Śląsk na wiosnę to zjawisko wyjątkowe. Prawdę mówiąc, najcudowniejszą puentą tego całego wyścigu ślimaków byłoby wywalczenie mistrzostwa właśnie przez podopiecznych Jacka Magiery. A ci – może za wcześnie o tym mówimy, może jednak wysuwamy się przed szereg – jakby nabrali odrobinę wiatru w żagle i mieli zamiar zaskoczyć nas wszystkich w samej końcówce sezonu. Dziś na przykład zaskoczyli Cracovię.
I to już w drugiej minucie meczu. Ledwie zdążyliśmy na spokojnie usiąść i nastawić się na wspaniały wieczór z piłką nożną, a tu już było 1:0. Dokładne dośrodkowanie Petra Schwarza przy biernej postawie obrońców Cracovii trafiło prosto na głowę Simeona Petrowa. Bułgar nie miał problemu, by z piątego metra trafić do siatki, ale w tym samym czasie rywale mieli spory problem, żeby w ogóle zrozumieć, co się dzieje. A w samej pierwszej połowie działo się wiele.
Po Cracovii sprzed tygodnia nie było dziś śladu. Pytanie brzmi tak:
Czy to najlepszy na wiosnę Górnik był tydzień temu tak beznadziejny, czy może jednak Śląsk, jedna z dwóch najgorszych ekip w tym roku, był dziś tak doskonały?
Trzeba by pewnie grzebać bardzo głęboko w czeluściach lig europejskich, ale możliwe, że Ekstraklasa to jedyne rozgrywki na Starym Kontynencie, w których możesz dostać takie lanie od razu w kolejnym meczu po tak wielkim triumfie. A nawet jeśli tak nie jest, to Cracovia bardzo szybko spadła z nieba wprost do piłkarskiego piekła.
Piekielny Śląsk sprał Pasy
Pierwsza połowa dzisiejszego widowiska, bo to zgotowali nam piłkarze Jacka Magiery, była naprawdę intensywna. Śląsk wszedł dziś w buty drużyny, która poważnie zgłasza się do gry w Europie i nadal chętnie będzie biła się o mistrzostwo Polski. W Ekstraklasie czasami jest tak, że nie bardzo widać, kto akurat jest wyżej w tabeli i kto powinien mieć atuty po swojej stronie. Dziś było widać.
A to nawet nie był ten fartowny Śląsk z jesieni, a pewny triumfator, zdobywca. Podopieczni Magiery utrzymali to spotkanie pod pełną kontrolą od pierwszej, do ostatniej minuty. Nie dali gościom choćby pierdnąć. Nie pozwolili im na nic. A gości też za bardzo nie chcieli walczyć o odrobinę miejsca na boisku.
W tej swojej bierności zasłużyli oczywiście na gola numer dwa i od razu na gola numer trzy. I jeszcze na gola numer cztery. Najpierw Exposito rozklepał sobie z Samcem-Talarem i Glikiem (to nie jest żaden błąd) obronę Pasów i zapakował piłkę koło zdziwionego Hrosso. Potem przy rzucie rożnym to znów Cracovia rozprowadziła akcję, którą wykończył dobrym strzałem wspomniany Samiec-Talar.
W drugiej części spotkania pognębienie ostateczne, czyli gol znanego raczej z akcji z kamieniem z czajnika, a nie strzelania goli Mateusza Żukowskiego. Prawdziwa miara porażki gości, która była dziś wyjątkowo dotkliwa. Szkoda nawet mówić wiele o tym meczu, bo byliśmy świadkami popisu tylko jednej drużyny wystawionej naprzeciw bandy statystów.
Czy my naprawdę oglądaliśmy dziś mistrza?
Jeszcze dwa tygodnie temu nikt przy zdrowych zmysłach nie typowałby wrocławian jako potencjalnych mistrzów Polski. Nikt nigdzie. A tu Śląsk wskakuje na fotel lidera i w napięciu czeka na ruch niemrawej Jagiellonii. Taka gra jak dziś wystarczyć powinna do tego, by okazać się najlepszą drużyną tego sezonu. Ale skoro też tak wiele potrafi się zmienić na przestrzeni ledwie dwóch kolejek, to czemu nagle nie wywrócić całej czołówki w pozostałych do końca dwóch kolejkach?
Ekstraklasa nie takie rzeczy widziała. No i cały czas nie możemy zapominać, że to Jagiellonia ma wszystko w swoich rękach. Śląsk w doskonałym stylu wywiera presję na ekipę Adriana Siemieńca i nie widać we Wrocławiu nerwowości. A to może być kluczowy atut na ostatniej prostej do tytułu.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Największe grzechy siedmiu kandydatów do mistrzostwa Polski
- Lech – Legia to obecnie żaden klasyk, tylko starcie dwóch marnych drużyn
- Mateusz Mak: Od razu mówiłem w Katowicach, że jeszcze chcę wrócić do Ekstraklasy
Fot. Newspix