– Czy na świecie istnieje jakiś zawodnik, który nie chciałby grać w koszulce Realu? – rok temu zapytał dziennikarzy Joselu, kiedy osuwał się z Espanyolem w przepaść. Wtedy już wiedział, co czeka go w następnym sezonie. Kochał Królewskich, ale do tamtego momentu była to miłość nieodwzajemniona. Wydawało się, że podąży śladami Roberto Soldado czy Alvaro Negredo, czyli przeżyje fajną przygodę w rezerwach Realu, ale bez puenty w postaci regularnej gry w La Liga, a co dopiero w Lidze Mistrzów. 12 lat temu w Madrycie był praktycznie nikim – na Bernabeu skandowano nazwiska Ronaldo, Benzemy, Kaki, Özila czy Di Marii. Dziś jednak, mimo że Hiszpan jest piłkarzem absolutnie nieprzystającym do najwyższych standardów, także on wrył się w pamięć kibiców.
Dublet w półfinale Ligi Mistrzów zmieniający losy dwumeczu z Bayernem dał Joselu niezaprzeczalny status bohatera. Może nie legendy, bo taki tytuł zarezerwowany jest dla jego bardziej zasłużonych kompanów, ale nawet ta dotychczasowa pożyteczność to przecież więcej, niż ktokolwiek mógł się po nim spodziewać. Hiszpański napastnik nie zastępował Karima Benzemy 1 do 1, to dwa zupełnie różne rozmiary buta, ale było jasne, że w jakimś stopniu awaryjnie ma zapełnić lukę po klasycznej dziewiątce. Małym, bo małym, ale Królewscy raczej nie musieli się z tego ruchu tłumaczyć. Do klubu przyszedł weteran po trzydziestce, który w ostatnich latach był gwarancją kilkunastu goli na sezon. Na papierze to wyglądało, jak wyglądało – wypożyczenie za pół bańki ze spadkowicza do wicemistrza kraju dla wielu mogło zabrzmieć niedorzecznie. Ale tanim kosztem Real chciał wykreować super rezerwowego, jakby w myśl zasady, że co za dużo gwiazd, to niezdrowo. I, cholera, trafił. W idealną dziewiątkę.
Zmysł transferowy Realu to jedno, a drugie to historia Joselu sama w sobie, która jest dowodem, że nigdy nie jest za późno na spełnianie marzeń. Owszem, to wyświechtany frazes, którym można pocieszać niemal każdego, komu w życiu coś się nie udaje. Oś wydarzeń w życiu 34-latka mówi jednak wprost: warto czekać i robić swoje, bo a nuż do drzwi zapuka przełomowa dla kariery, wyśniona wręcz postać. Tych, jak pokazuje przeszłość, Joselu miał kilka.
- W 2009 roku Real Madryt wykupuje z Celty Vigo 19-letniego Joselu za 1,5 mln euro. Wypożycza go z powrotem na rok.
- W pierwszym sezonie w rezerwach Realu Hiszpan wykręca 14 goli i 4 asysty. Nagroda? Debiut od Jose Mourinho w ostatniej kolejce La Liga. Sześć minut na boisku. Bramka.
- Drugi sezon – aż 26 goli i 4 asysty w rezerwach. W międzyczasie debiut w Copa del Rey, też pod wodzą Jose Mourinho. Dwanaście minut na boisku. Bramka.
- Koniec sezonu 2011/2012. Real sprzedaje Joselu do Hoffenheim za 6 mln euro. Hiszpan staje się obieżyświatem.
Właśnie wtedy wszystko wskazywało na koniec dziecięcych marzeń o zostaniu gwiazdą Królewskich. Gdy Real kogoś odrzuca, niezwykle rzadko zdarza się, żeby później zmienił zdanie, a Joselu stał się niepotrzebny. Co prawda wypromował się poprzez trzecioligowe rezerwy, ale był “jednym z wielu”, o których szybko się zapomina. W przeciwieństwie do Moraty, Nacho i Carvajala, kolegów z ówczesnego zespołu Castilli, na których czekała lepsza ścieżka. Zresztą, gdy Joselu ze średnim powodzeniem aklimatyzował się w Bundeslidze, Morata zaczął wchodzić z ławki i strzelać gole w pierwszym zespole. Na tamtym etapie karier obu napastników można było sądzić, że to właśnie Morata ma zdecydowanie wyższy sufit. Potwierdzał to później poziom klubów, w jakich grał, bo przecież Juventus, Chelsea albo Atletico to nie Hannover, Stoke czy Deportivo Alaves. Ale już na tamtym przykładzie zarządzania dwoma najlepszymi strzelcami rezerw mogliśmy zobaczyć, ile znaczy jedna decyzja klubu. Gdyby w Realu został Joselu, a Morata został sprzedany, obaj mogliby całkowicie wymienić się doświadczeniami.
Ale to tylko gdybanie, nawet jeśli zasadne. Morata też zmieniał kluby, choć nie tak jak Joselu, który po odejściu z Realu zaliczył ich aż osiem w ciągu 11 lat. Owszem, może i zagrał w trzech najlepszych ligach na świecie, ale nie dość, że w klubach z trzeciego czy nawet czwartego szeregu, to jeszcze bez oszałamiających statystyk. Bundesliga? 79 spotkań, 22 gole i 8 asyst. Premier League? 68 spotkań, 10 goli, 2 asysty. Trudno było nie odnieść wrażenia, że cała jego przygoda zagraniczna była po prostu porażką i dopiero powrót na dobre do Hiszpanii przyniósł Joselu pozytywną zmianę. Dość powiedzieć, że w samej La Liga zdobył do tej pory 67 bramek w 197 meczach. Jak na fakt, że nigdy nie był stawiany w pierwszym rzędzie hiszpańskich napastników, a miałby problem nawet z drugim obok wcześniej wspomnianych Soldado i Negredo, to naprawdę niezły wynik.
Inna sprawa, że Joselu ma coś, czego nie mieli okazji dosięgnąć lepsi z perspektywy całej kariery napastnicy z krótką przygodą w Realu w CV. Totalnie wbrew logice, bo przecież od dekady nikt w Hiszpanii nie zakładał, że taki zawodnik i to w tym wieku może być jokerem na miarę legend “Królewskich”. Joselu oczywiście nią nie jest i raczej nie będzie, ale w ostatnich miesiącach jest jak ten dubler wielkiego aktora Hollywood, który w kilku scenach musiał go zastąpić i zrobił to wyśmienicie. Ba, w sezonie 2023/2024 spędzonym na największej scenie Hiszpan zasłużył na miano postaci drugoplanowej, która niespodziewanie potrafi skraść show. I co ważne, wejście z ławki na mecz z Bayernem w 81. minucie nie jest jedynym, które przeciętną karierę Joselu może uczynić przygodą wartą wspominania po latach.
Patrz: reprezentacja Hiszpanii. Joselu zadebiutował w niej dopiero kilka dni przed 33. urodzinami, bardzo późno (późniejszy debiut mieli tylko Ferenc Puskás i Fernando Argila), ale z jakim hukiem…
Marzec 2022 roku, dzwoni Luis de la Fuente. “Wpadasz na kadrę? – Wpadam”. Pierwsze dziewięć minut z ławki z Norwegią, jedna, druga sztuka – Joselu bohaterem.
Trzy miesiące później, półfinał Ligi Narodów z Włochami. Symboliczna zmiana za Alvaro Moratę w 84. minucie. Zwycięski gol na 2:1. Joselu znów na ustach wszystkich.
Ale – żeby nie było, że jest tylko typowym zadaniowcem – Joselu pokazał nawet na poziomie mistrzowskiego Realu, że potrafi dostarczać gole jako piłkarz podstawowego składu. Na 16 meczów od 1. minuty aż w dziesięciu strzelał i w jednym asystował. Nie można więc sprowadzać jego obecności tylko do uroczej bajki o chłopcu, który dwa lata temu kibicował “Królewskim” w finale Ligi Mistrzów jako fan na stadionie, a dziś sam doprowadził ich do tego etapu. To też człowiek, który sprawdził się w roli tymczasowego zastępcy Karima Benzemy.
Jakiś czas temu powtarzało się, że Real często gra bez napastnika z prawdziwego zdarzenia, że go po prostu w składzie nie ma. Nie raz świadomie pomijano Joselu, solidnego przeciętniaka, z tym że dziś nikt już nie powinien go lekceważyć. Po kilkunastu latach, późno, tak jak z debiutem w kadrze, Hiszpan zasłużył na status pełnoprawnego zawodnika Realu Madryt. Zrobił to po latach tułaczki, patrząc jak inni prowadzą większe kariery. Nie jest wirtuozem, ma problemy z grą kombinacyjną, bywa wręcz drewniany. Ale też nigdy na nic nie narzeka, jedzie na ambicji, z minimum wyciąga maksimum. A nawet gdy zaliczył spotkanie, w którym na potęgę marnował setki, i tak strzelił gola, po którym przepraszał kibiców, zamiast się z niego cieszyć. M.in. tą naturalnością szybko kupił sobie fanów w Madrycie, stając się w ich oczach “swoim chłopem”. I mimo wad, jest na doskonałej drodze, żeby nie tylko przedłużyć swój pobyt w Realu, ale też zapisać się na kartach historii.
Tak, ten Joselu.
Wcześniej co najwyżej gwiazda Deportivo Alaves.
Niesamowite.
WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW:
- Podróż z nieba do piekła Neuera. Real znowu pokazał jaja i zagra w finale!
- Trela: Magia europejskich wieczorów. Najmniej spodziewany sukces w dziejach BVB
- Gorzki koniec ery Mbappe. PSG nie ma leku na gen frajerstwa
- Szanujmy Viniciusa Juniora
Fot. Newspix