Piłka nożna nie jest może stara jak świat, ale nie jest też tak znowu współczesnym sportem. Powiecie, że to przecież oczywiste, że kiedyś kopało się futbolówkę w korkotrampkach, a bramkarze łapali podania od swoich kolegów w ręce. Nie możecie jednak pamiętać czasów, w których gra rodziła się w Szkocji. Nie mogą pamiętać ich również wasi rodzice, dziadkowie, pradziadkowie ani nawet prapradziadkowie. To dosłownie było całe wieki temu, na co dowodem jest przedmiot odkryty przed ponad czterdziestoma laty na zamku Stirling.
To tekst w ramach cyklu przedstawiającego wszystkie drużyny biorące udział w finałach Euro 2024. Znajdziecie tu wszystko, czego chcielibyście się dowiedzieć o reprezentacji Szkocji, ale baliście się zapytać.
Jakub V Stuart musiał lubić sport, ale nie była mu obca awangarda. Kiedy u progu XVI wieku wielu zachwycało się szermierczymi pojedynkami czy wyścigami konnymi, on upodobał sobie propagowaną wcześniej przez jego ojca, Jakuba IV, piłkę nożną. Wprowadzał więc Szkotów w nowe stulecie, zachęcając ich do kopania kilku związanych ze sobą kawałków zwierzęcej skóry, otaczających świński pęcherz, i rywalizacji, która kilkaset lat później rozgrzeje serca na całym świecie.
Przyrząd był zdecydowanie – prawie dwukrotnie – mniejszy od tego, jakim piłkarze operują dzisiaj. Pierwszym śladem jego istnienia jest krótka notka, jeszcze z końca wieku XV. Król Jakub IV wydał wówczas na pierwszy rzut oka mało znaczący rozkaz:
– Giffin to Jame Dog to buy fut ballis to the King – monarcha miał za swoje zamówienie zapłacić dwa szylingi, ale co to dla niego.
Świstek datowany na rok 1497 jest dowodem na to, że królewskie potrzeby były zaspokajane w naprawdę każdym aspekcie. Król chce dostać fut balllis, więc dostanie fut ballis. Sam też ma prawo zagrać, ale największą jego przyjemnością ma być oglądanie, jak dwudziestu innych gości ugania się za, dosłownie, świńskim pęcherzem.
Najstarsza piłka na świecie
Przez lata leżała zapomniana w ciasnej wnęce tuż pod sufitem jednej z komnat zamku Stirling. Owinięta w chustę czekała na swój wielki powrót całe wieki, aż wreszcie, podczas prac renowacyjnych w 1981 roku, nadszedł jej moment. Najstarsza piłka do gry na świecie spoczywa dziś w zamkowym muzeum i jest wyeksponowana, jak najcenniejsze artefakty z zamierzchłych czasów. W gablocie, podświetlona jasnym światłem. Potraktowana, jak największe szkockie dobro.
Naukowcy ustalili, że służyła do gry na dworze Jakuba V gdzieś w okolicach roku 1540 i ma być dowodem na występowanie zorganizowanych i ograniczonych wieloma zasadami rozgrywek piłkarskich w naprawdę odległej przeszłości. Piłka ze Stirling najprawdopodobniej widziała w czasach swojej świetności niejedno.
Jak przekonuje w rozmowie z BBC kustosz Szkockiego Muzeum Piłki Nożnej, Richard McBrearty, zasady gry w piłkę nożną zaczęły pojawiać się zdecydowanie wcześniej niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Jego zdaniem futbol nie został wymyślony w XIX wieku, a najzwyczajniej w świecie ewoluował do bardziej współczesnej formy, bazując na zasadach znanych z czasów panowania Stuartów:
– Szkocka świta rozgrywała dwugodzinne mecze dla swojej rozrywki, a dyscyplinę tę opisywano jako grę wymagającą wielu umiejętności, doprawioną odrobiną fauli. W źródłach znajdziemy informację, że rywalizacja toczyła się w dziesięcioosobowych drużynach, co samo w sobie jest bardzo ciekawe, gdy porównujemy ówczesne szczątkowe zasady z dzisiejszą piłką nożną.
Najstarsza piłka wyeksponowana na wystawie The Smith Art Gallery & Museum w Stirling.
McBrearty jest zafascynowany tą odległą historią futbolu i z pasją szuka kolejnych źródeł, które mogłyby pogłębić naszą wiedzę na temat zasad tej XVI-wiecznej piłki nożnej.
– Gdy słyszę, że nieco ponad sto lat temu nastąpiła wielka rewolucja i ktoś wynalazł piłkę nożną, nóż mi się w kieszeni otwiera. To nie jest prawda – w dawnych czasach mieliśmy bardzo dużo charakterystycznych dla tego sportu zasad i boiskowych zdarzeń. To wtedy narodził się futbol.
Jaki ojciec, taka córka
Król Jakub V, tak jak wcześniej jego ojciec, zaszczepił fascynację futbolem potomstwu. Jak to wielki i powszechnie szanowany władca, miał wiele dzieci, ale dwór uznawał wyłącznie troje z nich – Jakuba, Artura i Marię. Ostatecznie to córka, najmłodsza z całej trójki, zastąpiła tatę na szkockim tronie, ale i ona kochała piłkę nożną tak samo mocno, jak jej bracia. Ba! Sama miała w nią grywać, choć sport ten był wówczas całkiem niebezpieczny. Połamane nogi były wtedy na porządku dziennym, a bardziej zażarte boiskowe batalie nierzadko kończyły się szermierczymi pojedynkami na śmierć i życie.
Królowa była oczywiście pod specjalną ochroną i zrobienie jej krzywdy byłoby najprawdopodobniej równoznaczne z wydaniem na siebie wyroku. Częściej więc oglądała zmagania futbolowych herosów z poziomu wygodnej trybuny.
– To naprawdę cholernie ciekawe – kolejny raz w rozmowie z BBC odpalił się podniecony Richard McBrearty. – Królowa Maria I Stuart, wracając na tarczy z pola bitwy pod Langside, trafiła do niewoli angielskiej w zamku Carlisle, a tam też akurat rozgrywa się mecz piłkarski – piłka nożna była wszędzie tam, gdzie kolejne pokolenia Stuartów.
Portret Marii I Stuart autorstwa holenderskiego malarza, Adriana Vansona.
Choć znalazło się w nim miejsce na odrobinę rodzącego się sportu, całe życie królowej nie było usłane różami. Maria część dzieciństwa spędziła poza ojczyzną, przez większość życia była swatana z różnymi amantami, zdradzili ją szkoccy lordowie, wreszcie przegrała pod Langside z wojskami angielskimi i trafiła do niewoli u królowej Elżbiety I, ostatecznie kończąc żywot pod ucinającym jej głowę ostrzem kata.
Queen’s Park z Queen’s Park
Po śmierci Maria I Stuart nadal w jakimś stopniu… przyczyniała się do rozwoju futbolu i wiedzy o nim. To w końcu w jednej z jej komnat znaleziono najstarszą piłkę do nogi. To na jej cześć założono najstarszy klub piłkarski w Szkocji. No, prawie na jej cześć.
Mający siedzibę w Glasgow zespół Queen’s Park F.C. powstał 9 lipca 1867 roku i dziś gra w szkockiej drugiej klasie rozgrywkowej. Swoją nazwę wziął od znajdującego się w okolicy parku, który powstał na cześć nieodżałowanej Marii i jej bolesnej porażki pod pobliskim Langside. Nad miejscem, nad którym powiewa teraz chorągiew The Hooks.
Ludere causa Ludendi, czyli grać dla samego grania. To motto przyświecające drużynie od pierwszych dni funkcjonowania klubu, doskonale zresztą współgrające z zamiłowaniem Stuartów do sportu. W Queen’s Park początkowo nikt nie płacił zawodnikom za granie w piłkę i przez długi czas klub funkcjonował na zasadzie aktywnego wolontariatu. Teraz to już oczywiście profesjonalna drużyna, ale doskonale pamiętają tam o swoich korzeniach i twardo trzymali się amatorskiej struktury aż do 2019 roku.
Wtedy do gry wkroczyła szkocka federacja, która narzuciła The Hooks profesjonalizm. Ta szlachetna postawa ma jednak jedną sporą wadę, która spowodowała, że Queen’s Park już dawno nie pamiętają o swoich wielkich triumfach. Przed 1893 rokiem zagrali w dwóch finałach Pucharu Anglii i zdobył dziesięć Pucharów Szkocji. Później nie wygrali już nic wartego odnotowania. Tak samo jak Maria I Stuart.
Ostatnia zwycięska drużyna Queen’s Park F.C. z 1883 roku.
Stary, dobry futbol
Kiedy myślicie o starej piłce, w głowie macie zapewne czarno-białe zdjęcia i facetów z wąsami ubranych w wysokie skarpety. Powinniście jednak wyobrażać sobie odziane w eleganckie szaty damy, obrazy przedstawiające dawnych władców i kilkusetletnią piłkę ze zwierzęcej skóry.
Tej ostatniej nawet nie musicie sobie wyobrażać. Jeśli chcecie poczuć najdawniejszą historię piłki nożnej na własnej skórze, Szkocja stoi przed wami otworem. Zamek Stirling z komnatą Marii I Stuart, Szkockie Muzeum Piłki Nożnej oraz czekający w nim na łaknących wiedzy Richard McBrearty.
***
Najgłupsza historia wokół kadry
Gary Mackay-Steven i szalona kąpiel
Dosłownie. Najgłupsza historia z udziałem reprezentanta Szkocji i jedna z głupszych historii w ogóle. Prawie siedem lat temu Gary Mackay-Steven otarł się o śmierć tylko i wyłącznie przez swoje – mocne słowo, uwaga – debilne zachowanie. Skrzydłowy grający wówczas dla Aberdeen przesiedział po południu cały mecz na ławce, oglądając jak koledzy leją ekipę Patrick Thistle. Nudę odbił sobie wieczorem, kiedy razem ze znajomymi ruszył w balet.
– Ale to była noc! Wielka impreza, wielu dobrych przyjaciół. Piłem poncz i powiem szczerze, że to było istne paliwo rakietowe. Potem jeszcze połaziliśmy po barach – tu drink, tu „Jagerbomba” i jeszcze inne rzeczy. Wszystko kręciło się nieźle, przynajmniej do czasu, kiedy jeden z ochroniarzy złapał mnie za fraki. Nie miałem wielkich szans w starciu z nim… – opowiadał w rozmowie z Open Goal Mackay-Steven. – W sumie dobrze, że mnie wyrzucili, bo i tak już było późno.
Pijany piłkarz nie po raz pierwszy w swoim życiu opuścił bar tylnym wyjściem, ale tej okolicy nie znał zbyt dobrze. Ochroniarz zostawił go w miejscu, w którym podpity skrzydłowy Aberdeen do reszty stracił rozum.
– Patrzę sobie – murek. Co tam robi ten murek? Nigdy tam jeszcze nie byłem, nie wiedziałem, że tam jest. A, przeskoczę go – tak przypomina sobie upojny wieczór Mackay-Steven. – No i przeskoczyłem. Wylądowałem w rzece i choć swoje wypiłem, to natychmiastowo otrzeźwiałem. Zacząłem się śmiać, bo kurwa, wpadłem do rzeki. Ale zaraz nie było mi do śmiechu, bo byłem kurwa w rzece. Wyobrażacie to sobie? Jesteś na imprezie, pysznie się bawisz, a zaraz kończysz w rzece?! – pyta retorycznie bohater tej historii.
Wody w rzece miał do pasa, ale nie był w stanie zrozumieć, że lepiej w niej nie siedzieć. W dodatku poślizgnął się i jak już upadł, to nie do końca wiedział, jak wstać. I porwał go nurt.
– Dalej się śmiałem jak głupi. Myślałem, sobie: Jezu, to szalone! Wszystko wokół się rusza, nie wiem gdzie jestem, niesie mnie gdzieś pieprzona rzeka – dzień jak co dzień.
Znajomi piłkarza obserwowali jak śmieje się do Bóg wie czego w rzece i nurt niesie go coraz dalej i dalej. Też się śmiali – bo to cholernie śmieszne, że jakiś typ śmieje się w rzece i sam nie wie, dlaczego. W końcu jednak zrozumieli, że robi się poważnie, gdy zaczęli tracić Gary’ego z oczu. On dalej się szczerzył, ale śmiech oddalał się coraz szybciej. Ostatecznie piłkarz spędził w wodzie pięćdziesiąt minut.
Uśmiechnięty Gary Mackay-Steven na zgrupowaniu reprezentacji Szkocji.
– Jak mnie znaleźli, to… chyba faktycznie to nie była byle jaka sprawa. Policjanci wyciągnęli mnie z rzeki i trafiłem do szpitala, miałem hipotermię. Leżałem sobie na sali i w mojej głowie była tylko jedna myśl: Boże, jakie to niedorzeczne! – tego wieczoru Mackay-Steven miał niezły ubaw, ale po czasie przyszła jednak jakaś refleksja: – Wtedy było jeszcze śmiesznie i ja nie wspominam tej nocy tak źle. Zrozumiałem jednak, co czuli moi znajomi i dziewczyna, kiedy odpływałem, a oni nic nie mogli zrobić. Przez kilka godzin nie wiedzieli nawet, że znalazłem się wreszcie w szpitalu. A ja byłem przekonany, że znajduję się… na polu golfowym, ale nie umiem powiedzieć dlaczego. Wokół te wszystkie monitory, kabelki, a w mojej głowie pole golfowe – w głowie piłkarza działo się naprawdę wiele…
Incydent, albo raczej przygoda, nie miała raczej wpływu na rozwój kariery skrzydłowego. Mackay-Steven nie był też nigdy zbyt dobrym piłkarzem, ale po tym wszystkim i pomimo dowodów na to, że nie jest najostrzejszą kredką w piórniku, dostał szansę zaprezentowania się w reprezentacji Szkocji. Debiutował jeszcze u Gordona Strachana, ponad dekadę temu. A ten drugi występ, i jak na razie ostatni, zaliczył nieco ponad rok od nocnego, niezbyt kontrolowanego spływu rzeką Kelvin w gościnnym Glasgow.
Potencjał na ulubieńca kibiców
Kontuzjowany Lyndon Dykes
To jeden z tych gości, którzy budzą w nas respekt samym swoim wyglądem. Widzisz takiego wieczorem pod klubem i wiesz, że lepiej nie trącić go przypadkowo ramieniem. Chcesz go mieć po swojej stronie i zdecydowanie wolałbyś nie mierzyć się z nim w żadnych okolicznościach – ani na ulicy, ani w ciemnym zaułku, ani nawet na piłkarskim boisku. Lyndon Dykes to kawał zakapiora. Podtrzymuje starą wyspiarską wiarę w napastników, którzy nie są i nigdy nie będą wirtuozami, a w zamian mają rozpychać się łokciami i podszczypywać obrońców, przy okazji raz na jakiś czas znajdując drogę do bramki. Śmieszne jest jednak to, że to chyba najmniej szkocki Szkot w szkockiej reprezentacji i ma szansę zostać ulubieńcem fanów, wcale nie wybierając się na Euro.
Wygląd, jak już ustaliliśmy, Dykes ma jak najbardziej odpowiedni. Krew – tu też wszystko się zgadza, bo Lyndon to syn Szkotki i Szkota. Urodził się jednak i wychowywał w Australii, gdzie świat, także ten piłkarski, wygląda trochę inaczej. I nie chodzi o to, że chodzi się tam do góry nogami. Napastnik aż do dwudziestego pierwszego roku życia nie posmakował poważnego futbolu, bowiem trudno nazwać poważnym w skali światowej piłki granie z rówieśnikami w krainie kangurów. Wreszcie jednak przeniósł się na Wyspy i tam rozpoczął karierę, która zaowocowała ostatecznie powołaniem do seniorskiej reprezentacji Szkocji. I tak po prostu miało być.
Wcześniej Dykes nie był w stanie wyżyć z futbolu i w Australii grał po prostu dla frajdy. Znalazł sobie dodatkową pracę i to ona miała być podstawą do jego utrzymania. Szkot nie zakładał, że uda mu się wejść na poziom piłkarski, który zapewni mu jakikolwiek dobrobyt. Co zatem robił?
– Oj, wiele tego było… Stawiałem szklane płoty wokół basenów, trochę malowałem, ale najdłużej pracowałem w fabryce w firmie sportowej BLK. To była typowa robota, ośmiogodzinna zmiana od 9:00 do 17:00. Zgrzewaliśmy takie plakietki z numerkami z najróżniejszymi produktami. W sumie ze wszystkim, co było w ofercie firmy – wspominał Dykes trzy lata temu w rozmowie z FourFourTwo.
W Australii, poza pracą, młody Lyndon łapał piłkarskiego bakcyla i próbował ze wszystkich sił nie mówić jak rodowity Australijczyk. Średnio mu to jednak szło, bo gdy tylko zawitał do Szkocji, koledzy z szatni szybko usłyszeli, że mają do czynienia z, w ich mniemaniu, przebierańcem. Akcent Dykesa był naprawdę wyjątkowy, jako mieszanka zasłyszanych w domu rozmów rodziców i znanego ze szkoły i podwórka australijskiego bełkotu.
Często najbardziej doceniamy tych, których bardzo nam brakuje…
– Chłopcy nawet nie nadali mi żadnego pseudonimu. Zamiast tego często słyszałem „Nawet nie jesteś Szkotem!”. Nie dajcie się zwieść – mam szkocką krew, tak jak cała moja rodzina. Muszę się tylko pozbyć tego akcentu i będzie dobrze... – przekonuje Dykes, który coraz bardziej brzmi, jakby urodził się w tartanowej spódnicy.
Budzi też coraz większą sympatię kibiców. Bo walczy, bo jest nieustępliwy, bo ma jeszcze coś z rugbysty, którym niemal został za młodu. Chłop z krwi i kości. Jak sam podkreśla, szkockiej krwi i szkockich kości.
Tym bardziej boli wszystkich fakt, że Dykes ostatecznie nie zagra w Niemczech ani minuty. Choć został powołany na turniej, to w trakcie przygotowań do niego nabawił się poważnego urazu na treningu i szkoccy fani mogą jedynie wspierać go dobrym słowem w szybkim powrocie do zdrowia.
Kryć na plaster
John McGinn
Aston Villa nie przez przypadek znalazła się w czołowej czwórce minionego sezonu Premier League. Ta nieprzypadkowość jest wypadkową wielu sprzyjających czynników, ale jednym z nich jest bez wątpienia doskonała forma Johna McGinna, który ma być motorem napędowym ofensywnych akcji Szkotów. Dziewięć goli, siedem asyst i całe mnóstwo dobrych spotkań urodzonego w Glasgow piłkarza to solidny, choć nie powalający wynik. A mimo to, to właśnie na McGinna rywale będą musieli uważać najbardziej.
Jest ryzyko, że wielu nie doceni kunsztu pomocnika i może się podczas Euro bardzo nieprzyjemnie zdziwić. Na pierwszy rzut oka McGinn wydaje się niezgrabnym pokrakiem, który najzwyczajniej w świecie nie umie biegać. Przykrywa w ten sposób swoje piłkarskie walory, bo nikt nie widzi w nim herosa czy choćby atlety.
– Nie sądzę, żeby ktokolwiek biegał tak jak ja – przyznał pomocnik w wywiadzie dla The Telegraph. – Nie sądzę też, żeby ktokolwiek miał tyłek wielkości mojego.
No i faktycznie, ten tyłek McGinna wyraźnie odstaje od linii pleców. Wydaje się wręcz nieco zbyt puszysty. Da się go jednak wykorzystać do czegoś dobrego, o czym przekonali się już piłkarze grający na angielskich boiskach…
Okej, wiemy już, że tyłek wykorzystuje całkiem sprytnie. To co jest nie tak z tym biegiem? On naprawdę porusza się jak nikt inny. Anglicy nazwali to „coś” turtle run – zauważyli zapewne, że Szkot biega lekko przygarbiony, podkurcza ręce i macha nimi jakby Iwona Pavlović kazała mu trzymać ramę przyklejając kij od szczotki do pleców. Chyba tylko McGinn potrafi coś takiego. Wygląda przedziwnie, ale chodzi przecież tylko o to, żeby przemieścić się z punktu A do punktu B, prawda?
No i nie zapominajmy, że McGinn umie jak nikt inny w całej reprezentacji Szkocji zadecydować o losach meczu i będzie zdecydowanie jednym z najmocniejszych ogniw w ekipie Steve’a Clarke’a. Dobre, bardzo dokładne podania otwierające drogę do bramki (średnio prawie trzy dogrania w pole karne na mecz) i umiejętność pokonania bramkarza czynią z niego najgroźniejszą broń szkockiej kadry.
– Kiedy widzę za sobą wystarczającą liczbę kolegów z drużyny, po prostu biorę się do roboty i szarżuję na bramkę rywali. Myślę, że co jakiś czas będę strzelał tego mojego charakterystycznego gola.
Przyjęcie. Rzut oka do tyłu. Rajd z piłką, byle przed siebie. Strzał zza pola karnego. Na koniec typowa cieszynka dedykowana siostrzeńcowi, który ma sporą wadę wzroku i musi grać w piłkę w specjalnych okularach. Cały John McGinn.
Leśny dziadek
Ian Maxwell i zabetonowana struktura ligowa
Niedawno Szkoci debatowali nad potrzebą rozszerzenia rozgrywek ligowych o kolejny, piąty ich poziom. Nie jest to może najważniejszy z problemów tamtejszego futbolu, ale rozmowa na ten temat pobudziła dyskusję o ogólnych problemach trawiących tamtejszą federacją, na której czele stoi Ian Maxwell.
Były piłkarz kilku szkockich drużyn teoretycznie jest zdania, że krajowy futbol wymaga reform, ale dowodząc SFA od 2018 roku niewiele zdołał zmienić. Za jego kadencji reprezentacja radziła sobie całkiem nieźle i już drugi raz zdołała awansować do fazy grupowej dużego turnieju, ale plany przełamania duopolu ligowego Celticu i Rangers spełzły na niczym. Wsparcie dla słabszych klubów nie jest wystarczające, a największe firmy z roku na rok powiększają swoją przewagę nad resztą stawki.
Ułatwienie dostępu do lepszego szkolenia i zwiększenie rynku, na którym mniejsi mogą poszukiwać nowych piłkarzy, czyli na przykład poszerzenie struktury ligowej, to nadal mrzonka. Maxwell zasłania się przed mediami, mówiąc, że nic nie może zrobić i ciągle tłumacząc, że ma spętane ręce. I że nie tylko od niego zależą losy szkockiej piłki ligowej. Prawda, jak to zwykle bywa, leży pośrodku.
Zazdrościmy im…
…luzu kibiców z The Caledonian Dream
Ile to się mówi o wspaniałej kulturze kibicowskiej w Wielkiej Brytanii, gdzie fani żyją futbolem przez całe życie i w każdym tego życia momencie. Z serca wspierają swoją ukochaną drużynę i pięknie śpiewają ku jej chwale. Umuzykalnienie kibiców z Wysp jest czymś faktycznie niezwykłym, tak jak niezwykła jest trzyosobowa formacja The Caledonian Dream, którą założyli trzej panowie w kryzysie wieku średniego.
Bruce Joliffe, John Murray i Dave Clark starali się niedawno, by ich wielkie muzyczne dzieło zostało uznane oficjalnym szkockim hymnem na Euro 2024, ale te starania spełzły na niczym. Nie znaczy to jednak, że ten hicior nie zażre – The Caledonian Dream nadal wierzą, że piosenka ma potencjał, by stać się modną. Marzy im się tłum szkockich kibiców śpiewających Shot at Glory przed meczami swojej reprezentacji, w trakcie tych spotkań i oczywiście tuż po ich zakończeniu.
Najlepiej po zwycięstwie.
– Zainspirowała mnie piosenka „Easy, Easy” z Pucharu Świata w Szkocji z 1974 roku, ale chciałem wyczarować coś z wesołym, tanecznym rytmem. Mam nadzieję, że piłkarze i fani pokochają „Shot at Glory” – mówił Murray w rozmowie z Daily Record. – Jedziemy do Niemiec, ale nie mamy jeszcze żadnych biletów. Może ta melodia załatwi mi ich trochę, kto wie?! Zobaczymy, co się stanie. Nie umiem sobie wyobrazić nic lepszego, niż bycie na stadionie i usłyszenie, jak wszyscy śpiewają napisaną przeze mnie piosenkę – przekonywał lider zespołu.
Murray zabiera na Euro swoich dwóch nastoletnich synów i pewnie kolegów z zespołu. Wszyscy mają zamiar czerpać z turnieju pełnymi garściami, choć żaden nie może być pewny, że chociaż raz wejdzie na stadion oglądać Szkotów. To jednak żaden problem. Meczem można żyć przecież na ulicy, w strefie kibica, w pubie, wszędzie. Byle z dobrą piosenką na ustach.
Więcej niż tysiąc słów
Nie będzie żadnej ścieżki wstydu. Do cholery, jedziemy na Euro, nic innego się nie liczy!
Kenny Miller, były reprezentant Szkocji, po siódmym meczu bez wygranej z rzędu (marcowej porażce z Irlandią Północną)
Co trzeba wiedzieć?
- Kontuzja Lyndona Dykesa komplikuje pracę Steve’owi Clarke’owi, ale jest też szansą dla króla strzelców ligi szkockiej, Lawrence’a Shanklanda, który zdobył w tym sezonie aż 21 goli dla Hearts. W kolejce do gry jest też kolega Jana Bednarka z Southampton, Che Adams.
- Szkoci przed turniejem zagrają jeszcze z Gibraltarem (3.06) i Finlandią (7.06), więc powinni przerwać swoją passę siedmiu meczów bez wygranej.
- W eliminacjach do mistrzostw Europy Szkoci ustąpili pola tylko i wyłącznie Hiszpanom, których udało im się nawet pokonać (2:0 na Hampden Park).
- Sporym problemem dla reprezentacji Szkocji są kontuzje – oprócz wspomnianego Dykesa z gry wypadli dwaj prawi obrońcy, po których lukę spróbuje najpewniej załatać Anthony Ralston.
- To dopiero czwarty występ Szkotów w finałach mistrzostw Europy i ani razu nie udało im się wyjść poza fazę grupową tego turnieju.
CZYTAJ WCZEŚNIEJSZE TEKSTY Z CYKLU PRZED EURO 2024:
Fot. Newspix/Szkockie Muzeum Piłki Nożnej/Galeria i Muzeum Sztuki Stirling Smith