ja zapewniam narzędzia – boiska, sprzęt, trenerów. To jest podstawa, ale ona będzie nieistotna, jeśli młody piłkarz z tego wszystkiego sam w pełni nie skorzysta.
To jeszcze szybkie strzały na koniec. Jak daleko zajdzie reprezentacja Węgier podczas EURO 2024?
Przede wszystkim mam nadzieję, że wyjdziemy z grupy. Ale po cichu liczę na ćwierćfinał. Myślę, że tę drużynę stać na taki wynik. To dla Węgier trzecie mistrzostwa z rzędu i chyba najwyższa pora, by zacząć mierzyć trochę wyżej niż dotychczas.
A kto, twoim zdaniem, zostanie mistrzem Europy?
Stawiam na Niemców. Wiem, jak bardzo pragną tego triumfu. Oczywiście Francja i Anglia także są bardzo mocne, ale wydaje mi się, że żądza zwycięstwa jest największa właśnie w reprezentacji Niemiec.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Litwini wskazują drogę. Wolą walkower i karę niż grę z Białorusią
- Wisła wolała Bałaniuka od niego. Teraz był lepszy od „Lewego” i został królem strzelców LaLiga
- Nieugięty Carvajal ma za sobą najlepszy sezon w karierze
fot. NewsPix.pl / FotoPyk