Nie oszukujmy się: ugranie przez Polskę punktu w meczu ze Słowacją należało traktować w kategoriach niespodzianki. Wygrana byłaby wręcz hokejowym cudem. Dziś w Ostrawie nic takiego nie miało miejsca, bo Słowacy zwyciężyli 4:0. Ale Biało-Czerwoni postawili naprawdę duży opór reprezentantom naszych południowych sąsiadów, w których składzie nie brakuje zawodników występujących w NHL.
W OCZEKIWANIU NA KAZACHSTAN?
Pierwszym meczem mistrzostw świata w hokeju na lodzie, reprezentacja Polski rozbudziła nadzieję na to, że misja utrzymania się w Elicie nie jest zadaniem z gatunku niemożliwych. Przypomnijmy, że podopieczni Róberta Kalábera sensacyjnie zdobyli punkt z Łotwą – trzecią reprezentacją poprzednich MŚ. Biało-Czerwoni ulegli Łotyszom 4:5, ale dopiero w dogrywce. Następnie przyszła wysoka ale spodziewana porażka 1:5 ze Szwecją.
Jednym z kluczowych spotkań w kontekście walki o pozostanie w Elicie, było to wczorajsze – z Francją. Niestety, polscy hokeiści fatalnie rozpoczęli mecz. W pierwszej i na początku drugiej tercji dali sobie wbić 4 bramki. I chociaż walki do końca nie można było im odmówić, to porażka 2:4 stawia ich w nieciekawej sytuacji. Dlaczego? Przed Polakami pozostawały jeszcze cztery spotkanie. Najważniejsze rozegrają prawdopodobnie na koniec mistrzostw. Wtedy bowiem zmierzą się z Kazachstanem, czyli jednym z głównych – poza Polską i Francją – kandydatów do spadku. Obecnie Kazachowie mają na koncie 3 oczka, Polacy zaś – 1 punkt. Gdyby taka sytuacja się utrzymała, wygrana w podstawowym czasie gry da naszym hokeistom pozostanie w Elicie.
CZYTAJ TEŻ: „TURNIEJ ZWERYFIKUJE NASZE MARZENIA”. CZY BIAŁO-CZERWONI UTRZYMAJĄ SIĘ W ELICIE?
Z kolei wcześniej Polacy zagrać mieli kolejno ze Słowacją, USA i Niemcami. Każda z tych ekip na papierze jest znacznie silniejsza od Polski. Dlatego też urwanie którejkolwiek z nich chociaż punktu, byłoby nie lada sensacją. Ale skoro w pierwszym od 22 lat meczu MŚ Elity Polacy potrafili postawić się Łotwie, to może stać ich było także na kolejną niespodziankę.
ZNOWU ZŁY POCZĄTEK
Dzisiejszym rywalem był kraj naszych południowych sąsiadów, czyli rodacy trenera Kalabera. Nie będziemy was trzymać w niepewności: to było spotkanie ekip z dwóch innych hokejowych światów. Przed nim można było pocieszać się tym, że słowacka defensywa nie stanowi zapory nie do sforsowania. Stracili oni bowiem aż 12 bramek w trzech spotkaniach.
Za to strzelili aż 16. A już po trzech minutach spotkania z Polską ta statystyka się zdezaktualizowała. Wtedy bowiem za sprawą Lukasa Cingela Tomas Fucik musiał wyjmować krążek z bramki. Niestety, nie po raz ostatni.
Naprawdę, oglądając pierwszą tercję, trudno było się czarować nadzieją na korzystny rezultat. Polaków można pochwalić za to, że na tle zawodników występujących na co dzień w klubach NHL, przez kolejne 10 minut nie dali sobie wbić kolejnej bramki. Jak w ukropie uwijał się wspomniany Fucik, który świetnie wybronił choćby akcję sam na sam kapitana Słowaków Tomasa Tatara.
ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!
Biało-Czerwoni mieli w tym spotkaniu swoje małe szanse. Raz zdołali nawet wyjść z akcją 2 na 1. Ale kiedy jej nie wykorzystali, Słowacy ruszyli z kontrą. I chociaż Biało-Czerwoni zdołali odbudować formację, to Simon Nemec zagrał znakomite, przeszywające podanie do Tatara, który tym razem już się nie pomylił.
Jasne, może zabrzmi to tak minimalistycznie, ale trudno było mieć w tym meczu jakiekolwiek oczekiwania wobec Polaków. Może poza tym, by się nie skompromitowali. Stąd wynik 0:2 po pierwszej tercji można było uznać za zadowalający. W końcu były to „tylko” dwie bramki bagażu. A dalej było nawet… lepiej.
🤩Tomas Fucik keeps the score 2-0 at the end of the first!#SVKPOL#MensWorlds @PZHL pic.twitter.com/p3K4rApjtJ
— IIHF (@IIHFHockey) May 15, 2024
OPÓR, KTÓRY TRZEBA DOCENIĆ
W następnej tercji obraz gry ze strony Słowaków nie uległ zmianie. Wciąż kontrolowali wydarzenia na lodzie. Nie zdziwilibyśmy się, gdyby licznie zgromadzeni w Ostrawie słowaccy kibice mówili do siebie, że w ich zespole zgadza się wszystko poza liczbą zdobytych bramek. Jednak Polacy zaczęli sobie poczynać w tym meczu nieco śmielej, kiedy mieli ku temu okazję. Gra Biało-Czerwonych nie była piękna, ale za to skuteczna w obronie.
No i polscy hokeiści nie popełniali prostych błędów. Takich, jak źle wykonana zmiana, skutkująca karą techniczną. Co przytrafiło się jeszcze w pierwszej tercji. Mało tego, w pewnym momencie Filip Komorski był nawet blisko strzelenia bramki. A chwilę później jeden ze Słowaków wyłapał na nim karę dwóch minut. I tak Biało-Czerwoni udowodnili samym sobie, że potrafią postawić się nawet tak dobrej ekipie. Oraz zagrać na remis przynajmniej jedną tercję.
Ostatnią część meczu polscy hokeiści rozpoczęli z animuszem i wiarą, że mogą powalczyć nawet z brązowymi medalistami ostatnich igrzysk olimpijskich. W meczu trzymał nas Tomas Fucik, ale trudno było zakładać inny scenariusz z takim rywalem. I naprawdę to nie wyglądało tak, że prowadzący dwiema bramkami Słowacy odpuścili. Oni niezmiennie grali na maksimum możliwości. Ale ekipa Róberta Kalábera skutecznie wybijała ich z rytmu. Z czasem dochodziła do kolejnych sytuacji tak, że im więcej minut upływało, tym częściej to nasi rywale znajdowali się w fazie obrony!
Tym większa była szkoda, że w 12 minucie trzeciej tercji Fucik doznał kontuzji, kiedy podczas jednej z interwencji fatalnie wykręcił nogę. Jego miejsce zajął David Zabolotny. Ale nawet utrata najlepszego gracza naszej reprezentacji w tym meczu, nie zmieniła tego, że Polacy ryzykowali. Grali ze Słowacją jak równy z równym.
Tak, na trzy minuty przed końcem meczu Słowacja wręcz wepchnęła trzecią bramkę. A chwilę później czwartą. Ale wiecie co? Te gole wynikały z tego, że Polacy się postawili. Podyktowali wysokie tempo gry. Nie chcieli zadowolić się niską porażką, tylko wyrwać tu punkty na tyle, na ile potrafili to zrobić.
I chociażby za to naszym hokeistom należy się po dzisiejszym meczu szacunek.
Polska-Słowacja 0:4 (0:2, 0:0, 0:2)
Fot. Newspix