Ten stadion pragnął jego sukcesu. Wyczekiwał go. Jeżeli miałbym uciekać się do numerologii, to napisałbym, że siódma edycja Orlen Grand Prix Polski w Warszawie, wreszcie miała być tą szczęśliwą, w której 45 tysięcy biało-czerwonych fanów wysłucha hymnu nie tylko na rozpoczęcie zawodów, ale także w ramach ich zwieńczenia, podczas dekoracji. I choć tak się nie stało, a Bartosz Zmarzlik ostatecznie ukończył zawody na drugiej pozycji, to polski mistrz i tak miał powody do satysfakcji. W końcu to jego najlepszy wynik w karierze osiągnięty na tym specyficznym, jednodniowym torze.
Ale wczorajsze Grand Prix Polski to nie tylko historia Zmarzlika, który walczył z rywalami i presją oczekiwań. To także opowieści pozostałych polskich żużlowców. Szymona Woźniaka, który przed sezonem był wskazywany jako ten, który w cyklu Grand Prix będzie pełnił rolę chłopca do bicia. Dominika Kubery, dla którego jednodniowe tory wciąż stanowią zagadkę. Mateusza Cierniaka, chłopaka który otrzymał na warszawskie zawody dziką kartę. I choć te długo nie układały się po jego myśli, to ostatecznie 22-latek miał mały powód do radości. A nawet Bartłomieja Kowalskiego, który na torze pojawił się w wyniku kuriozalnej pomyłki Leona Madsena.
Oto Grand Prix Polski oczami Biało-Czerwonych żużlowców.
MISTRZ POD PRESJĄ
– Kurde no, lubimy drugie miejsce, podoba nam się ono, dokładamy parę punktów w klasyfikacji generalnej, ale chcemy tego zwycięstwa na tym stadionie. Zdajemy sobie jednak sprawę z tego, jaka presja ciążyła na Bartku – powiedział mi po zawodach Marcin Gortat. Były gracz NBA to wielki – dosłownie i w przenośni – fan czarnego sportu, który na Stadionie Narodowym pojawił się na trzeciej z rzędu edycji Grand Prix.
Słowa Polskiego Młota trafnie diagnozują odczucia, które po ostatnim biegu targały polską publicznością. Bo czy drugie miejsce Bartosza Zmarzlika to wynik zły? Oczywiście, że nie. Trzeba by upaść na głowę, by nie docenić miejsca na podium w tak wymagających zawodach. Mimo wszystko, zdecydowana większość kibiców, pytana przeze mnie o wytypowanie zwycięzcy sobotniego ścigania, odpowiadała – Zmarzlik. Polscy fani czarnego sportu wyczekują jego wygranej w stolicy tak, jak sympatycy skoków niegdyś oczekiwali triumfu Adama Małysza w Zakopanem. Sukces Bartosza miałby taki sam symboliczny wymiar.
Choć tak naprawdę w Warszawie za sukcesem Zmarzlika przemawia mniej, niż na innych torach. Po pierwsze, na Narodowym mamy do czynienia z nawierzchnią jednodniową. Na tego rodzaju owalu Polak wciąż potrafi być szybki. Jednak już nie na tyle, by dominować nad resztą stawki, jak to nieraz ma miejsce na torach normalnych.
Inną kwestią jest, że na takich obiektach w ogóle trudniej się wyprzedza, bo tory często potrafią się rozsypać w trakcie zawodów. Stąd wielkie słowa uznania dla organizatorów. Tor w Warszawie wczoraj naprawdę nadawał się do ścigania, nie brakowało na nim akcji, a przy tym wraz z kolejnymi biegami nie zamienił się w pobojowisko. Sam Bartosz po zawodach przyznał, że po raz pierwszy na Stadionie Narodowym po prostu wygodnie mu się jechało. Co nie zmieniało faktu, że zawodnicy w parku maszyn cały czas musieli zachować czujność w kwestii doboru przełożeń. To widać było po wynikach Zmarzlika, który w jednym biegu potrafił przywieźć trójkę, by w kolejnym męczyć się na trasie.
– Pola startowe dawały lepszą lub gorszą linię jazdy na pierwszym łuku, co było kluczowe żeby rozpędzić motocykl, bo na takim krótkim torze czasami można było zgubić ustawienia. Jedynki [pierwsze motocykle żużlowca – dop. red.] miały takie same ustawienia w półfinale oraz finale i dały mi pierwsze i drugie miejsce w tych biegach. Z czasem tor też się zmieniał – powiedział po zawodach czterokrotny mistrz świata.
Na całe szczęście, odpowiednie ustawienia dobrał na kluczowe biegi. I choć ostatecznie nie wygrał – w finale pokonał go Jason Doyle, bezsprzecznie najlepszy jeździec wczorajszych zawodów – to na twarzy Polaka malował się uśmiech i poczucie dobrze wykonanej roboty. Swoją drogą, 38-letni Australijczyk dość niespodziewanie wyrósł na głównego rywala Bartosza w walce o mistrzowski tytuł. Zastanawiam się tylko, jakie uczucia targają kibicami ZOOleszcza GKM-u Grudziądz. Z jednej strony bowiem obserwują, jak zawodnik z ich klubu walczy o tytuł mistrza świata. Z drugiej, ten sam Doyle w lidze potrafi spektakularnie zawalić grudziądzanom mecz. Jak w spotkaniach z Zieloną Górą czy Wrocławiem, w których zdobył ledwie 4 punkty.
Jednak w Grand Prix Doyle na razie prezentuje się znakomicie. Stąd też Bartosz Zmarzlik, zapytany o to, czego dziś zabrakło mu do wygranej, nie odczuwał smutku w związku z przegraną z Jasonem.
– Nie powiedziałbym, że dziś czegoś zabrakło. Jestem zadowolony z dzisiejszego wieczoru, bo to był trudny tor. Warszawa zawsze jest wymagająca – pod wieloma względami. Ale z dzisiejszego wieczoru jestem naprawdę zadowolony, bo finał to finał – mówił Bartosz, po części nawiązując do tego, że nie każdy byłby w stanie poradzić sobie z presją 45 tysięcy kibiców, których zadowala wyłącznie zwycięstwo.
CZARNY KOŃ
Po rundzie zasadniczej zgromadził na swoim koncie 9 punktów, co było naprawdę dobrym rezultatem. W pięciu startach, ostatni do mety dojechał tylko raz. I to w biegu, w którym za rywali miał Zmarzlika, a także Martina Vaculika i Roberta Lamberta. Czyli trzech zawodników, którzy ostatecznie dojechali do finału turnieju.
Tak, już po samej fazie zasadniczej Szymon Woźniak mógł mieć ogromne powody do zadowolenia. A przecież jeszcze przed startem tegorocznego cyklu Grand Prix, wielu kibiców i ekspertów powątpiewało w to, że lider ebut.pl Stali Gorzów pasuje do żużlowej elity. Bo może w lidze od wielu lat jest solidny – ale przecież wielu solidnych ligowców w zmaganiach o tytuł mistrza świata polegało z kretesem. Bo ma 31 lat i dopiero debiutuje jako stały uczestnik cyklu Grand Prix. Wreszcie, bo najzwyczajniej w świecie, w stawce jest wielu lepszych i na papierze bardziej utytułowanych zawodników.
Woźniak jednak pokazał, że nic nie robi sobie z podobnego gadania. Że nie liczy się to, że nie ma doświadczenia na jednodniowych torach (ścigał się na nich pierwszy raz!). Że obok niego jechali multimedaliści mistrzostw świata. Szymon po prostu wyjeżdżał i robił swoje.
– Tor był całkiem niezły. Niejednokrotnie oglądaliśmy zawody na jednodniowych torach, gdzie nawierzchnia się rwała. Dziś nie sądzę, żeby żużlowcy jakoś na nią narzekali. A przynajmniej ja nie będę tego robił – mówił Woźniak po ściganiu. – Wiele rzeczy zrobiłem źle, ale muszę być zadowolony. Nie będę marudził, bo taki wynik przed zawodami brałbym w ciemno. Dałem trochę radości sobie, rodzinie, mojemu teamowi i mam nadzieję, że polskim kibicom również.
Oj dał pan, panie Szymku. Wspomniane 9 punktów (3,0,2,2,2), przełożyło się na miejsce w półfinale. I tak Woźniak stał się czarnym koniem zawodów. W drugim biegu półfinałowym oczy większości fanów skierowane były w stronę czerwonego kasku, założonego przez Zmarzlika. Ale z bardzo trudnego pola numer trzy znakomicie wystartował Woźniak, przez chwilę doprowadzając Stadion Narodowy do euforii. Oto bowiem dwójka Polaków mknęła do mety na miejscach dających wejście do wielkiego finału!
Niestety, w przypadku Szymona ów sen trwał jakieś pół biegu. Polak był wyraźnie wolniejszy od rywali i chociaż bronił się dzielnie, to ostatecznie został wyprzedzony przez Martina Vaculika i Dana Bewleya.
– W półfinale nie zrobiłem nic bardzo złego. Trzymałem się raczej szybkiej linii, ale nie do końca trafiliśmy z ustawieniami motocykla. Przez cały wieczór robiliśmy kosmetyczne korekty, ale na półfinał trzeba było trochę zaryzykować, postawić wszystko na jedną kartę. Wtedy ten motocykl byłby trochę wygodniejszy do jazdy i szybszy. Teraz to wiem, ale to były moje pierwsze zawody na jednodniowym torze. Inne chłopaki z Grand Prix najeździli się na nich bardzo dużo. Ja pod tym względem jestem żółtodziobem – analizował po turnieju Woźniak.
Powody do zadowolenia z dobrej postawy Polaka mógł mieć także pewien Jankes. W końcu 53-letni Greg Hancock na speedwayu zjadł zęby. Przed sezonem 2024 Woźniak zwrócił się do czterokrotnego mistrza świata na żużlu, by ten pomógł mu przygotować się do pierwszego roku w cyklu Grand Prix.
Woźniak: – Wsparcie Grega to aspekt, który mi pomógł. Pomimo, że debiutowałem na jednodniowym torze, jego rady pomogły mi być konkurencyjnym w porównaniu do pozostałych zawodników. Bardzo dużo mi podpowiadał.
Jak widać, Woźniak okazał się pojętnym uczniem. W końcu miał wozić ogony, punkty zdobywać incydentalnie, a po roku z hukiem wylecieć ze zmagań o mistrzostwo świata. Tymczasem może włączyć się do walki o miejsce w następnej edycji SGP. Choć oczywiście, do tego celu jeszcze daleka droga.
Szymon Woźniak i Greg Hancock.
ZAGUBIONY KUBERA, AUDI I TRÓJKA CIERNIAKA
Podczas Grand Prix Polski na Stadionie Narodowym zaprezentowało się jeszcze trzech Polaków. Występ Bartłomieja Kowalskiego był jednak symboliczny – pojawił się w jednym biegu i zdobył 0 punktów. Lecz warto napisać słówko o kontekście jego pojawienia się na torze.
Zawodnik na co dzień jeżdżący w Betard Sparcie Wrocław był rezerwowym turnieju. To oznaczało, że mógł zastąpić danego jeźdźca, o ile ten nie pojawiłby się na czas na linii startu lub dotknął taśmy podczas procedury startowej. Pierwsza z wymienionych sytuacji miała miejsce, a to za sprawą kuriozalnej pomyłki Leona Madsena. Doświadczony, 35-letni Duńczyk w jednym z biegów… pomylił kolory kasków! Madsen na tor wyjechał w kasku niebieskim, przeznaczonym dla pola drugiego, podczas gdy startował z trzeciego. Powinien więc mieć białe nakrycie głowy. Leon zorientował się w pomyłce, przemknął na motorze przez murawę do parku maszyn, zdołał nawet powrócić na tor i dojechać do linii mety. Ale rozpędzony ustawił się w złym miejscu. Stąd sędzia zawodów Aleksander Latosiński nie miał wyjścia i ku niezadowoleniu publiczności wykluczył sympatycznego reprezentanta kraju Hamleta.
Co tu się w ogóle zdarzyło?! 😳
Leon Madsen pomylił kask i nie zdążył na start swojego biegu 🪖 🔵⚪ #FIMSpeedwayGP | #WarsawSGP pic.twitter.com/Ge2aUbvweT
— Eurosport Polska (@Eurosport_PL) May 11, 2024
W Warszawie rywalizowali także Dominik Kubera i Mateusz Cierniak. Obaj nie zgromadzili na swoim koncie oszałamiającej liczby punktów. Wystarczy napisać, że nawet suma ich oczek nie dałaby awansu do półfinału. Jednak oba te występy, pomimo że podobne pod względem punktowym, należy ocenić zgoła inaczej. A wszystko z powodu diametralnie innych oczekiwań wobec obu żużlowców.
W końcu Dominik Kubera to obecnie jeden z najlepszych ligowców. 25-latek w zeszłym sezonie wykręcił siódmą najwyższą średnią biegopunktową PGE Ekstraligi – 2,179. W tym roku, chociaż zajmuje w tej statystyce ósme miejsce, to jego średnia jest nawet wyższa i wynosi 2,263. 25-latek to na polskich torach topowy jeździec, którego pokonanie jest sporym wyczynem.
Ale nie w Warszawie, na przeklętym sztucznym torze. Wczoraj Dominik był totalnie zagubiony. Zdobył zaledwie dwa punkty w pięciu startach i nie krył swojego rozczarowania takim obrotem spraw: – Źle się czuję z tym, że pojechałem tak słabo. Wiadomo, że chciałem wystąpić dużo lepiej, ale zabrakło wielu elementów aby tak się stało. Mam wiele wniosków po dzisiejszych zawodach.
Polak przyczyn tak słabej postawy upatrywał w braku własnego doświadczenia w jeździe na jednodniowych nawierzchniach. Istotnie, takie twory swoją strukturą znacznie odbiegają od stałych torów, których zachowanie wielu zawodnikom zdecydowanie łatwiej przewidzieć.
Kubera: – Tory jednodniowe ciągle są dla mnie dużą zagadką. Nie wiem jak dostrajać do nich motocykl i tyle. Nie mogę nic powiedzieć o ich specyfice, bo tak naprawdę dalej o nich nic nie wiem. To widać po dzisiejszym wyniku. Przyjeżdżam, próbuję, zmieniam ustawienia w stronę, w którą poszedłbym na normalnej nawierzchni. Może to jest błędem? Ale nie jest łatwo się przestawić, bo świadomość i czucie motocykla mówi mi jedno, a muszę robić drugie. Trudno, traktuję to jako zebranie dużego doświadczenia.
ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!
Mateusz Cierniak zdobył zaledwie punkt więcej od Dominika Kubery. Mało tego, 22-letni żużlowiec Orlen Oil Motoru Lublin zgromadził na swoim koncie Audi. Na żużlu to akurat żartobliwe określenie niechlubnego wyczynu zaliczenia w biegach czterech kolejnych zer, które w programie zawodów wyglądają niczym marka niemieckiego producenta samochodów. Dodajmy jednak, że Cierniak nie jest stałym uczestnikiem Grand Prix. Na występ w Warszawie otrzymał dziką kartę. To przywilej, którym organizatorzy nagradzają wyróżniających się zawodników – zwykle żużlowców kraju-gospodarza danego turnieju. Cierniak, dwukrotny indywidualny mistrz świata juniorów, w ten sposób miał okazję sprawdzić się w rywalizacji z dorosłą elitą czarnego sportu. W dodatku on także nie mógł poszczycić się ogromną znajomością jednodniowych nawierzchni.
– Dwa lata temu jechałem rundę mistrzostw świata juniorów w Cardiff, gdzie także jest sztuczny tor. Gdzieś tam było minimalne podobieństwo do tego, co mamy w Warszawie. Miałem też okazję jeździć na Stadionie Narodowym we wcześniejszych edycjach, podczas testu toru dla juniorów. Więc jakieś doświadczenie z torami jednodniowymi miałem. Ale jechanie na nich takich zawodów to zupełnie inne przeżycie, z którym zetknąłem się po raz pierwszy – powiedział Mateusz. – Start na Stadionie Narodowym to wyjątkowe uczucie. Zawody w Warszawie to jedna z największych żużlowych imprez na świecie. Okazja do występu tutaj to duże wyróżnienie.
Mateusz Cierniak.
Jak wspomniałem, Cierniak zdobył punkt więcej od Kubery. W dodatku zaliczył cztery kolejne zera. To co, jego występ można potraktować w kategoriach totalnej porażki? Nie do końca. Być może w ostatnim biegu z młokosa zeszło ciśnienie. Zapewne też wraz z tatą Mirosławem pogrzebali w maszynie na tyle skutecznie, że udało się dobrać właściwe przełożenia do wymagającej nawierzchni. Efekt był taki, że na pożegnanie ze zgromadzoną w Warszawie publicznością, startujący z czwartego pola Mateusz znakomicie wyszedł spod taśmy. A później, jadąc optymalną ścieżką przy kredzie, z ogromną przewagą wygrał bieg!
– Dobrze, że mój występ zakończył się tak, jak bym tego chciał. Że wygrałem chociaż jeden wyścig i zdobyłem jakiekolwiek punkty w dzisiejszych zawodach. Mam w sobie dużo emocji, które ciężko mi opisać, bo jeszcze stąd nie wyjechałem, a zazwyczaj mam tak, że uświadamiam sobie, co działo się dookoła mnie w drodze powrotnej do domu czy na kolejne zawody – powiedział Cierniak, po czym dodał: – Lepiej, że stało się tak, niż odwrotnie – że zacząłbym od trójki, a później robił same zera. A tak zakończyłem zawody przyjemnym akcentem dla siebie i w jakimś stopniu pokazałem, że potrafię jeździć. W przyszłości może wywalczę sobie szansę, by startować w całym cyklu Grand Prix. Nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa, to dopiero początek.
A polskim fanom czarnego sportu pozostaje trzymać go za słowo. W końcu komu jak komu, ale dwukrotnemu mistrzowi świata juniorów trudno odmówić potencjału na duże ściganie.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj więcej o żużlu: