Duma Podlasia teraz to już naprawdę jest dumą i pozostanie dumą na wieki wieków, amen. Po swojej stronie miała moce boskie, półboskie i jak najbardziej ludzkie, a wszystkie te siły złożyły się na wielki i zachwycający sukces – dały podopiecznym Adriana Siemieńca i samemu trenerowi nieśmiertelność. Pasuje ten triumf uśmiechniętemu od ucha do ucha Tedowi Podlasso, pasuje też skupionemu i poważnemu Tarasowi Romanczukowi czy rozbrykanemu Dominikowi Marczukowi. Pasuje też jednak białostockim taksiarzom, sklepikarzom, politykom, dziennikarzom. Wszystkim z tym mistrzostwem do twarzy.
Bardzo się postarali, by wspólnymi siłami wciągnąć Jagę na najwyższy stopień podium. Ten potwór nie narodził się w wyniku eksperymentów jakiegoś szalonego naukowca, lecz jest odzwierciedleniem marzenia tysięcy mieszkańców Białegostoku. Tysięcy przedstawicieli, jak sami mówią, Polski B. Tej, która w teorii powinna z pokorą przyglądać się kolejnym wielkim historiom pisanym przez wielkich z tej drugiej, niby lepszej Polski.
A teraz napisała własną wielką historię.
Spotkani przez nas w tym wspaniałym dla całego regionu dniu ludzie z trudem ukrywali pewien trawiący te okolice wyrzut. Motyw walczącej o szacunek Polski B atakował znienacka – a to na rogu ulicy, a to w taksówce, a to jeszcze na pełnej alkoholu i grupowych śpiewów mistrzowskiej fecie. Tak jakby w Białymstoku musieli dziś udowodnić, że też potrafią.
Prawda jest taka, że chyba serio w końcu musieli. Bardziej sobie, niż komukolwiek innemu, ale jednak.
Scena pierwsza, w której Jagiellonia wozi nas samochodami
Możecie się śmiać, że takie historie zawsze dotyczą taksiarzy, ale z dworca do hotelu przyszło nam jechać z Igorem – facetem odzianym w starą bazarkową koszulkę Jagi. Gościem, który na podszybiu rozłożył tak samo stary szalik, ale mimo takiego wyraźnego wsparcia okazywanego drużynie, na mecz się nie wybierał.
– Nie, nie, nie idę. Zarabiam, pokorzystam z okazji. Posłucham sobie relacji w Radiu Białystok i jakoś zleci.
To może być jedyny taki mecz w historii…
– No tak, znowu jest ta szansa. Wcześniej też była i co z tego? Nie udawało się finiszować jako mistrz. Pamiętam jak w 2007 Jaga awansowała do Ekstraklasy – przyjechaliśmy wtedy z mojej wioski razem z kolegami wozem strażackim na stadion, potem też braliśmy udział w fecie, sukces, emocje. Fajnie, gdyby można to było przeżyć w większej skali, ale to nadal nic pewnego. Historia uczy no, tego…
Pokory?
– Pokory.
To co jeśli przegrają?
– Jak przegrają, to chuj (śmiech).
W słowach nie przebierał też kolega Igora po fachu – mężczyzna w średnim wieku, z pokaźnym brzuszkiem i donośnym głosem.
– Nie, nie idę – burknął. Wtedy wydawało się, że nie będzie zbyt rozmowny, ale kilka słów kluczy rozwiązuje język takim facetom.
Piwko.
Kobitka.
Pieniążki.
I potem już poleciało:
– Miałem tam być, kumpel obiecał, że on nam ogarnie bilety. I wie pan co? Sobie ogarnął, ale o mnie kutas zapomniał. Jakbym na niego nie liczył, to na pewno sam bym coś załatwił, siedziałbym sobie teraz z piwkiem na stadionie, a nie jeździł w kółko. Ale ja mu już dam popalić! Taką mu dopierdolę zemstę, że zobaczy…
A zobaczy też, jak Jaga zdobywa mistrzostwo?
– Panie, oni to potrafią zjebać jak nikt! Nie wiem, co jest z tą drużyną, że zawsze jak jest o krok od sukcesu, to coś się musi popsuć. Jakaś taka mentalność prawdziwych przegrywów. Przepierdolić na ostatniej prostej.
To co by pan zrobił?
– Proste. Wyszedłbym na nich mocno, zapracował na trzy gole do przerwy i potem już na spokojnie dociągnął do końca. Szybko to trzeba rozstrzygnąć, wie pan.
Wiecie jak to jest – komputery, algorytmy, młodzi trenerzy, analitycy-srycy, a na koniec wpadną na to samo, co bezimienny taksówkarz specjalizujący się hobbystycznie w przewidywaniu przyszłości.
Scena druga, w której Zenek Martyniuk śpiewa, a spiker próbuje
PARA PA PARA PAPA!
Stadion Jagiellonii zatrząsł się w posadach.
ŁOOO-O!
Co to może być? Ptak? Samolot?
ŁOOO-O!
Nie! To Zenek Martyniuk i jeden z najbardziej nietypowych koncertów disco polo, o jakim kiedykolwiek słyszeliście. Białystok ma w sobie taką lekko przaśną nutę, ale nie dopatrujcie się w tych słowach żadnej złośliwości. Tym bardziej, że są sytuacje, w których nóżka sama tupie.
– Pszczółka Maja sobie lata, łoooo-oooo, zbiera nektar dziś na kwiatach.
Bez względu na to, czego wyczekuje akurat Pan Gucio w tulipanie, Zenek potrafi kupić sobie przychylność publiczności. Sam też bawi się zresztą naprawdę nieźle – umieszczony na platformie za jedną z bramek dyryguje tłumem i stara się zapanować nad ochotą do charakterystycznych dla siebie dalekich spacerów po scenie. Bo jego scena ma dziś góra trzy metry na dwa.
Z tego wszystkiego wyszło nam takie podlaskie Super Bowl, które – znów to zaznaczmy bardzo wyraźnie – nie ma się czego wstydzić w zestawieniu z amerykańskim odpowiednikiem. Jest jakieś, własne i bardzo autentyczne. A o oprawę meczu dbają pozytywne postacie, które mogą być dobrą wizytówką regionu.
Oprócz koncertu znanego wokalisty władze klubu zafundowały nam występ mażoretek, orkiestry dętej czy brazylijskich bębniarzy z Polski. Swoich sił na kanwie artystycznej ewidentnie chciał też spróbować stadionowy spiker, którego kilka razy poniosła fantazja. Intonował jakąś stadionową przyśpiewkę, ale na intonacji nie kończył… Dalej zawodził więc żałośnie do mikrofonu i zamiast dać wybrzmieć trybunom, kilka razy chyba niepotrzebnie je przykrył. Znów jednak nadał ten białostocki sznyt na wskroś białostockiemu popołudniu. Ot dodatkowa łyżka kiczu w beczce przyjemnej przaśności.
Umiejętnością tworzenia przyjemnie przaśnego show mogą się w Białymstoku chwalić jak nikt. Jest swojsko, jest miło, o to chodzi. A za chwilę Zenek znowu swoje:
SPADAJĄCA GWIAZDA SPEŁNIA SNY,
W KTÓRYCH GŁÓWNĄ ROLĘ GRASZ TY
Scena trzecia, w której Jagę błogosławi papież Franciszek
Idąc na stadion, spodziewacie się wielu rzeczy, ale tej spodziewacie się najprawdopodobniej najmniej. Wyświetlone na telebimie krótkie nagranie pokazujące papieża Franciszka i… jednego z wiernych ubranego w barwy Jagiellonii. Ojciec Święty w pewnym momencie unosi ku górze kciuki w jednoznacznym geście – podobno właśnie zobaczył na ekranie telefonu, jak Jaga gra w piłkę i ewidentnie mu się spodobało. Obrazek, nie bójmy się tego słowa, kuriozalny.
Do papieża udało się dotrzeć przy drobnej pomocy biskupa Podlaskiego, Józefa Guzdka. Duchowny załatwił polskiej grupie audiencję, podczas której Jagiellonia dostała błogosławieństwo do walki o mistrzostwo Polski. Symboli religijnych zobaczyliśmy wokół bardzo sporo, ale to pewnie ten jeden wzbudził zdecydowanie największe zainteresowanie. Nasze, choć również pozostałych kibiców. Gdzieniegdzie ktoś wykonywał tuż przed meczem znak krzyża, przywołując w ten sposób siły boskie. Półbóg disco polo to jedno, ale wsparcie najwyższego też przecież nie zaszkodzi. Tak samo, jak nic nie szkodzi nikomu dobre słowo od papieża.
Potem też pomóc mógł mocny przekaz od kibiców, których wiara nie dość że była bardzo silna, to jeszcze poparta solidnymi podstawami. Przez jakiś czas stadion śpiewał nawet:
– Słuchaj Jezu, jak cię błaga lud. Jagiellonię mistrzem Polski zrób.
Dowodów na to, że podopiecznych Adriana Siemieńca nie popchnęła wczoraj ku zwycięstwu siła wyższa nie ma i raczej nie będzie.
Scena czwarta, w której Jagiellonia Białystok jest mistrzem Polski
W korytarzu stoi Dominik Marczuk. Gada ze znajomymi, w międzyczasie grzebie w telefonie – dusza towarzystwa, ale chwilowo chyba troszkę zmęczony.
Nie za ciężki ten medal?
– Sam zobacz, trochę waży.
No aż się garbisz trochę.
– Ty, no właśnie. Dobrze, że przypominasz, trzeba się prostować.
Poświęciłbyś mi chwilę? 5-10 minut?
– Nie, teraz to nie, potem się możemy zgadać, wiesz, teraz to nie ma co…
Potem był jednak już tylko niekończący się balet, w którym młodzieniaszek grał zdecydowanie pierwsze skrzypce. Scena ustawiona w centrum miasta i tłum zgromadzony przed nią obudziły w Marczuku prawdziwego imprezowego tygrysa. Wodzireja w przeciwsłonecznych okularach, który grubo po zachodzie słońca nie miał zamiaru rozstać się z tym dodającym fajności elementem garderoby. Wcześniej, jeszcze na stadionie nie miał potrzeby zasłaniania oczu, ale bawił się równie przednio.
W ogóle większość ludzi związanych w ten czy inny sposób z Jagiellonią miniony wieczór, a po prawdzie i cały dzień, zaliczy do najbardziej udanych w swoim życiu. Jego kulminacją był ten piękny moment, w którym sędzia Raczkowski zagwizdał po raz ostatni, a kibice nie byli w stanie powstrzymać emocji i bardzo szybko dołączyli do świętujących na murawie piłkarzy. Każdy przeżywał to na swój sposób, ale każdy był przeszczęśliwy.
Postaw było zdecydowanie kilka. Droga Marczuka to tylko jedna z wielu obranych tego dnia przez ludzi z Jagą w sercu. Szkliste oczy pracującego dla białostockiego Radia i Dariusza Cara oddawały tyle samo emocji, co wszystkie te energiczne podrygi – facet potrafił stać spokojnie w tłumie pełnym wiwatujących kibiców, wpatrzony w tłum chyba jeszcze głośniejszych piłkarzy i trenerów, a sam pozostając pomiędzy młotem a kowadłem po prostu delektował się realizacją marzenia wszystkich pokoleń kibiców Jagiellonii. Starych, zbliżających się do setki, bo i tak doświadczeni znajdują się na trybunach. Młodych, bo takich też nie brakuje, a na stadion weszło ich wczoraj dobre kilka tysięcy.
Bliżej tej pierwszej grupy, miejmy nadzieję, że się nie obrazi, trzeba zakwalifikować będącego z Jagiellonią od lat Jerzego Kułakowskiego, który komentuje mecze Dumy Podlasia dla Radia Białystok. To jego głosu słuchał w samochodzie jeżdżący taksówką Igor i to z nim wiele podobnych Igorowi osób przeżyło ten pierwszy tytuł mistrzowski Jagi. A jak odreagował to wszystko pan Jurek? Jak najmniejszy smyk – nie mogąc usiedzieć w miejscu dłużej niż dwie minuty, co chwilę znajdował sobie jakieś zajęcie. A to kogoś zaczepił, a to znowu usiadł spokojnie w kącie, po chwili znów wystrzelił jak z procy i rzucił się w wir towarzyskiej pogadanki. Wyrzuty energii godne nadpobudliwego ośmiolatka, ale i w pełni uzasadnione w takich okolicznościach.
Ilu ludzi, tyle i pewnie sposobów na przeżywanie tego wieczoru. W pewnym momencie swoją werwę stracił już nawet Adrian Siemieniec, którego zmogło zapewne zmęczenie zmieszane z szampanem, ale i poczucie wykonanego zadania. Świadomość, że to koniec pewnego bardzo ważnego etapu i choć za rogiem czekają kolejne wyzwania, to po tym, co się stało, nie będą one już takie ważne.
– Oni naprawdę przeszli do wieczności, to nie jest takie pierdolenie, wiesz? Polska A to niech nam teraz buty czyści, bo to my staliśmy się właśnie ważniejsi. Nieźle im utarliśmy nosa, a o chłopakach, wiesz, piłkarzach, trenerach…
Dalej padło chyba “nigdy nie zapomnimy”, ale wybrzmiało tak samo niewyraźnie, jak imię przedstawiającego mi się kibica, autora tego krótkiego monologu. Wieczność, nieśmiertelność i wielki triumf Polski B nad Polską A. Pakiet startowy wypowiedzi każdego kibica na placu przed miejskim ratuszem. Feta fetą, ale o tych najważniejszych punktach nikt nawet nie spróbował zapomnieć.
Scena piąta, w której odkrywamy uroczy artefakt
Trzech uśmiechniętych od ucha do ucha gości wpada na nas w okolicach autobusu, którym ich bohaterowie przyjechali ze stadionu do centrum miasta. Wiecie, takiego z piętrem, bez dachu, w angielskim stylu. Takiego, jaki po prostu trzeba było załatwić na ten magiczny wieczór. No ale – wpadli na nas trzej mężczyźni, pijani ze szczęścia i szczęśliwi z pijaństwa zarazem. Jeden trzyma w ręce puchar, który w trakcie mistrzowskiej fety napisał swoją własną historię.
– To taki trochę jakby plastikowy wazon, ale jest dla mnie ważny – przekonuje z pewnością w głosie jeden z delikwentów. – Pili z niego piwo, no ten, Taras Romanczuk, kapitan, legenda. Pił też na pewno Afimico Pululu, sam podawałem. To od teraz kawał ważnej pamiątki i nic już tego nie zmieni. Weź sobie, potrzymaj – wziąłem sobie, potrzymałem.
– Ostrożnie! Tu jest pęknięty, uważaj! Nie wiem, jak to się stało, ale zobacz, o tu jest taka ryska, nie chcę żeby to jebło, nie.
Relikwia. Kielich, z którego pili białostoccy świeccy święci – Taras Romanczuk i Afimico Pululu. Nowe oczko w głowie gościa około czterdziestki, którego żona będzie się teraz zmagać z wyjątkowo upierdliwym zbieraczem kurzu stojącym na półce. Pewnie zresztą w bardzo eksponowanym miejscu. Kawał plastiku, w dodatku pęknięty.
– I to chcesz w ogóle gdzieś publikować? Takie coś? Przecież ja ten link w ramkę oprawię i będę to za jakiś czas wnukom pokazywał, chłopie. To nawet lepsza pamiątka niż to – wskazuje na ukochane przed chwilą, a wzgardzone w tej chwili wielkie plastikowe naczynie.
Nie wiem nawet, jak masz na imię, ale pokaż to wnukom. A ten śmieszny wazon/kufel zachowaj do końca życia.
Scena szósta, w której poznajemy historię pewnego zdjęcia
Ale najpierw musieliśmy poznać Andrzeja, który chciał nam tę historię opowiedzieć.
– Skąd jesteście? O proszę, Weszło… Pozdrówcie Wojtka Hadaja, bardzo proszę.
I co mu przekazać?
– Jaga mistrz!
Piękny macie wieczór, co nie?
– No to jest wspaniałe, na coś takiego czekasz całe życie. Może w innych klubach w Polsce znajdą się tacy, co pamiętają, jak ich drużyna była mistrzem, nawet jeśli to było dawno. Ale jest taki kibic urodzony chyba w 1929 roku i jesteśmy my – tu wskazuje na kolegę obok – rocznik ’97, a żaden czegoś takiego nie przeżył. Tu zobacz, zrobiliśmy sobie zdjęcie z Tarasem Romanczukiem, naszym kapitanem, legendą. Bo to jest legenda, naprawdę, patrz, o takie.
– I musieliśmy mieć tę fotkę, bo słuchaj tego, to jest dobre. Dziesięć lat temu, zrobiliśmy sobie zdjęcie z nieznanym graczem z Ukrainy, z którym nikt specjalnie zdjęcia nie chciał. Wszyscy chcieli fotkę z Pazdanem, Tuszyńskim, Dzalamidze, a my z Tarasem.
Tu wtrąca się kolega:
– On mi nawet dał to zdjęcie jako prezent ślubny! Załatwił na nim podpis Tarasa i… w sumie nie wiem, czy miałem piękniejszy prezent ślubny niż ten.
– Dziś po prostu musieliśmy to powtórzyć – kontynuuje Andrzej. – Wrócę do domu, to znajdę to zdjęcie i ci prześlę. A jak nie będę pamiętał, to napisz do mnie rano.
Pamiętał w niedzielę o 2:18.
– Siema szefie, zdjęcie, o którym mówiłem, udało się odgrzebać. Po sezonie 14/15, local football w najczystszej postaci. W chujowej jakości, ale za to szczery do bólu. Pozdrawiam.
Kolejka do kapitana Jagi była długa. Na każdym kroku proszony o zdjęcie z kibicami Romanczuk chował w sobie ogromne pokłady cierpliwości i nie miał oporów, by dzielić się radością z innymi. Reagował na każdą, nawet najdrobniejszą zaczepkę. Jednym wystarczył uścisk dłoni, innym nawet kontakt wzrokowy i uśmiech. Inni potrzebowali zrobić sobie z Tarasem zdjęcie. A nam pomocnik Jagiellonii powiedział coś takiego:
– Emocje na pewno we mnie buzują. Nie ukrywam, jestem jednym z najszczęśliwszych ludzi, pewnie nawet najszczęśliwszym w całej Polsce. Długo na to pracowałem i chciałbym przede wszystkim podziękować sztabowi, trenerom – po pierwszej kolejce, po 0:3 z Rakowem, to oni uwierzyli w nas, w to, że jesteśmy dobrymi zawodnikami, że jednak potrafimy grać. Myślę, że zdecydowanie odpłaciliśmy za to zaufanie.
Scena siódma, ostatnia, w której dajemy się porwać tłumowi
Świętowanie trwało do naprawdę późnych godzin nocnych, a i nad ranem słychać było jeszcze grupki kibiców zawodzące powtarzane przez cały wieczór przyśpiewki. Po takiej dawce “Jagiellonio, klubie mój” mam wrażenie, że mój mózg zamienił się w żółto-czerwonego chomika, który bez chwili odpoczynku biega w kołowrotku popiskując całą pieśń. Co jakiś czas dorzuca jeszcze “Jaga, Jaga, Jaga”…
Najlepszym rozwiązaniem na te białostockie mantry było oddanie się chwili, popłynięcie z nurtem tej pasiastej rzeki, która zalała Rynek Kościuszki. A tam było doprawdy wszystko.
Więksi bawili się tym, czym nie mogli się bawić mniejsi. Mniejsi włazili tam, gdzie nie weszliby ci więksi. Od eleganckich pań na szpilkach, przez parę staruszków uśmiechniętą wśród tłumu po spełnionych fanatyków, którzy na każdym kroku dawali upust emocjom. I co z tego, że po raz siedemsetny mieli zaraz krzyknąć, że Jaga mistrz.
Co kilka sekund ktoś poklepuje mnie po plecach. Co kilka minut gratuluję komuś mistrzostwa Polski. Kilka razy musiałem nawet kogoś przytulić, samemu będąc ściśniętym w cudzych ramionach jak sardynka w puszce. Miłe? Miłe jak cholera! Nie jestem kibicem Jagiellonii i nigdy nim pewnie nie będę, ale doświadczyłem wczoraj czegoś, co naprawdę trudno opisać. Czegoś na kształt przenoszenia najczystszej emocji z człowieka na człowieka. Nie miałem powodów, by się cieszyć, ale czując mieszającą się ze wzruszeniem i niczym nieskrępowaną radość ludzi wokół, sam miałem chwilami dreszcze i dałem się chyba zarazić tym zbiorowym poczuciem spełnienia. Wszystko dlatego, że pozwoliłem sobie zostać na ten jeden wieczór maleńką częścią wielkiego tłumu mistrzów Polski. I dzięki, że mogłem.
ANTONI FIGLEWICZ Z BIAŁEGOSTOKU
CZYTAJ WIĘCEJ O JAGIELLONII:
- Mistrzostwo Jagi to triumf normalności w chorej lidze
- JAGA MISTRZ! Pokaz siły na koniec sezonu!
- Wszystkie rekordy Jagiellonii
Fot. FotoPyk/Newspix