Takiej postaci nie trzeba nikomu przedstawiać. Janne Ahonen to jeden z najlepszych skoczków narciarskich w historii tej dyscypliny. Wielki rywal Adama Małysza z pierwszej dekady XXI wieku i legenda o kilku twarzach. Tej, która przegrywała z własnymi demonami i tej, która nie pokazywała żadnych emocji. – Byłem bardzo nieśmiały. Po kilku latach zauważyłem, że ludzie to podchwycili i zrobili z tego mój znak rozpoznawalny. „Nie uśmiecha się, nie mówi za wiele, jest wycofany”. Wykorzystałem to. Ukrywałem się pod takim wizerunkiem – przyznał Fin w trakcie rozmowy.
47-letni Ahonen przyjechał do Polski, żeby promować swoją biografię. Porozmawialiśmy z nim m.in. o problemach z alkoholem, rywalizacji z Adamem Małyszem, liście z pogróżkami przed konkursem w Zakopanem, znaczeniu Turnieju Czterech Skoczni, pasji do Formuły 1, groźnym upadku w Planicy z 2005 roku, zapaści fińskich skoczków, powrotach do skakania czy słynnej masce używanej na zawodach. Zapraszamy do lektury.
A oficjalną biografię Janne Ahonena znajdziecie na stronie wydawnictwa SQN.
***
Matti Hautamäki powiedział w twojej biografii, że obok Adama Małysza jesteś prawdopodobnie najpoważniej podchodzącym do swojej pracy skoczkiem wszech czasów. Jak interpretujesz takie słowa?
Byłem małych chłopcem, kiedy zacząłem skakać. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale zawsze byłem bardzo zmotywowany, żeby być tak dobry jak Matti Nykänen i Jens Weissflog. To byli moi idole z dzieciństwa i naprawdę wierzyłem, oglądając ich w telewizji, że mogę znaleźć się na ich miejscu. Wpoiłem sobie, że już na treningach zaczyna się moja droga do bycia profesjonalnym skoczkiem. Przykładałem się, nie odpuszczałem. Wszystko musiało być perfekcyjne.
Miałeś po prostu idealną mentalność sportowca.
Nie zaprzeczę, bo faktycznie byłem silny mentalnie i jak się na coś uwziąłem, to szedłem do celu. Ale, szczerze mówiąc, to było łatwe. Nie czułem presji i nikt nie mógł zaburzyć mojej pewności siebie, bo wiedziałem, że mam za sobą całą tę wykonaną pracę. Gdybym jej nie miał, mógłbym się obawiać, czy dam radę. Ale skoro tyle nad sobą pracowałem, skoro robiłem wszystko, co mogłem, żeby zostać dobrym skoczkiem, miałem w głowie myśl „Okej, to wystarczy, żeby pokonać Adama Małysza czy kogokolwiek innego”.
W książce wspominasz Adama wielokrotnie. W pewnym fragmencie wymieniasz jedną z jego przewag nad tobą – był niższy i lżejszy. To naprawdę miało tak duże znaczenie i czy w całej tej rywalizacji czułeś, że w jakimś elemencie jest od ciebie lepszy?
Adam to był dla mnie zawsze ogromny talent, a ja byłem dużym skoczkiem, wręcz odrobinę za dużym. Adam był bardzo mały, ja byłem jednym z najcięższych zawodników w stawce. Nie ukrywam – czasami było przez to trudniej. Tak jak powiedziałem: byłem pewny siebie, ale zdarzało mi się myśleć przed konkursami, że Adama trudno będzie pokonać. Nie dość, że miał naturalny talent do skoków narciarskich i wszystko robił perfekcyjnie, to jeszcze nieco pomagała mu sylwetka.
Skoro sam twierdzisz, że byłeś nawet za duży, oznaczało to, że do pewnych elementów swojego rzemiosła musiałeś podchodzić inaczej niż inni?
Tak. Odczuwałem tę różnicę szczególnie na zjeździe po odbiciu z belki. Ten element skoku zajmował mi za dużo czasu, nie osiągałem najwyższych możliwych prędkości, więc musiałem modyfikować swoją technikę.
W książce dałeś do zrozumienia, że Turniej Czterech Skoczni zawsze był dla ciebie najważniejszą częścią sezonu. Wygrałeś go pięć razy i do tej pory nikt tego osiągnięcia nie powtórzył. Dlaczego tak ci odpowiadał?
Cóż, może przez samo nastawienie? Różni skoczkowie mają swoje ulubione skocznie, a niektórzy czekają przede wszystkim na olimpiadę. Ale dla mnie, odkąd zobaczyłem TCS w telewizji jako dzieciak, to był zawsze numer jeden. Nie złoto olimpijskie, nie nic innego.
Turniej Czterech Skoczni stawiałeś wyżej niż złoto olimpijskie, które można wygrać tylko raz na cztery lata?
Zdecydowanie. Ktoś może się dziwić, ale dla mnie to prosta sprawa. Żeby wygrać TCS, musisz wykonać osiem świetnych skoków w czterech konkursach. Do złota olimpijskiego potrzebujesz dwóch skoków, więc na dobrą sprawę może je wygrać nawet ktoś przypadkowy. Nie mówię, że słaby, ale ktoś, na kogo byśmy nie stawiali, a kto akurat miał świetne warunki powietrzne i odpowiednią formę dnia. W ciągu jednego konkursu wszystko może się wydarzyć, szczególnie jeśli masz większą liczbę faworytów. A w cztery konkursy? Już nie. Wtedy nie ma mowy o szczęściu, tylko o powtarzalności na najwyższym poziomie. Dlatego dla mnie najlepszym skoczkiem w danej chwili na świecie jest ten, który wygrywa Turniej Czterech Skoczni.
A co sądzisz o zmianach w skokach narciarskich? Pytam przede wszystkim o punkty za wiatr, których nie było 20 lat temu.
Jeśli wiatr w trakcie konkursu jest lekki i w miarę jednostajny, uważam, że nowy system punktowy działa bez zarzutu. Ale gdy mamy do czynienia z silniejszym wiatrem albo wieloma jego zmianami, skoczkowie nie otrzymują odpowiedniej rekompensaty i nie odzyskują tego, co stracili z powodu gorszych warunków. To nie jest sprawiedliwe. Mimo to, moim zdaniem lepiej ten system mieć, niż nie mieć. To była dobra zmiana dla skoków narciarskich.
Ty lubiłeś skakać przy silnym wietrze, nawet takim, który dziś uważa się za niebezpieczny?
Kiedy byłem w dobrej formie, przed konkursem zawsze miałem nadzieję , że będziemy skakać przy bardzo silnym wietrze. Nie bałem się tego. Jeśli skoczek jest pewny siebie, taki wiatr mu nie przeszkadza, tylko pomaga. To ważne przy zdobywaniu rekordów. Nie każdy tak myśli, ale pamiętam, że dla mnie to zawsze wiązało się z dodatkową ekscytacją.
Na pewno w twoich czasach kontrola wysokości belki była inna. Skoczkom pozwalano skakać w takich warunkach, że niektórzy tuż po lądowaniu potrafili odwracać się do sędziów i pukać palcem w kask.
Tak, były takie sytuacje. Faktycznie sędziowie czasami źle oceniali to, co dzieje się w danej chwili na skoczni, może nawet ryzykowali, ale… ja miałem z tego frajdę.
Co do frajdy, nie mógłbym nie zapytać o 240 metrów w Planicy z 2005 roku. Nie żałowałeś po latach, że przed konkursem zabalowałeś do świtu i skakałeś pod wpływem alkoholu? Może gdyby nie to, ustałbyś w trakcie lądowania.
Na pewno miałem za dużą szybkość na zjeździe. Choć, prawdę mówiąc, dzięki temu mogłem wylądować jeszcze dalej, ale raczej na tyłku. Pamiętam, że kilku skoczków przede mną miało bardzo dalekie skoki, więc pomyślałem „Oho, będzie ciekawie”. Ale zjechałem za szybko. Z drugiej strony – to był ostatni konkurs w sezonie. Chciałem skakać z tej samej belki, zakończyć z przytupem. To mimo wszystko był bardzo dobry skok i nie powiedziałbym, że czegoś żałuję.
Ale nie myślałeś o tym, że gdybyś nie pił w tamtym momencie i w innych, trochę konkursów skończyłoby się dla ciebie zdecydowanie lepiej?
Szczerze? Nie myślałem o tym. Wtedy w Planicy kończyłem jeden z moich najlepszych sezonów, ale w końcówce straciłem formę. Jako że w piątek i sobotę skakałem słabo, poczułem, że muszę się zrelaksować. Piłem alkohol i może właśnie dzięki temu się zrelaksowałem, bo po tej nocy wszystkie moje niedzielne skoki były takie, jak we wcześniejszych fazach sezonu. Nie wiem, może gdybym nie wypił, nie skakałbym tak dobrze. Trudno powiedzieć.
A taki „styl życia” jest twoim zdaniem możliwy do prowadzenia dzisiaj?
Zdecydowanie nie. Teraz skoczkowie narciarscy są jeszcze bardziej profesjonalni. Uważam, że w swoich czasach trenowałem, tak jak trenują teraz, tylko że wtedy mniejsza liczba skoczków podchodziła do tego sportu z najwyższym stopniem profesjonalizmu. Owszem, też ciężko trenowali, ale brakowało „tego czegoś”, czego pilnuje dzisiejsza generacja. Również dlatego pozwalałem sobie na picie między konkursami. Wiedziałem, że w treningu robię więcej od innych i to mnie broni, a alkohol nie zaburzy moich osiągów.
Ustalmy fakt: alkohol relaksował cię przed skokami.
Ale nie przed każdym konkursem. Zdarzało się. Czasami.
Okej, w takim razie w ilu konkursach skakałeś na przysłowiowej bombie? Potrafiłbyś policzyć?
(Chwila zastanowienia) Od pięciu do dziesięciu w całej karierze.
Myślałem, że jednak więcej. To mało jak na to, co się o tobie mówiło.
Mało, ale jednocześnie o 5-10 za dużo (śmiech)!
W Formule 1, której jesteś fanem, to by nie przeszło.
Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać.
Myślałeś kiedykolwiek o tym, że gdyby nie skoki narciarskie, może chciałbyś zostać kierowcą właśnie Formuły 1? Finlandia ma w swojej historii wybitnych kierowców: od Keke Rosberga, przez Mike Hakkinena, po Kimiego Raikkonena.
Jestem wręcz pewien, że gdybym nie został skoczkiem, poszedłbym w kierunku Formuły 1 albo byłbym kierowcą rajdowym. Tak czy siak, byłby to motorsport.
Kto jest większą gwiazdą w świecie sportu w Finlandii – ty czy Kimi Raikkonen?
Trudno powiedzieć, naprawdę trudno. Ale powiem, że Kimi.
W swojej biografii mówisz: „Ludzie, którzy decydowali o funduszach na skoki, trochę za bardzo skupili się na najlepszych skoczkach, co utrudniło szkolenie i treningi na niższych poziomach”. To główny problem, przez który fińscy skoczkowie od dłuższego czasu są na tak niskim poziomie?
Nie powiedziałbym, że źle zainwestowane pieniądze są głównym powodem upadku fińskiej kadry. Wyżej postawiłbym fakt, że nie mamy już tak wielu skoczków w zawodach juniorskich w porównaniu do czasów, w których ja zaczynałem. Dla przykładu: w moim klubie w Lahti, kiedy miałem 10 lat, było stu takich samych chłopców. Ale w 2014 roku było już, uwaga, tylko trzech dziesięciolatków. Z tej setki z lat 80. do elity weszło dwóch skoczków. Jest więc niemożliwe, żeby z taką liczbą juniorów jak w poprzedniej dekadzie, podtrzymać ogólny wysoki poziom fińskich skoczków. A taki problem ma wiele klubów w Finlandii. To największy problem.
Czyli wygląda na to, że kolejne pokolenia w Finlandii zwyczajnie nie są już tak zainteresowane skokami narciarskimi.
Myślę, że niestety tak właśnie jest. Kiedy ja byłem dzieciakiem, nawet jeśli ktoś nie marzył o byciu skoczkiem, po prostu chciał tego spróbować. Jak to jest latać, jak czuć wiatr pod nartami i tę adrenalinę. Chodziło też o czystą zabawę. Teraz dzieci nie chodzą skakać dla zabawy. Nie widzą w tym czegoś, czym można się pasjonować.
Gdybyś był czynnym skoczkiem, chciałbyś wziąć udział w projekcie Red Bulla, w którym wziął udział Ryoyu Kobayashi? I tu pojawia się od razu druga kwestia – czy uznajesz jego 291 metrów jako rekord świata?
Oczywiście, że bym chciał! I mogę powiedzieć, że to najdłuższy skok w historii, ale nie rekord świata. Nie wiadomo, jaka była prędkość na zjeździe, jakie było wyposażenie skoczka, i tak dalej. No i Ryoyu skakał jako jedyny…
Nie miał presji wynikającej z rywalizacji.
Dokładnie. Owszem, to był kapitalny skok, bardzo podoba mi się całe przedsięwzięcie, ale, tak jak powiedziałem, nie uznałbym go jako rekord świata.
W swojej biografii opowiadasz historię o liście z pogróżkami z 2005 roku: Otworzyłem napisany po angielsku list. Wiadomość była klarowna i wcale nie chodziło o autograf: „Jeśli wygrasz z Adamem Małyszem w Zakopanem, to cię zastrzelę”. Najpierw obróciłeś to w żart, ale w czasie konkursu w Polsce zrobiło się poważniej. To był jedyny moment, kiedy naprawdę czułeś, że twoje życie jest w niebezpieczeństwie?
Myślę, że tak. Moja pierwsza reakcja była taka, że ktoś sobie żartował. Ale w liście było napisane też „Jeśli przyjedziesz do Zakopanego…”. Uśmiechnąłem się i to zlekceważyłem. Dopiero potem zacząłem myśleć, że powinienem coś z tym zrobić. Dlatego pokazałem ten list fińskiej federacji, a potem FIS. Oni potraktowali tę sprawę na poważnie, więc kiedy tylko przyjechałem do Zakopanego i wysiadłem z busa, czekało na mnie kilku ochroniarzy. Przez cały weekend nie odstępowali mnie na krok. Nawet jak poszedłem biegać, też byli ze mną. Zostawiali mnie samego jedynie w toalecie.
W czasie sobotniego konkursu, kiedy była moja kolej do skoku, kibice w Zakopanem zaczęli na mnie buczeć. Adam był pierwszy, ja drugi. Skończyło się tak, że widownia cieszyła się ze zwycięstwa Adama, a ja mimo to skakałem dobrze i skończyłem za nim. W inny dzień to ja wygrałem, a Adam był drugi, więc ludzie nie mogli narzekać.
Nie było powodu, żeby do ciebie strzelać.
Na górze skoczni faktycznie przez jakiś czas myślałem, że w powietrzu będę łatwym celem. Ktoś mógł zaczaić się w lesie z karabinem i zrobić, co trzeba. Ale wyzbyłem się tych myśli przed skokiem i po prostu skoczyłem, jak najlepiej potrafię.
Dlaczego tyle razy wracałeś do skakania? Pierwszy powrót był w porządku, ale drugi, trzeci… Ludzie słusznie zaczęli pytać, po co dalej to robisz, skoro widać było, że swoją wielkość rozmieniasz na drobne.
Być może wracałem z powodu adrenaliny, jaką dostarczały skoki. Drugi raz skończyłem karierę dlatego, że nie byłem już tak zmotywowany do treningów. Oczywiście wciąż chciałem latać, ale nie trenowałem już z takim zaangażowaniem, a bez tego nie da się wykonywać dobrych skoków. Potem zacząłem myśleć, że wciąż chcę skakać, bać się, czuć frajdę z lotu. Wróciłem ostatni raz, mimo że wiedziałem, jak daleko jestem od swojego najwyższego poziomu. Ale to było skakanie bez presji. Nawet jeśli poziom był niższy, mogłem po prostu to robić jak za dzieciaka. Bez oczekiwań, dla zabawy.
Po ostatnim powrocie czułeś, że jesteś spełniony i możesz zacząć nowy rozdział w swoim życiu?
Tak, czułem, że zrobiłem wszystko, co mogłem. Miałem 40 lat i powiedziałem sobie, że to czas na znalezienie nowego zajęcia. Nie mogłem już dalej tego ciągnąć. Nie miałem motywacji i pogodziłem się z faktem, że ona nie wróci. Dobre skakanie było już niemożliwe.
Powiedz mi teraz, co kryło się za tym pomysłem (pokazuję Janne poniższe zdjęcie)?
(Śmiech) Zobaczyłem coś takiego w rajdach motocyklowych w Lahti. Ten model pochodzi ze Szkocji i bardzo mi się spodobał. Powiedziałem sobie, że chcę w tym skoczyć w Planicy. Kupiłem specjalne soczewki i specjalnymi nożycami dorobiłem dół. To wygląda tak, jakbym nie za wiele w tym widział, ale to tylko złudzenie. Miałem z tego niezłą frajdę.
Frajda, no właśnie. Kiedyś często można było odnieść wrażenie, że jej nie masz, bo rzadko się uśmiechałeś i byłeś bardzo stonowany w swoich emocjach. Jaka jest prawda o Janne Ahonenie – lubi się uśmiechać czy nie?
Lubi! Bardzo wcześnie zacząłem skakać, miałem 15 lat, kiedy wkroczyłem do rozgrywek Pucharu Świata. Byłem młody i nie wyrażałem swoich emocji przez nieśmiałość. Tak, byłem bardzo nieśmiały. Po kilku latach zauważyłem, że ludzie to podchwycili i zrobili z tego mój znak rozpoznawalny. „Nie uśmiecha się, nie mówi za wiele, jest wycofany”. Wykorzystałem to. Ukrywałem się pod takim wizerunkiem. Wiedziałem, że dzięki temu nie oczekiwano po mnie zbyt wiele np. w wywiadach. Miałem większy spokój wokół siebie. To mi odpowiadało. Dopiero kiedy skończyłem karierę, stwierdziłem, że warto jednak pokazywać trochę tych emocji.
Co było bardziej uzależniające – skakanie czy picie alkoholu?
Bardzo trudne pytanie. Powiem, że obie rzeczy tak samo. 50/50. Ale chcę zaznaczyć, że przestałem mieć problemy z alkoholem 10 lat temu. Musiałem je usunąć. Nie wiem, co by się stało, gdybym dalej tak pił. Mógłbym zrujnować sobie życie.
Kto był lepszym skoczkiem w swoim „prime time” – ty czy Adam Małysz?
Kolejne trudne pytanie (chwila zastanowienia). Wtedy byliśmy dwoma najlepszymi skoczkami na świecie. Jako że jestem dżentelmenem, powiem, że Adam.
ROZMAWIAŁ KAMIL WARZOCHA
WIĘCEJ NA WESZŁO O SKOKACH:
- Według FIS Kobayashi nie pobił rekordu świata. Tylko co z tego?
- Dwie skocznie i trzysta dzieci. W Chochołowie pokazują, że warto budować obiekty
- Zniszczoł: Nie widzę swojego limitu, chcę być najlepszy na świecie [WYWIAD]
Fot. Newspix/zdjęcia z archiwum Ahonena dostępne w jego biografii