Korona Kielce stała nad przepaścią. Miała w tym sezonie tyle polotu, ile Jacek Kiełb podczas swojego jedynego publicznego wystąpienia w krótkiej karierze politycznej, kiedy dukał, że „trzeba zaangażować kluby w zaangażowanie”. Na domiar złego wiatr miejskiej polityki sprawia, że spadek do I ligi oznaczałby najpewniej zakopanie się w marazmie peryferia polskiego futbolu na lata. „Scyzorom” w ostatniej kolejce przyszło jednak grać z Lechem Poznań, więc niespodziewanie… utrzymały się w Ekstraklasie.
Kolejorz to jakiś wyższy poziom piłkarskiego frajerstwa. Mokra szmata wiecznie żywa. Dopiero stracili szansę na europejskie puchary, więc kibice na trybunach urządzili sobie plażową dyskotekę. Przynieśli kolorowe dmuchane piłki, puszczali piosenki pod nóżkę (nie ma serca ten, kto nie uśmiechnął się na „Explosion” Kalwi & Remi) i tańczyli w ich rytm z prostym przekazem dla piłkarzy i władz Kolejorza: mamy wywalone w to spotkanie, bo wy mieliście wywalone w cały sezon. Z Koroną wypadało im jednak wygrać.
Cóż, przegrali.
Tak, takie są suche fakty, niech do każdego to dojdzie: Korona Kielce utrzymała się w Ekstraklasie, a Warta Poznań spadła do I ligi.
Korona zostaje w Ekstraklasie!
Korona rozegrała beznadziejny sezon. Jej skład zaludnili najwyżej przeciętni piłkarze, czego najlepszym dowodem wyciągnięty z zamrażarki Petteri Forsell. Kamil Kuzera wiele tygodni temu zdawał się stracić umiejętność zaszczepiania podopiecznym ducha walki i taktycznej finezji, które cechowały ten zespół rok temu. Paliło się w gabinetach: Bogdan Wenta ściął głowę Piotra Dulnika, Łukasz Jabłoński w kolejnych wypowiedziach stawał się coraz bardziej bezradny, pojawiło się realne niebezpieczeństwo, że spadek do I ligi będzie początkiem końca klubu w obecnym kształcie.
Ale…
Korona utrzymała się zasłużenie. Cholera jasna, tak, zasłużenie. W meczu z Lechem zrobiła bowiem to, czego nie potrafiła zrobić Warta w Białymstoku. Wygrała, bo nie kalkulowała. Oddała dwadzieścia trzy strzały przy zaledwie ośmiu Kolejorza, w tym aż dwanaście celnych przy marnych trzech po stronie gospodarzy. Dwoił się i troił Bartosz Mrozek, z dystansu mnóstwo razy próbował Martin Remacle, okazje mieli Danny Trejo i Jacek Podgórski, z rzutu wolnego huknął Bartosz Kwiecień (przeżegnaliśmy się), w końcu zaś świetną zmianę dał Adrian Dalmau, a dublet ustrzelił Jewgienij Szykawka (zgłupieli Bartosz Salamon i Antonio Milić). Przede wszystkim Białorusinowi kielecka społeczność winna jest głęboki ukłon.
Goście nic nie robili sobie z tego, że po pierwszej połowie i golu Mikaela Ishaka przegrywali 0:1, że w samej końcówce Kwiecień musiał wybijać piłkę z linii bramkowej, a cuda w bramce wyczyniać Xavier Dziekoński. Tam była jazda na dupach. Robienie wszystkiego, żeby wyszarpać trzy punkty rywalom z gardła. I to się powiodło, bo tak właśnie powinno się grać o utrzymanie.
Tuż po przerwie Filip Marchwiński dostał czerwoną kartkę za dość przypadkowe nadepnięcie Remacle’a, to oczywiście Koronie pomogło, ale też trzeba było umieć przejąć inicjatywę i zrobić swoje. Ekipa Kuzery to właśnie zrobiła. Wygrzmociła Lecha, który… po prostu się skompromitował.
Na fatalnym występie Lecha traci przede wszystkim Poznań. Raz, że Kolejorz spisuje sezon na straty, choć jego władze zapowiadały przed nim, że klub jest najsilniejszy od lat. Dwa, że również w wyniku tej wpadki z ligi poleciała Warta, która zdezerterowała w Białymstoku. Masakra. Kompletna masakra.
I brawo dla Kielc.
Czytaj więcej o Lechu i Koronie:
- Siedem wypowiedzi przedstawicieli Lecha Poznań, które fatalnie się zestarzały
- Jabłoński: Mam sobie wiele do zarzucenia. Mogłem kilka rzeczy zrobić inaczej
- Alarm! Wenta czuje się urażony, więc robi czystkę w Koronie
- Największa porażka Bogdana Wenty [REPORTAŻ]
Fot. Newspix