Reklama

Trela: Koniec cyklu. Kompromitacja Wisły zbyt duża, by udawać, że nic się nie stało

Michał Trela

Autor:Michał Trela

28 maja 2024, 10:22 • 12 min czytania 72 komentarzy

Półtora roku temu Jarosław Królewski objął władzę w Wiśle. Postawił na Kiko Ramireza jako dyrektora sportowego, a później na Alberta Rude jako trenera. Finisz w dolnej połowie tabeli I ligi to może nie powód, by wszystko wypalać do gołej ziemi, ale na pewno wystarczający, by uznać, że projekt brnie w złą stronę.

Trela: Koniec cyklu. Kompromitacja Wisły zbyt duża, by udawać, że nic się nie stało

Niektórzy twierdzą, że liga i puchary to różne systemy walutowe, które bezwzględnie trzeba oddzielać. Na poziomie suchych faktów to prawdopodobnie słuszne podejście. Ale futbol to także emocje. Borussia Dortmund prawdopodobnie nie jest zachwycona, że skończyła Bundesligę na piątym miejscu, lecz jednoczesny awans do finału Ligi Mistrzów „odrobinę” łagodzi rozczarowanie. Dlatego, choć prawdą było, że najważniejsze zadanie Wisła Kraków wciąż miała do zrealizowania w lidze, zwycięski finał Pucharu Polski mógł jej kupić czas i trochę spokoju nawet w razie ligowego niepowodzenia.

Wystarczyło tylko się nie skompromitować. Wyrobić minimum przyzwoitości i dalsze trwanie w tym układzie dałoby się jakoś uzasadnić. Nawet bez awansu, ale przy grze w barażach, można by narracyjnie zepchnąć winę na Radosława Sobolewskiego, ponarzekać na kontuzje i decyzje sędziowskie, przekląć pech, odwołać się do tabeli punktów oczekiwanych, a potem przypomnieć o pierwszym trofeum od 13 lat i zaprosić na eliminacje Ligi Europy.

Wisła minimum przyzwoitości jednak nie wyrobiła. Nie awansowała do baraży. Nie skończyła sezonu w górnej połowie tabeli. Od finału Pucharu Polski nie wygrała meczu. Nie może więc udawać, że nic się nie stało, czy zbyć niezadowolenia ludzi okrągłymi słówkami. Puchar Polski pewne niedociągnięcia mógłby przypudrować, ale gdy brakuje dociągnięć i on nie pomoże. Wisła, która już raz w ostatnich latach, musi zacząć budować politykę sportową inaczej, inaczej ją komunikować, albo na powrót do Ekstraklasy będzie czekać tak długo, jak GKS Katowice.

Kilka już razy, czytając uderzanie w podobne tony, Jarosław Królewski sugerował, że byłoby najprościej zatrudnić na stanowisko trenera jakiegoś faworyta kibiców i mediów, a potem ogłosić, że Wisła musi szukać oszczędności, więc awansu nie powinno się oczekiwać. Kupowałby w ten sposób chwilę spokoju albo nawet poklasku, ale nie miałby przekonania, że podejmuje dobrą decyzję.

Reklama

AWANS JAKO CZARA MAGIA

Coraz częściej odnoszę jednak wrażenie, że z awansu do Ekstraklasy robi się w różnych miejscach sztukę wymagającą tajemnej wiedzy i umiejętności. Patrząc natomiast na nazwiska, które w ostatnich latach osiągały ten sukces, nie widać magików, ludzi bez skazy, wybitnych przedstawicieli zawodu. Każdy miał ograniczenia, często nawet ewidentne dla otoczenia, ale kluby I-ligowe nie szukały kogoś, kto wprowadzi je do Ligi Mistrzów. Tylko kogoś, kto w wyrównanej lidze, w której zwykle premiowany jest powtarzalny zestaw cech i w której rywalizuje się z ludźmi o zbliżonych ograniczeniach, zajmie któreś z czołowych sześciu miejsc. I wielu właśnie kogoś takiego znajdywało.

Awans do Ekstraklasy świętowali w tym sezonie Szymon Grabowski i Rafał Górak. Pierwszy trafił do Lechii z doświadczeniem pracy w niższych ligach i trudnych warunkach. Skoro w Gdańsku akurat zostali klubem z niższej ligi i mieli trudne warunki, zobaczyli w nim kogoś, kto może dać umiejętności potrzebne w realiach nowych dla klubu, a jednocześnie dali mu szansę trenowania marki, jakiej jeszcze nie prowadził. Na trenera, który miał w CV Resovię, Podhale Nowy Targ i Stomil Olsztyn Wisła by nawet nie spojrzała. A co dopiero na Góraka, który w Katowicach przetrwał już dziesiątki kryzysów, bojkotów i frustracji. Z Wisły zwolniono by go dziesięć razy. Ma 51 lat, nigdy nie pracował wyżej niż w I lidze, być może nigdy nie okaże się drugim Markiem Papszunem. Wyczekiwany sukces dał GieKSie w 257. meczu na stanowisku. Oprócz nich do baraży weszli także Pavol Stano i Wojciech Łobodziński, czyli spadkowicze z Ekstraklasy z zeszłego sezonu, Mateusz Stolarski, 31-letni wychowanek Wisły, który nigdy nie pracował samodzielnie z seniorami oraz Adam Nocoń, 52-latek, mający w CV, przepraszam za wyrażenie, LKS Bełk, Skałkę Żabnica i Przyszłość Rogów.

Awanse w zeszłym roku? Jarosław Skrobacz, Tomasz Tułacz, Kazimierz Moskal. Jeszcze wcześniej? Łobodziński, Leszek Ojrzyński, Janusz Niedźwiedź. Ciągnąć wyliczankę? Dariusz Banasik, Mariusz Lewandowski, Dariusz Marzec, Krzysztof Brede, Piotr Tworek. Z całego tego grona żaden nie okazał się trenerskim odnowicielem polskiej piłki, może wyłączając Tułacza, który został właśnie nominowany do nagrody Trenera Sezonu w Ekstraklasie i faktycznie jest największą gwiazdą swojego klubu. Ale pozostali, można przypuszczać, że w niedalekiej przeszłości, przyszłości albo nawet obecnie przyszliby do Wisły piechotą, byle tylko dostać w zawodzie taką szansę. Wisła zgodnie uznaje ich jednak za niewystarczający format do skali klubu. A potem ogląda ich plecy w tabeli.

WIŚLACKIE WYRZUTY SUMIENIA

To nie dotyczy tylko trenerów. Znamienny był gol, który w ostatniej kolejce wepchnął Górnik Łęczna do baraży kosztem GKS-u Tychy. Strzelił go Piotr Starzyński, niechciany w Wiśle, po asyście Mateusza Młyńskiego, niechcianego w Wiśle. Ich kolegami w kadrze Górnika są jeszcze Marcin Grabowski, Enis Fazlagić i Lukas Klemenz, z których tylko Klemenz zrobił w Wiśle jakąś karierę. W barażach o Ekstraklasę zagra Piotr Żemło, wypchnięty już lata temu z Krakowa. Motor Lublin do najwyższej ligi może wejść z Kamilem Wojtkowskim i Mathieu Scaletem, niechcianymi w Wiśle. By już skupić się wyłącznie na I lidze i nie wspominać, że Rafał Janicki, w czasach Wisły odsądzany od czci i wiary, był nominowany do nagrody dla Obrońcy Sezonu w Ekstraklasie, a w najwyższej lidze rywalizował m.in. z Jeanem Carlosem Silvą, Maciejem Sadlokiem, Michałem Nalepą, Serafinem Szotą (właśnie podpisał kontrakt z wicemistrzem Polski), Jakubem Bartoszem, Stefanem Saviciem czy Dawidem Abramowiczem, w komplecie na różnych etapach niechcianymi w Wiśle. Nie ma w Polsce drugiego klubu, którego odrzuty tak często stałyby w rynkowej hierarchii wyżej niż on sam.

Winne temu jest rozpowszechnione przynajmniej od czasów Bogusława Cupiała przekonanie, że aby trenować Wisłę, albo w niej grać, trzeba być ponadprzeciętną jednostką, co kiedyś może było prawdą, ale już dawno nie jest. Dzisiaj wystarczy być zupełnie zwyczajnym trenerem i piłkarzem, tyle że włożonym w konkretne ramy sprawdzającego się w I lidze systemu i zaopatrzonym w czas, by zacząć funkcjonować. Kusiłoby mnie oglądanie eksperymentu, w którym Wisła zatrudnia na trenera zupełnie nieekscytujące nazwisko, ale obeznane z realiami I ligi i kompletuje mu nieekscytującą kadrę otrzaskaną w warunkach I-ligowych, a potem przez rok nie robi absolutnie niczego. Wydaje mi się niemożliwe, żeby przy przewadze finansowej, jaką wciąż ma ten klub nad większością stawki, nie przyniosło to w dającej się przewidzieć przyszłości awansu do Ekstraklasy.

Chodzi o coś w rodzaju all-star „solidnych I-ligowców”. Takich, o których Ekstraklasa nie będzie się zabijać, a na których w I lidze wciąż można zbudować zespół na awans. W kadrze Wisły można znaleźć ślady tego typu prób (Bartosz Jaroch, Szymon Sobczak), ale to wciąż raczej rodzynki niż norma. Na podstawie prostych kryteriów, czyli doświadczenia w danej lidze połączonego z końskim zdrowiem – stanowczo zbyt wielu było w ostatnim czasie w Wiśle zawodników „do odbudowy”, albo ściślej do odgruzowania – dałoby się zbudować kadrę, która pewnie nie byłaby droższa od obecnej, a raczej dawałaby większe szanse na sukces w tej konkretnej lidze. Nawet jeśli Jan Urban po sparingach z nią nie cmokałby, że prezentuje futbol ekstraklasowy.

Reklama

MITOLOGIZOWANY NOTES

Jeśli ostatnie półtora roku cokolwiek pokazało, to, że trzeba przestać mitologizować ten tzw. notes Kiko Ramireza. Im więcej coś wywołuje zachwytów, tym krótsze ma nogi. Były trener Wisły w przeszłości wsławił się kilkoma dobrymi strzałami z niższych lig hiszpańskich, więc sprawdzenie tego, czy faktycznie może Carlitosami sypać z rękawa, miało rację bytu. Okazało się jednak, że albo źródełko wyschło, albo Ramirez ściągał dobrych zawodników, którzy nie odnajdywali się w tym konkretnym środowisku. Jakkolwiek by to rozstrzygnąć, nie sprawdził się w roli dyrektora sportowego.

Często mam wrażenie, że to rola, której zrozumienie w naszym środowisku piłkarskim przychodzi najtrudniej. Jeśli już udało się je w większości przekonać, że dobry dyrektor sportowy się przydaje, w oczach kibiców, a także wielu prezesów, funkcjonuje jako „ten od transferów”. Następuje zamienienie ról pomiędzy skautami a dyrektorami sportowymi. To skauci mają mieć diamentowe oczy. To skauci mają mieć notesy wypełnione ciekawymi nazwiskami. Dyrektor sportowy musi oczywiście umieć właściwie ocenić potencjał piłkarza, ale nie zatrudnia się go za notes, tylko za umiejętność zarządzania działem.

Chodzi też o umiejętność planowania na kilka ruchów do przodu – kogo wypożyczyć, z kim przedłużyć kontrakt, kto jeszcze nie jest gotowy, ale jutro będzie, kto na razie jest gotowy, ale jutro nie będzie. Ma wiedzieć, co się dzieje na korytarzach, co szepczą piłkarze, gdy trener nie patrzy, ma czuć klub lepiej niż trener i prezes. Ramirez już w momencie zatrudnienia nie spełniał większości z tych warunków, ale co najważniejsze, nie obronił się też czynami. Co pół roku buduje coraz słabszy zespół. A najlepszy Hiszpan, jaki od spadku z Ekstraklasy pojawił się w Krakowie, to ten przywieziony przez Jerzego Brzęczka.

DROGA DONIKĄD

Naiwnie wyobrażałem sobie, że po spadku Wisła faktycznie zrewiduje postępowanie. Że stanie się drużyną graczy w stylu Młyńskich, Starzyńskich, Dudów, Jarochów, Krzyżanowskich, Urygów, Brodów, Sobczaków. Niedoskonałych, ale jakoś rozwojowych albo przynajmniej widzących w grze w Wiśle jakąś szansę. Najbliżej tego profilu była tuż po spadku, gdy kadrę formował Brzęczek, ale bardzo szybko od tego odeszła, wracając do praktyk, po które sięgała w latach poprzedzających spadek. Nie chodzi nawet o liczbę obcokrajowców, choć faktycznie wyjście na mecz ostatniej szansy z ośmioma piłkarzami zagranicznymi, zagranicznym trenerem i zagranicznym dyrektorem sportowym przez średniaka I ligi to droga donikąd. Ale też o profil tych graczy. Tylko trzy drużyny miały w minionym sezonie wyższą średnią wieku od Wisły. To ani nie jest zespół na dziś, ani na jutro.

Nerwowe ruchy, choć kuszące, są ostatnim, co mogłoby pomóc. Wisła nie potrzebuje wywracania wszystkiego, co robiła przez półtora roku, do góry nogami. Ale nie może też udawać, że projekt brnie w dobrą stronę. Potrzeba odchudzenia kadry i to pomimo perspektywy gry w pucharach. Nie mówmy o grze na trzech frontach, to byłoby uprawnione, gdyby Wisła pozostała w Europie do stycznia, tymczasem rozegra najprawdopodobniej cztery dodatkowe mecze w środku lata. Nie potrzeba w tym celu 32 piłkarzy, których użyto w minionym sezonie. Warto rozstać się z notorycznymi pacjentami. Igor Sapała rozegrał w dwa lata 900 minut, Vullnet Basha 1200, Michał Żyro o sto więcej. Nie chodzi o rezygnowanie z kogoś, kto raz złapał długotrwałą kontuzję, ale z takich, którym notorycznie coś doskwiera. Do gry w I lidze potrzebne jest zdrowie.

Okrojenie kadry z obcokrajowców – rozegrali w minionym sezonie 61% minut, więcej tylko w Lechii, ale tam mieli średnią wieku 22 lata i zapewnili awans – jest nieuniknione. Jakkolwiek by tego projektu bronić, proporcje są znacząco zachwiane. Powrót w bardziej umiarkowaną stronę powinien się odbyć przez odcinanie od dołu. Tych, którzy grają mało, nie są niezbędni, przegrywają rywalizacje na swoich pozycjach albo są wiekowi i się nie obronili na dłuższym dystansie (Alvaro Raton!). Przydałoby się jeszcze raz przeprowadzić przegląd wojsk. Wisła ma trzech graczy w Górniku Łęczna i dwóch młodzieżowców w Wieczystej, z których zwłaszcza 18-letni bramkarz Patryk Letkiewicz grał sporo. Umowy wygasają dziewięciu zawodnikom, kolejnych kilku ma kontrakty z opcjami, które też trzeba przeanalizować. Przebudowa kadry może się więc odbyć dość naturalnie, bo w lecie domyka się cykl rozpoczęty wraz z objęciem władzy przez Królewskiego.

DYREKTOR NA CENZUROWANYM

Trener Albert Rude, poza Pucharem Polski, nie dał powodów, by wierzyć, że jest właściwym człowiekiem na odpowiednim miejscu. Ale przez wzgląd na starannie ponoć przeprowadzoną rekrutację ledwie pół roku temu, można rozważyć jego dalszą pracę. Być może pół roku spędzone w odległym i obcym dla niego kulturowo kraju czegoś go nauczyło na temat ligi, w której rywalizuje. On przynajmniej jest młody i jeszcze rokuje, a zdobyty Puchar Polski poniekąd legitymizuje jego dalszą obecność. Najbardziej na cenzurowanym powinien natomiast znaleźć się Ramirez, który nie dał przez minione półtora roku żadnych powodów, by wierzyć, że tym razem zbuduje kadrę lepiej. Jeśli po przegranym sezonie ma dojść do personalnych rozliczeń, szef działu sportowego wygląda na najbardziej naturalnego kandydata do krytycznej oceny.

Dwóch lat w I lidze, przy wybranym przez siebie trenerze, dyrektorze sportowym i piłkarzach, nie można już przedstawić jako wypadku przy pracy. Dwa lata w I lidze wymagają już założenia, że za trzecim razem też może się nie udać i dostosowania do tego klubowych finansów. A co za tym idzie do obniżenia oczekiwań. Naturalne jest, że nikomu nie opłaca się na dłuższą metę granie w I lidze i dopiero Ekstraklasa daje możliwości spokojnego funkcjonowania. Naturalne jest, że dla klubu takiego jak Wisła awans musi być naturalnym celem. Ale przy innej konstrukcji kadry, sugerującej możliwości wspólnego wzrastania, ewentualne niepowodzenie może być łatwiejsze do przełknięcia. Jeśli natomiast będzie się ciągle przemawiać z pozycji wielkiej Wisły i budować kadrę tylko na tu i teraz, jest duże ryzyko, że co roku w maju klub będzie dokładnie w tym samym miejscu. Hasło „czyny nie słowa” bardzo teraz Wiśle bardzo by się przydało.

LEKCJA Z KATOWIC

Pewną lekcję tego, jak to może wyglądać, stanowią Katowice. GieKSa po spadku z Ekstraklasy w 2005 roku wylądowała w IV lidze i błyskawicznie przebrnęła przez niższe ligi. Już w 2007 roku była ponownie na zapleczu Ekstraklasy, gotowa, by ją szturmować. To wtedy powstało hasło „Ekstraklasa albo śmierć”. To wtedy co kilka miesięcy następowało wielkie przesilenie, kryzys, nerwowość, nawoływanie do rozliczeń. Zamiast zbliżać się do awansu, GKS coraz bardziej od niego się oddalał, a presja („Tu jest GieKSa, tu jest presja!”), powoli zamieniała to miejsce w toksyczne. Tę fazę odbudowy zakończył w 2019 roku sensacyjny spadek do II ligi. To wówczas w Katowicach ponownie zatrudniono Rafała Góraka i nie zwolniono, gdy nie awansował od razu w pierwszym sezonie. Ani gdy w dwóch pierwszych latach w I lidze wcale nie był bliski awansu, a w trzecim po 19 kolejkach był na 11. miejscu. Obniżono oczekiwania, obniżono presję, to inni musieli, GieKSa tylko mogła. Zupełnie niespodziewanie w ciągu pięciu sezonów od spadku na trzeci poziom udało się z tym samym trenerem awansować do Ekstraklasy. Czyli zrobić to, co nie udało się we wcześniejszych 12 sezonach.

Wisła, także w warstwie retorycznej, powinna wyluzować z tą Ekstraklasą. Zaakceptować, gdzie aktualnie jest. Zrozumieć, że nie przypadkiem znalazła się na 28. miejscu w hierarchii polskiej piłki. I spróbować skupić się na tym, by coś zbudować, nabrać powtarzalnych kształtów, nie żyjąc tylko z tygodnia na tydzień, od meczu do meczu. Z Ekstraklasy spadają dwa kluby, które będą kandydatami do natychmiastowego powrotu. Pozostaną w lidze trzy kluby z grona Motor, Arka, Górnik Łęczna, Odra, będzie w niej dalej Miedź, będzie prawdopodobnie mocniejszy Bruk-Bet, będzie Wisła Płock i GKS Tychy, większe inwestycje zapowiada właściciel Polonii Warszawa. Będzie więc także i w przyszłym roku z kim przegrać, jeśli głównym argumentem za powrotem Wisły do Ekstraklasy wciąż będzie wielka marka i rzesza kibiców.

WIĘCEJ O I LIDZE:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

Obraniak o Polakach: Byłem zawiedziony. Z Austrią za szybko się poddaliśmy

Kamil Warzocha
0
Obraniak o Polakach: Byłem zawiedziony. Z Austrią za szybko się poddaliśmy

1 liga

EURO 2024

Obraniak o Polakach: Byłem zawiedziony. Z Austrią za szybko się poddaliśmy

Kamil Warzocha
0
Obraniak o Polakach: Byłem zawiedziony. Z Austrią za szybko się poddaliśmy
EURO 2024

Były reprezentant Francji: Polska i Szkocja to najsłabsze drużyny na tym EURO

Arek Dobruchowski
11
Były reprezentant Francji: Polska i Szkocja to najsłabsze drużyny na tym EURO

Komentarze

72 komentarzy

Loading...