Reklama

Jagiellonia wykonała krok do nieśmiertelności. „Gramy tak, że zasługujemy na to miejsce”

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

11 maja 2024, 22:29 • 11 min czytania 47 komentarzy

– Jeżeli skończymy ligę na drugim miejscu, kibice nie będą mieli ochotę na fetę – powiedział kilka dni temu na konferencji prasowej Jagiellonii jeden z lokalnych dziennikarzy. Trener Adrian Siemieniec zareagował ze spokojem. Mówił o podejściu mentalnym, które jest najważniejsze. Był i wciąż jest w pozycji człowieka, który jest blisko zostania wielkim bohaterem, ale jednocześnie, gdyby zdobył z Jagiellonią wicemistrzostwo, to byłoby tylko drugie miejsce. Zawód, poczucie porażki w całym mieście, które to uczucie zna i ma go już dość. Jego zespół ograł 3:0 Koronę Kielce i jest o krok od pierwszego w historii tytułu. Patrząc na okoliczności i sytuację w tabeli, trudno sobie wyobrazić, żeby zespół Siemieńca mógł to zaprzepaścić.

Jagiellonia wykonała krok do nieśmiertelności. „Gramy tak, że zasługujemy na to miejsce”

Wiemy, że jesteśmy bardzo blisko zrobienia czegoś niezwykłego. Inni muszą teraz wygrywać wszystko, a my mamy pewien margines błędu, bo możemy raz zremisować. Prawda jest taka, że gramy w tym sezonie świetną piłkę i zasługujemy na to pierwsze miejsce w lidze. Mam nadzieję, że dowieziemy je do końca. Trener Siemieniec mówił nam przed meczem, że będzie ciężko, a po spotkaniu stwierdził, że jest z nas dumny – powiedział nam tuż po meczu Jesus Imaz. Spokojny, wyluzowany, choć po spotkaniu dowiedział się, że jego kilkuletni syn, obecny na stadionie, doznał urazu głowy i musiał mu pomóc lekarz. Wszystko przebiegło jednak sprawnie i z happy endem.

To słowo nie pada w ich szatni

W naszej szatni w ogóle nie pada słowo „mistrzostwo”, naprawdę. Skupiamy się na kolejnych spotkaniach. Choć mam nadzieję, że za dwa tygodnie spotkamy się w tym miejscu i będziemy mogli świętować – dodawał Dominik Marczuk.

Obok zwycięzców mijaliśmy zdołowanych graczy Korony. Ale trudno im się dziwić, skoro przegrali ważny mecz, momentami jakby nie podejmując walki, stanowiąc obraz nędzy i rozpaczy. Statystyka expected goals gości za pierwszą połowę? 0,01, prawdziwy dramat. Trener Kamil Kuzera w zasadzie nie miał opcji, by wzmocnić z ławki środek pola. W drugiej połowie tylko jedna akcja Korony, zakończona poważnym zagrożeniem. Tuż po meczu goście podeszli do grupki swoich kibiców. Część fanów ostentacyjnie opuściła trybunę, nie chcąc w ogóle z nimi rozmawiać. Tylko kilka osób krzyczało coś w stronę zawodników. W tym samym czasie gracze Jagiellonii bawili się na środku boiska.

Przede wszystkim chciałbym przeprosić ludzi, którzy przyjechali z Kielc na ten mecz. Wiem, że wiele osób w nas ciągle wierzy, a my musimy oddawać wszystko na boisku. Nie możemy odpuścić do ostatniej minuty. Nie może też być tak, że wychodzimy na mecz bez agresji i zaangażowania. Musimy cały czas wierzyć – stwierdził przybity Jewgienij Szykawka, napastnik gości, który w trakcie meczu pojawił się na murawie.

Reklama

Piłkarze Korony w rozmowie ze swoimi kibicami, po meczu 

Korona zajmuje miejsce spadkowe, czeka ją teraz mecz z Ruchem Chorzów u siebie (który może jeszcze bić się o utrzymanie), a na koniec – spotkanie przeciwko Lechowi w Poznaniu. – Dopóki mamy na to szansę, wierzę w utrzymanie – deklaruje Szykawka, ale jego mina nie wyraża pewności siebie. Ciężko pojąć, jak Korona, mająca w składzie kilku ciekawych zawodników, którzy mogliby grać w pierwszych składach silniejszych klubów Ekstraklasy – Yoava Hofmeistera, Fredrika Krogstada czy Danny’ego Trejo – znalazła się w tak dramatycznej sytuacji.

Krok do nieśmiertelności

Przed nami kolejny krok do nieśmiertelności! Dla nas to mecz, który może nas poprowadzić do nieba, a dla rywali spotkanie, które może ich przenieść do piekła – od takich słów rozpoczął spiker Jagiellonii, gdy przejął mikrofon około 30 minut przed meczem. Barwne, patetyczne, trochę jak cytat z „Gladiatora”. Ale jednocześnie trafnie.

Jedni pierwszy raz od dłuższego czasu zostali przez kogoś przegonieni w tabeli (konkretnie przez Śląsk Wrocław), ale wciąż uchodzili za faworyta do zdobycia mistrzostwa Polski. Drudzy znajdowali się w strefie spadkowej i bardzo możliwe, że stoczą dramatyczny bój o utrzymanie z Puszczą Niepołomice. Siemieniec mówił przed meczem, że najważniejsza jest teraz głowa i poprosił lokalnych dziennikarzy o jedno: zaufanie drużynie. Afimico Pululu, czołowa postać Jagiellonii, dodawał, że paradoksalnie trudniej niż z ligową czołówką gra się często z zespołami, które wychodzą na mecz, by walczyć o życie. – Czekają nas momenty, w których będziemy bardzo cierpieć, ale my też mamy swoje atuty – mówił przed spotkaniem Kamil Kuzera. Rzeczywiście, Korona cierpiała. Cierpieli też jej kibice, którzy oglądali ten mecz przez 90 minut.

Jagiellonia od pierwszych minut postanowiła pokazać, że mecz ma przebiegać na jej warunkach. Po trzech minutach mogło być 2:0. Jose Naranjo, w ostatnim czasie głównie rezerwowy, trafił w słupek. Korona była bezradna. Gol w końcu padł, ale chwilę później, strzelony przez niezawodnego Pululu, który kilka miesięcy temu pogrążył Koronę w ćwierćfinale Pucharu Polski, strzelając jej dwa gole. Dziś też dwa razy trafił do siatki. Jagiellonia miała też coś, czego ostatnio trochę jej brakowało – szczęście. A to w pierwszej połowie, gdy sędzia Tomasz Musiał ostatecznie nie uznał bramki, zdobytej po dośrodkowaniu z rzutu wolnego. A to w drugiej części gry – kiedy w ciągu kilku sekund goście w zamieszaniu podbramkowym mogli trzy razy trafić do siatki. Jagiellonia przy prowadzeniu 2:0 trochę się cofnęła i kontrolowała mecz, szukając swoich okazji w kontratakach i w końcu taką szansę wykorzystała.

Reklama

Romanczuk kontra Marczuk

Gdy Jagiellonia dwa tygodnie temu podejmowała u siebie Pogoń, w doliczonym czasie gry, ba – w ostatniej akcji meczu – miała piłkę meczową. Dominik Marczuk dostał dobre podanie, kiwnął przeciwnika i był kilka metrów od bramki. Mógł podać do niepilnowanego Jesusa Imaza, ale najwidoczniej go nie widział. A może był już po prostu skrajnie zmęczony? Kamery chwilę wcześniej pokazywały go, jak z trudem łapie oddech. Skrzydłowy postanowił strzelać. Sam też był w tak dobrej sytuacji, że powinien trafić do siatki, ale spudłował. Po chwili sędzia zakończył mecz, Marczuk padł załamany na murawę, kilku kolegów przyszło go pocieszać. Jego nazwisko skandowali kibice Jagiellonii. Już wtedy można było usłyszeć, że nie wszystkim kolegom z zespołu spodobało się, jak postanowił wykończyć akcję i jaki był tego efekt. Minęły dwa dni i w programie „Liga+Extra” stacji Canal Plus pokazano kulisy meczu. A w nich – Tarasa Romanczuka, kapitana Jagiellonii, który po meczu, jeszcze na murawie, mówi o Marczuku: „Do pustaka masz, co chcesz, kurwa, robisz! Ile można go głaskać, kurwa?! Tam nie poda, tam nie strzeli. Co to, kurwa, przedszkole?”.

Niektórzy stwierdzili, że Romanczuk postąpił jak prawdziwy kapitan. Surowy, ale takim przecież trzeba czasami być. Sporo osób sugerowało, że lider Jagiellonii miał prawo mówić tak o Marczuku, ale takie rzeczy załatwia się nie na boisku, a w szatni. Inni przekonywali, że nie można w taki trochę brutalny sposób traktować młodego piłkarza, który w tym sezonie w Ekstraklasie tak wiele dał Jagiellonii (sześć goli i 10 asyst). Ludzie się podzielili. Piłkarze, jak słyszeliśmy, wyjaśnili sobie sprawę w szatni, a temat bardziej istniał w mediach. Romanczuka jego skala nawet nieco zdziwiła, bo praktycznie nie zaglądał do internetu. Mało osób zwróciło zresztą uwagę, że jego frustracja mogła się brać z dwóch dodatkowych przyczyn. Romanczuk w tamtym meczu z Pogonią dostał 12. żółtą kartkę, która eliminowała go z dwóch kolejnych spotkań. Poza tym – to on w końcówce harował za dwóch i miał udział w tamtej zmarnowanej akcji. Miał prawo czuć, że zapracował na coś, co jego kolega z drużyny spaprał.

Głowa i mentalność

W meczu przeciwko Stali w Mielcu Romanczuka zabrakło i było to widać. Jagiellonia objęła prowadzenie, przez pierwsze pół godziny grała świetnie, ale po stracie bramki zaczęła się sypać. I to Stal strzeliła dwa kolejne gole. Marczuk miał świetną szansę: znów był w polu karnym, z prawej strony, znów wystarczyło w zasadzie mądrze dołożyć nogę. Ale ponownie spudłował. Jeżeli ktoś mówi z przekonaniem, że to pudło nie miało żadnego związku z tamtym z Pogonią, my mu nie do końca wierzymy. To jest właśnie to, co podkreślał Siemieniec: „Głowa, mentalność”. Na szczęście dla wszystkich z Białegostoku Jagiellonia wciąż zależała tylko od siebie. Ale w meczu z Koroną – trudnym, niewdzięcznym rywalem – nie było już marginesu błędu.

Od pierwszych minut szczególnie uważnie obserwowałem Marczuka. Widać było, że dobry początek gospodarzy uskrzydlił też jego. Piąta minuta: skrzydłowy dostaje piłkę ze środka pola i próbuje nieszablonowego podania do Pululu. Strata. Niektórzy trenerzy może i by go skrytykowali, ale Siemieniec nie ma pretensji. Bije brawo. Widział, że gdyby piłka doszła, byłoby bardzo groźnie. W jego filozofii zawodnicy mają ryzykować, próbować. Mija kilka minut i Marczuk rozpoczyna drybling, a następnie dorzuca w pole karne. Główka Pululu, gol na 1:0 i mecz dla Jagiellonii staje się łatwiejszy. 20-latek uwierzył w siebie i szybko nadeszły efekty.

Wyrzuciłem tamte dwie spudłowane okazje z głowy. Jestem młodym zawodnikiem, uczę się i takie sytuacje są też na swój sposób potrzebne, żeby wyciągnąć lekcje na przyszłość i zachowywać później zimną krew. Koledzy z drużyny nie mieli do mnipretensji. Czuję ich wsparcie, podobnie jak kibiców – przekonywał nas Marczuk po meczu z Koroną.

Dominik Marczuk w meczu z Koroną

Kolejny ciekawy obrazek – okolice 20. minuty. Jagiellonia rozgrywa piłkę od tyłów i Nene – środkowy pomocnik wbiega w pierwszą linię, gdzie są już napastnicy i obaj skrzydłowi. Gospodarze przez ten krótki fragment są ustawieni w formacji 4-1-5, trochę jak zespół, który jak najszybciej musi strzelić gola, a trochę jak Holandia z dawnych lat, gdy grała futbol totalny.

Obronę Jagiellonii tworzą, od prawej: Michal Sacek, Mateusz Skrzypczak, Adrian Dieguez i Bartłomiej Wdowik. Co łączy tę czwórkę? Każdy w przeszłości występował, krócej lub dłużej, jako środkowy pomocnik. Gdy Skrzypczak był zawodnikiem Puszczy Niepołomice, sztab tej drużyny uznał, że na stopera średnio się nadaje, bo brakuje mu sprawności i szybkości. Siemieniec stworzył z tej czwórki zgraną linię obrony, która pasuje do jego systemu. Zbudował zespół, który gra odważnie, ofensywnie i jednocześnie nowocześnie. Korona w kilku momentach spotkania wydawała się zagubiona – np. przy szybkich wejściach Nene, albo gdy boczni obrońcy Jagiellonii na chwilę zamienili się pozycjami. Była jakaś równie charakterystyczna polska drużyna w ostatnich latach, która łączyła te wszystkie wyżej wymienione elementy? W Białymstoku taki zespół zbudował najmłodszy trener w lidze, człowiek z rocznika 1992, który wcześniej był asystentem w kilku klubach i prowadził rezerwy.

„Wicemistrzostwo w ogóle mnie nie ucieszy”

W 2017 roku Jagiellonia została wicemistrzem Polski. Powtórzyła to rok później. To dwa największe sukcesy w historii klubu. W tym pierwszym przypadku mistrzostwo było o krok – Legia tylko zremisowała w ostatniej kolejce z Lechią Gdańsk. Spotkanie przy Łazienkowskiej się skończyło i piłkarze z Warszawy pobiegli do monitorów, by w wielkich nerwach śledzić ostatnie minuty w Białymstoku. Tam Jagiellonia remisowała 2:2 z Lechem. Gdyby wygrała, to ona sięgnęłaby po tytuł. Miał swoją okazję Piotr Tomasik, były kontrowersje w polu karnym gości, ale trzeci gol nie padł. Tuż po spotkaniu wściekłości nie krył prowadzący wtedy Jagiellonię Michał Probierz, a jego asystent, Krzysztof Brede, na co dzień twardy facet, miał łzy w oczach. Gdy kilkadziesiąt minut później ludzie z Jagiellonii wrócili na boisko, by cieszyć się z kibicami, złość, choć pomalutku, ustępowała miejsca radości.

Teraz nastroje w stolicy Podlasia są jednak nieco inne. Wszyscy mają świadomość, jak wielka pojawiła się szansa i jakim zawodem byłoby niewykorzystanie jej. – Ewentualne drugie miejsce w lidze w ogóle mnie nie ucieszy. Gramy najlepszą piłkę w kraju i byłoby dużym grzechem tego nie wykorzystać. To musi być nasz sezon – mówi nam pod stadionem, przed meczem z Koroną, pan Krzysztof, który chodzi na Jagiellonię od 20 lat. A jego kolega, stojący obok, kiwał głową, potwierdzając, że też tak uważa. – Chłopaki świetnie grają, ale oni nie dadzą nam wygrać ligi. Zobaczy pan, zrobią sporo, żeby tylko Białystok nie miał mistrza. W tej piłce wciąż są różne układy – dodaje taksówkarz, który wiezie mnie z dworca na stadion. Nie chce powiedzieć, kogo miał konkretnie na myśli.

Jeżeli znów zostaniemy wicemistrzem, kibice nie będą w nastroju do fety”– powiedział na konferencji prasowej przed meczem jeden z dziennikarzy, wyrażając nastrój wielu osób z Białegostoku. Słyszący to Siemieniec ma świadomość, że jeśli poprowadzi Jagiellonię do historycznego sukcesu, będzie wielkim bohaterem na lata, a gdyby skończyło się na drugim miejscu, mimo że obiektywnie byłby to olbrzymi sukces, zostanie to odebrane jako porażka. Niedawny finał Pucharu Polski i to, co spotkało w nim Pogoń, pokazały, jak w piłce nożnej minimalna może być granica między byciem bohaterami, a bandą nieudaczników.

Ale Jagiellonii to drugie chyba nie grozi. „Marsz, marsz, marsz, po mistrza marsz!” – intonowali dziś kilka razy kibice, a zawodnicy dostosowali się do tych słów. Po wygranej z Koroną Jagiellonia ma dwa punkty przewagi nad Śląskiem. Pozostały dwa spotkania, a rywal z Wrocławia ostatni mecz rozgrywa w Częstochowie.

W przypadku równej liczby punktów to Jagiellonia ma lepszy bilans bezpośrednich spotkań.

Klub z Białegostoku zyskał dziś coś więcej – pewność siebie, tak ważną po ostatnich nierównych meczach, w których nie udało się wygrać. Zespół Siemieńca ostatni raz zwyciężył u siebie w lidze jeszcze w marcu, gromiąc 6:0 ŁKS. Dziś Jagiellonia znowu od początku poszła po swoje i nie straciła prowadzenia.

W ostatniej kolejce drużyna Siemieńca mierzy się u siebie z Wartą Poznań Dawida Szulczka, która bardzo możliwe, że będzie już wtedy pewna utrzymania. Obaj panowie są przyjaciółmi, Siemieniec był nawet świadkiem na ślubie Szulczka.

Kibic, którego spotkaliśmy po meczu: – Udźwignęli to chłopcy, jestem z nich dumny. Bałem się tego spotkania, moi znajomi też. Teraz jestem już przekonany, że za dwa tygodnie będę w moim kochanym mieście świętował tytuł ukochanego klubu.

Obok nas grupka kibiców gospodarzy. Wychodzą ze stadionu, śpiewając „Hej, sokoły”. Specyficzny obrazek.

Tym razem to się chyba już nie może Jagiellonii nie udać, prawda?

Z Białegostoku, Jakub Radomski

Fot. Newspix.pl

WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE NA WESZŁO:

 

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Aztecki bóg słońca lub Simpson po dragach. Oto Kingsley, najlepsza maskotka świata

Szymon Janczyk
0
Aztecki bóg słońca lub Simpson po dragach. Oto Kingsley, najlepsza maskotka świata

Ekstraklasa

Piłka nożna

Aztecki bóg słońca lub Simpson po dragach. Oto Kingsley, najlepsza maskotka świata

Szymon Janczyk
0
Aztecki bóg słońca lub Simpson po dragach. Oto Kingsley, najlepsza maskotka świata

Komentarze

47 komentarzy

Loading...