Mają, jak na zwycięzcę ligi, niską średnią punktową, ich europejskiej przygody nie będzie wspierał zbudowany wcześniej ranking, jest ryzyko, że nie zdołają zatrzymać wszystkich gwiazd, niekoniecznie będą mieć pieniądze, by mocniej zainwestować w kadrę, a nie mając doświadczenia gry na trzech frontach, mogą mieć problem z powtórzeniem sukcesu za rok. Nieważne. Mistrzostwo dla tej akurat Jagiellonii prowadzonej przez tego konkretnego trenera to znakomity sygnał dla całego polskiego środowiska.
Nie wiem, czy Piotr Stankiewicz, pisząc znakomitą książkę „21 polskich grzechów głównych”, hierarchizował „grzechy”, ale uznajmy, że tak. Dlatego zaraz po słowie wstępnym uderza z całą mocą pierwszym i najważniejszym polskim grzechem, czyli kulturą „niedasizmu”. Strukturalnego przekonywania siebie nawzajem, że czegoś „nie da się” zrobić, w którym funkcjonujemy na co dzień niezależnie od dziedziny życia.
Niby niezależnie, ale gdy czyta się fragment: „z punktu widzenia niedasizmu optymizm, przebojowość i wiara w sens zmiany na lepsze są naiwnością. Są zabawką dla młodych, którzy wciąż bawią się w piasku i nie wiedzą jeszcze, że ostateczna i najgłębsza prawda o prawdziwym życiu w Polsce to konieczność pogodzenia się z tym, że się nie da.”, trudno uwierzyć, że Stankiewicz nie odnosi się do polskiego futbolu. W Polsce, z początkowo dobrą intencją starań o wyższe standardy, trenerzy stają się często głównymi bojownikami „niedasizmu”. Nie da się czegoś zrobić, bo nie ma boiska treningowego, nowego stopera, ważnego piłkarza, nowego kontraktu, szerszego sztabu, spokoju w gabinetach, lotniska, albo odpowiedniego budżetu. Jeśli wszyscy wokół spełnią kiedyś wszystkie warunki, wtedy będzie się dało. Ale póki nie spełnili, to się nie da.
Nadchodzące nieuchronnie już od kilku tygodni mistrzostwo Polski dla Jagiellonii Białystok wzbudzało różne emocje. Obiektywnie udowadniano na liczbach, że to jedna z najsłabiej punktujących drużyn, która wygrała Ekstraklasę. Obawiano się, że mistrz bez zbudowanej odpowiedniej historii rankingowej może nie być korzystny w kwestii przyszłych podbojów w Europie. Że drużyna nieprzyzwyczajona do gry na trzech frontach może mieć w przyszłym sezonie problem z powtórzeniem dobrej pozycji, co znów nie pozwoli na stabilizację. Sugerowano, że lepiej, by mistrzem został ktoś, kto w lecie będzie miał z czego inwestować w kadrę, zamiast spieniężać tych, których akurat można dobrze sprzedać po wyjątkowo udanym sezonie.
Nie brakowało więc głosów, że mistrzostwem dla Jagiellonii ekscytują się tylko „młodzi, którzy wciąż bawią się w piasku”, a z punktu widzenia strategicznego mądrzej byłoby trzymać kciuki za Lecha, Legię czy Raków, jakiekolwiek by w tym sezonie nie były. Myślę, że jest zgoła przeciwnie: mistrzostwo dla Jagiellonii to najlepsze, co mogło się polskiej piłce przytrafić. I to, pomimo że wiele z argumentów podnoszonych przez sceptyków takiego rozstrzygnięcia prawdopodobnie ma rację bytu.
Sposób ma znaczenie
Nie spodziewam się, by pierwszy w historii tytuł mistrzowski dla Jagiellonii stanowił rychłą zapowiedź kolejnego. Nie nastawiam się na mistrza Polski piszącego jakąś ponadprzeciętną historię pucharową. Zdziwię się, jeśli lato będzie dla klubu z Podlasia czasem inwestowania w kadrę, a nie konsumowania finansowego sukcesu. To wszystko uważam jednak w jakimś sensie za drugorzędne. W ostatnich latach mistrzostwo zwykle zdobywał ktoś „duży”, kto teoretycznie chce aspirować do tego tytułu rok w rok. Przyniosło to pewną poprawę sytuacji rankingowej, ale nie na tyle wielką, by uważać, że w grze o mistrzostwo powinny się znajdować tylko trzy-cztery zawsze te same kluby. Nie chodzi jednak o niespodziankę dla samej niespodzianki, lecz o sposób, w jaki do niej doszło.
Choć historie Jagiellonii i Śląska, patrząc pobieżnie, wydawały się zbliżone, bo obie drużyny przed rokiem zajęły dwa ostatnie bezpieczne miejsca w lidze, obie powierzyły wówczas misję ratowania ligi trenerom, których i tak miały już na kontraktach i żadnej z nich absolutnie nikt przed sezonem nie miał na radarze w kontekście walki o mistrzostwo, w rzeczywistości w ostatniej kolejce rozgrywała się wojna światów. Zderzenie dwóch narracji, które wzajemnie się wykluczały.
Wystarczy wyobrazić sobie, co mówiono by, gdyby to Śląsk miał lepszy bilans bezpośrednich spotkań i przy identycznej liczbie punktów to on świętowałby dziś tytuł. „Defensywa wygrywa mistrzostwa”, „drużynę buduje się od tyłu”, „trzynaście czystych kont Rafała Leszczyńskiego”, „najmniej straconych goli w lidze”, „pragmatyzm, oddanie inicjatywy rywalom, unikanie pressingu i posiadania piłki w tej lidze najbardziej popłaca” i z drugiej strony Jagiellonia byłaby „zbyt naiwna”, co doprowadziło do „aż 45 straconych goli, więcej niż spadkowicz z Poznania”, „radosny futbol” itp. W sensie klubowym i ludzkim, sukcesy Jagiellonii czy Śląska byłyby w tym sezonie niemal równoważne, trudno sensownie wskazać mniej sensacyjny z nich. Ale w sensie piłkarskim miało jednak wielkie znaczenie, która narracja zatriumfuje. Zrobiła to ta, która w Polsce zwyciężała rzadziej. Żeby nie powiedzieć, że nigdy.
Jeśli spojrzeć na poprzednich sensacyjnych mistrzów Polski, wszyscy mieli dość zbliżoną charakterystykę. Piast Gliwice 2019 był typową drużyną Waldemara Fornalika. Bardzo zorganizowaną, zdyscyplinowaną, trudną do ugryzienia, solidną, powtarzalną i co za tym idzie niewygodną dla każdego. Ale też unikającą ryzyka i raczej czyhającą na błąd niż prowokującą go. Piast strzelał w tamtym sezonie wiele goli, lecz pod tym względem nie odbiegały od niego szóste Zagłębie i siódma Pogoń. Czym naprawdę wyróżnił się w skali ligi, były 33 stracone bramki w 37 meczach, co oznaczało najszczelniejszą defensywę ligi.
Ładna gra dla silnych albo naiwnych
Trochę inaczej było z mistrzostwem Śląska w 2012 roku, gdy wrocławianie strzelili najwięcej goli, za to stracili najwięcej z czołowej piątki. Kluczem do dobrej ofensywy były wówczas stałe fragmenty gry wykonywane przez Sebastiana Milę. Orest Lenczyk i Waldemar Fornalik należeli do zbliżonej szkoły trenerskiej, jeden był zresztą asystentem drugiego. Różniły się czasy, wykonawcy, statystyki, ale nastawienie obu drużyn było często dość zbliżone. Podobnie jak Zagłębia Lubin z 2007 roku, które było prowadzone przez Czesława Michniewicza, co już sugeruje, że nie mógł to być mistrz oparty na ofensywnych orgiach. GKS Bełchatów Lenczyka strzelił w tamtym sezonie sześć goli więcej od drużyny, z którą przegrał na finiszu. Osiąganie wyników poprzez ofensywny, atrakcyjny futbol było w Polsce zarezerwowane dla Legii i Lecha, które w ostatniej dekadzie zwykle gromadziły w szatniach najwięcej indywidualnego talentu, a wcześniej jeszcze dla Wisły Kraków, która w podobny sposób górowała nad resztą stawki. Ładnie i z polotem grały też czasem drużyny z innych rejonów tabeli, ale ich trenerzy zwykle dostawali od rynku właśnie łatkę naiwniaków, idealistów, którzy nigdy nie osiągną wyniku. Trenerzy z defensywnym nastawieniem zostawiali im chwałę, a zabierali punkty.
Jagiellonia nie tylko zdobyła pierwszy tytuł w historii klubu. Nie tylko została pierwszym mistrzem z północy (dotąd najbardziej wysuniętym na północ miastem z tytułem najlepszej drużyny w kraju był Poznań). To ważne informacje dla kibiców Jagiellonii, dla Białegostoku i pewnie dla całego Podlasia. Dla kogoś, kto nie mieści się w żadnej z tych grup, czyli dla zdecydowanej większości kibiców piłkarskich w Polsce, mistrzostwo akurat dla tej drużyny jest ważne tylko z jednego powodu. Wytrąca wymówki. Pokazuje, że nie trzeba wybierać między sukcesem a ładną grą. Że także w naszej lidze jedno i drugie można połączyć. W kraju, w którym wręcz programowo powtarza się, że polski piłkarz jest stworzony do grania z kontry, zatriumfował nagle mistrz grający pozycyjnie, od własnej bramki, „bawiący się” w swoim polu karnym.
Wielu bohaterów Jagiellonii wynoszono w ostatnich miesiącach pod niebiosa. Począwszy od dyrektora sportowego Łukasza Masłowskiego, przez trenera, po piłkarzy Afimico Pululu, Jesusa Imaza, Bartłomieja Wdowika, Nene, Adriana Diegueza, czy Dominika Marczuka. Mało która drużyna miała aż tak wielu ojców sukcesu. Podkreślano też wkład Tarasa Romanczuka, Kristoffera Hansena czy Michala Sacka w dobre wyniki zespołu. To wszystko prawda, żadnemu z nich nie można odbierać zasług. Gdybym miał jednak wybrać nie najlepszego piłkarza, lecz najbardziej symbolicznego dla drogi, jaką przeszła ta grupa ludzi, wybrałbym Mateusza Skrzypczaka. Nieopiewanego bohatera mistrza Polski.
Symbol drogi Jagiellonii
To zawodnik, który przeszedł w jednej z najlepszych akademii w Polsce cały cykl szkolenia, wychował się w klubie, w którym ścieżka młodych talentów do pierwszej drużyny jest od lat otwarta najszerzej w Polsce i mimo to został przez Lecha Poznań sklasyfikowany jako odrzut. Można było już przyzwyczaić się w ostatnich latach, że Legia wychowuje wielu piłkarzy, z których nie korzysta, bo nie potrafi odpowiednio wprowadzić ich do drużyny. Lechowi zdarza się to rzadko. Gdy już kogoś odrzuca, zwłaszcza jeśli jego ojciec jest kierownikiem drużyny, czyli ważną postacią w klubie, to znaczy, że naprawdę uznaje go za nierokującego. Przeszedł Skrzypczak całą tradycyjną ścieżkę szkolenia, zaliczył dwa wypożyczenia do Puszczy Niepołomice i Stomilu Olsztyn, uzbierał w pierwszej drużynie czternaście występów, z czego tylko połowę w Ekstraklasie i w wieku 22 lat bez żalu został definitywnie oddany Jagiellonii. Podczas gdy jego rówieśnicy i młodsi koledzy przynosili Lechowi miliony i to euro, on zmienił klub za zero i to złotych.
Trudno było zresztą pomyśleć, że Lech w ocenie jego potencjału się pomylił. Gdy zwalniano z Jagiellonii trenera Macieja Stolarczyka, jednym z głównych zarzutów, jakie można było mu stawiać, było upieranie się przy wystawianiu Skrzypczaka, który w zeszłym sezonie kompletnie (się) nie bronił. W prywatnych rozmówkach nawet niektórzy koledzy z drużyny dziwili się, dlaczego ktoś taki zbiera aż tak wiele minut. Przyjście trenera Siemieńca niewiele w tej kwestii zmieniło. Jeszcze na początku tego sezonu nie brak było słusznych głosów, że największy problem Jagiellonii to partner Adriana Diegueza. Czy u boku Hiszpana grał Skrzypczak, czy Miłosz Matysik, żaden nie dorastał poziomem do reszty zespołu, który wystartował nadzwyczaj dobrze.
Tego typu głosów wiosną nie było już jednak słychać. Jagiellonia zagrała w tym sezonie cztery mecze bez filaru defensywy i świat się nie zawalił, bo żadnego z nich nie przegrała, w żadnym nie straciła też więcej niż jednego gola. A im dłużej trwał sezon, tym częściej można było się łapać na tym, że ofensywne podanie przeszywające linie, zdobywające teren, które automatycznie przypisywało się Dieguezowi, w rzeczywistości pochodziło od 23-latka z Poznania. W znanej z NBA kategorii Most Improved Player wyróżniającej gracza, który zrobił największy postęp, Skrzypczak byłby w tym sezonie mocnym kandydatem do nagrody. Mistrzostwo Polski zdobył drugi raz w karierze, ale w 2022 roku z Lechem spędził na boisku 21 minut. Teraz 2400. I choć bohaterami Jagiellonii byli inni, jeszcze rok temu nikt by nie uwierzył, że można zostać mistrzem Polski z Mateuszem Skrzypczakiem jako podstawowym stoperem. Dziś nikt już nie poświęca mu ani chwili. Naturalnie wtopił się w najlepszą drużynę w Polsce.
Mistrz, który brał sprawy w swoje ręce
Gdy będzie się rozkładać na czynniki pierwsze to mistrzostwo, trzeba będzie dojść do wniosku płynącego z samego oglądania spotkań Jagiellonii: to był zespół, który chciał brać sprawy w swoje ręce. Strzelił osiemnaście goli więcej niż druga pod tym względem drużyna w lidze. Zajął pierwsze miejsce w tabeli goli oczekiwanych, czyli faktycznie tworzył najlepsze sytuacje, a posiadaniem piłki ustępował tylko Lechowi Poznań. Odbierał najwięcej piłek w kontrpressingu, czyli w ciągu pięciu sekund po stracie, wymienił najwięcej podań z najwyższym odsetkiem celności i miał bramkarza kopiącego na najkrótsze odległości. Gdy wszystkie te statystyki należą do zespołu przegrywającego, szydzi się często, że posiadanie piłki i wymienianie podań są przereklamowane. Niech to jednak działa także w drugą stronę: warto zauważyć, że w ten trudniejszy, bardziej ambitny i rozwijający zawodników (Skrzypczak, Wdowik!) sposób też da się odnieść sukces. Posiadanie piłki i częste wymiany podań nie powinny być celem samym w sobie, ale środkiem prowadzącym do celu jak najbardziej.
Zarzutem, który często słyszało się wobec Jagiellonii, jest natomiast jej gra obronna. 45 straconych goli to najwięcej z czołowej siódemki ligi. To więcej niż kilka drużyn walczących o utrzymanie. Warto jednak zwrócić uwagę, że jakaś część tych trafień wynikała nie z indywidualnej nieudolności poszczególnych graczy, lecz ze świadomie podejmowanego ryzyka. Jagiellonia była bodaj jedynym zespołem w Polsce, któremu zaczynanie akcji od własnego bramkarza regularnie przynosiło więcej korzyści niż szkód, bo po minięciu pierwszej linii pressingu pozwalało uzyskać mnóstwo miejsca do ataku, ale kilka razy jednak sama straciła w ten sposób gole. Jagiellonia szła do przodu po kolejne trafienia, przez co wrzucała w koszty, że jakieś też straci. Wychodziła jednak z założenia, że będzie w stanie zdobyć więcej bramek niż rywal i ostatecznie takie podejście przyniosło sukces. A nam, traktujących futbol jako część branży rozrywkowej, pozostaje tylko przyklasnąć. Jakieś pole do dyskusji istnieje, gdy ładna gra nie przekłada się na wyniki, albo gdy brzydka przynosi sukcesy. Jeśli jednak udaje się połączyć jedno z drugim, można tylko chwalić.
Straty wliczone w koszty
Warto zresztą pochylić się nie tylko nad samą liczbą straconych bramek, ale nad ich rzeczywistym znaczeniem. Trzynaście bramek białostoczanie stracili w meczach, które ostatecznie i tak wygrali. Stanowiły jakąś korektę wyniku, zmuszały Jagiellonię do strzelania kolejnych goli, jednak ostatecznie niczego jej nie pozbawiały. Dziewięć meczów bez straty gola to może nie jest mistrzowski wynik, ale tu już między Jagiellonią tracącą sporo bramek a Śląskiem tracącym mniej, przepaści nie ma, bo wrocławianie takich spotkań mieli trzynaście. Przestawiając wajchę w stronę ofensywy, strzelając tak wiele goli, Jagiellonia zmniejszała procentowy wpływ każdego wpuszczonego.
A pod względem oczekiwanych goli straconych Jagiellonia ustępuje Śląskowi tylko o 2,5 bramki. Co może sugerować, że to nie wrocławianie przez cały sezon tak świetnie bronili, a białostoczanie tak fatalnie, lecz że akurat na tej pozycji Śląsk miał największą przewagę indywidualną. Według wyliczeń StatsBomb spośród wszystkich bramkarzy w Ekstraklasie Rafał Leszczyński uratował zespół przed największą liczbą goli, Zlatan Alomerović jest w tej statystyce trzeci od końca. Podczas gdy Polak uchronił Śląsk przed pięcioma bramkami, które uśredniony bramkarz na jego miejscu by puścił, Serb puścił prawie cztery gole, których spokojnie dałoby się uniknąć. Upraszczając, sama różnica w formie bramkarzy odpowiada za dziewięć bramek różnicy między Śląskiem a Jagiellonią (z czternastu, które dzielą te zespoły). Być może więc, wymieniając jedną jednostkę na lepszą, białostoczanie są w stanie zaradzić swojej największej słabości.
Oprócz aspektów typowo piłkarskich jest jeszcze aspekt ludzki tego mistrzostwa. Adrian Siemieniec osiągnął ten historyczny sukces dosłownie z uśmiechem na twarzy. Nie pohukując na wszystkich wokół, nie budując oblężonej twierdzy, nie węsząc spiski, nie zamykając się na świat zewnętrzny. Czy przy włączonych kamerach, czy przy wyłączonych, pozostał przez cały sezon pozytywną jednostką, której trudno było nie lubić. Oprócz kwestii taktycznych, warsztatowych, które Siemieniec pokazał, budując mistrzowski zespół, to także pozytywny sygnał w stronę środowiska trenerskiego: naprawdę, odrobina uśmiechu, normalności, ludzkiej twarzy nie jest od razu oznaką słabości. Polska liga potrzebuje więcej drużyn z nastawieniem Jagiellonii. Ale by tak się stało, potrzebuje więcej Adrianów Siemieńców. To charakterystyczne, że ze wszystkich trenerów nowej fali, którzy szeroką ławą weszli w ostatnim czasie do polskiej ligi, jako pierwszy sukces odniósł ten, który najmniej mówił o taktyce, a najwięcej o relacjach. Wraz ze skomplikowanymi statystykami, systemami taktycznymi i pojęciami, w których Siemieniec też bardzo dobrze się porusza, w futbolu nadal nie zmieniło się jedno. Trener pozostaje dla drużyny przewodnikiem, liderem, mentorem. I to, w jaki sposób tę rolę interpretuje, rezonuje potem na cały zespół. Jeśli drużyna jest boiskowym odbiciem swojego trenera, mistrz Polski ma w tym roku twarz łagodnie uśmiechniętą.
WIĘCEJ O JAGIELLONII BIAŁYSTOK:
- Wszystkie rekordy Jagiellonii
- Architekci sukcesu. To oni wygrali Jagiellonii mistrzostwo
- Mistrzostwo Jagi to triumf normalności w chorej lidze
- Jagiellonii Białystok do twarzy z mistrzostwem Polski
Fot. Newspix