Jeden z kibiców HSV przekonuje mnie, że jeśli St. Pauli będzie blisko wygranej w derbach na Volksparkstadion, to trybuny nie pozwolą na dokończenie meczu. Mówi o tym jak o jakiejś oczywistości, ale w zasadzie to jest oczywistość, skoro głośno debatują o niej nawet służby, które przygotowują się na czarny scenariusz. „Zapłonie cały stadion, zobaczysz”, dodaje drugi kibic, po czym obaj mnie uspokajają. Nie muszę się martwić, HSV wygra i to „na luzie 3:0”. „A jak nie, będzie gorąco”. Wątpliwe, by gdziekolwiek w Europie odbyły się w tym sezonie derby o większym ciężarze emocjonalnym i gatunkowym.
Nie da się różnić bardziej niż HSV i St. Pauli
Rywalizacja lokalnych wrogów zawsze podszyta jest animozjami, ale tych z Hamburga dzieli dosłownie wszystko. HSV kreuje się na wielkiego i elitarnego hegemona. Do tego stopnia, że kiedy jeszcze był w Bundeslidze, szczycił się umieszczonym w widocznym miejscu stadionu zegarem, który odliczał czas, jaki upłynął hamburskiej drużynie w pierwszej Bundeslidze. Chełpił się hasłem „unabsteigbar”, czyli „tacy, którzy nigdy nie spadną”. Jednak spadli. I od 2018 roku próbują bezskutecznie wrócić do tej elity, a każdy kolejny sezon bez sukcesu traktują jak swoją wielką porażkę. St. Pauli? Rozwija swoją działkę sportową, ale dla kibiców nie ma wielkiego znaczenia, czy ich drużyna gra mecze ligowe z Bayernem, Osnabrück czy jeździ po wioskach wokół Hamburga. Nie zainteresowali się tym klubem ze względu na wymiar sportowy.
Przyciągnęły ich wartości. I te też są kompletnie różne. St. Pauli brzydzi się komercją, od lat związane jest z lokalnym browarem Astra czy produkowaną w Hamburgu Fritz-Kolą, podczas gdy HSV działa na jak największą skalę, podpisując jak największe kontrakty, z tymi, którzy akurat dają najwięcej. St. Pauli ma twarz wspierającego socjalizmu, a HSV kojarzy się z twardymi kapitalistami. Przy Millerntor skupiona jest społeczność lewicowa, bo za takimi wartościami głośno opowiada się klub. Trybuny chętnie machają tęczową flagą, choć ta powiewa także przy stadionie Hamburga. Walczą o równość i dobre traktowanie uchodźców. Tępią rasizm. Wszczynają zamieszki, gdy do drugiego co do wielkości niemieckiego miasta przyjeżdżają politycy z całego świata na G-20. Pomagają biednym i potrzebującym, a tych na dzielnicy St. Pauli nie brakuje. Stają za mniejszymi i słabszymi, kimkolwiek by oni byli.
A HSV jest wielkie. Ma to głęboko wpisane w swoje DNA i gablotę wypchanymi dowodami na to, że ta wielkość nie jest tylko zbiorową halucynacją. Wspiera ich całe miasto, podczas gdy za St. Pauli opowiada się głównie jedna dzielnica. HSV ma wielki stadion na obrzeżach, arenę na 57 tysięcy widzów, na której rozegramy pierwszy mecz mistrzostw Europy i frekwencję, która jest w pierwszej dwudziestce najwyższych w całej Europie. St. Pauli? Klimatyczny i znacznie mniejszy obiekt, leżący w sercu dzielnicy, mający na swoim terenie ule dla pszczół, bo lewicowe wartości to też ekologia. Co więcej, w poprzednich latach do HSV przypałętały się skrajnie prawicowe, wręcz neonazistowskie grupy, które potrafiły wołać na swoim stadionie „heil Hitler”. Już dawno zostały wyproszone, ale to także pewne zarzewie konfliktu jednych i drugich.
Po tym streszczeniu chyba jest jasne, że derby Hamburga grzeją lokalną społeczność niezależnie od tego, czy mają jakąś realną stawkę?
A to właśnie stawka potęguje rangę tego spotkania do niewiarygodnych rozmiarów. Jeśli St. Pauli wygrałoby derbowe starcie, zapewniłoby sobie awans do 1. Bundesligi, jednocześnie pozbawiając drużynę HSV szans na osiągnięcie podobnego sukcesu. Gospodarze traciliby do trzeciej Fortuny Düsseldorf tyle, że w najlepszym wypadku pozostałyby im jedynie iluzoryczne szanse na baraże. Kibice HSV musieliby znosić jednocześnie gwóźdź w sercu wbity za sprawą kolejnego sezonu bez powrotu do elity, jak również cieszących się z tego samego lokalnych rywali.
To dlatego trybuny HSV mówiły o tym, że w przypadku tego scenariusza pozostanie im tylko przerwać mecz.
Ból byłby zbyt wielki.
Uniknąć upokorzenia
– Nam już Bundesliga uciekła, nie wierzę w awans, szanse są tylko pozorne, ale ważne, żeby oni nie awansowali akurat dzisiaj – mówi mi pod stadionem starszy kibic, mając na myśli drużynę gości. Przeprasza mnie, że trochę wypił, ale możliwe scenariusze przyklepania promocji do Bundesligi derbowego rywala recytuje jak wiersze Heinricha Heinego w podstawówce. St. Pauli wygra? Pozamiatane. St. Pauli zremisuje? Pozamiatane, jeśli grająca w tym samym czasie Fortuna Düsseldorf przegra lub zremisuje z Norymbergą. St. Pauli przegra? Pozamiatane, jeśli Fortuna przegra z będącym w dolnej części tabeli rywalem.
Lepiej więc wygrać.
– Serio możliwe jest przerwanie meczu, gdy będą blisko zwycięstwa? – pytam grupkę młodszych chłopaków.
– Oj tak. Jak najbardziej, słyszałem o takim scenariuszu, jeśli St. Pauli będzie wygrywać. Ale jestem spokojny, nie dojdzie do takiej sytuacji. Nie ma przecież opcji, że St. Pauli tu coś wygra.
– A jeśli wygra?
– Wyleje się złość. Dojdzie do konfliktu w całym mieście. Kibice HSV tak łatwo tego nie zaakceptują. Zobaczysz, co tu się będzie działo. Zapłonie cały stadion.
Groźbę przyjmuję więc za całkiem realną. Tak samo jak funkcjonariusze policji, którzy przygotowali na to spotkanie szczególne środki bezpieczeństwa. Podczas moich poprzednich wizyt w Hamburgu (szeroki reportaż o kibicowskim kontekście derbów – KLIK!; reportaż o lewicowej ideologii St. Pauli – KLIK!) urzekło mnie, że w tym mieście mimo oczywistej niechęci w miarę spokojnie można chodzić w swoich barwach i siedzieć wspólnie na trybunach. Ale nie tym razem. W strojach kojarzących się z symboliką St. Pauli, wpuszczano jedynie na sektor gości. Jeśli ktoś próbował wmieszać się w tłum z herbem lokalnego rywala czy trupią czaszką na koszulce, bluzie, kurtce, szaliku czy czapce, jak nigdy wcześniej był zawracany na bramce. Fanatyczni kibice HSV z trybuny północnej dostawali z kolei pieczątki na dłonie, tak, żeby nigdzie się nie zawieruszyli w pobliżu kibiców wrogiego klubu.
Rzecznik hamburskiej policji przekonuje na portalu NDR, że „służby są przygotowane w razie przerwania meczu czy nawet szturmu na boisko” i dodaje, że funkcjonariusze będą widoczni także na stadionie. Swoją drogą bufor oddzielający kibiców gości od całej reszty wcale nie wygląda jak zabezpieczenie przed potencjalną bijatyką.
W Polsce większe odległości dzielą kibiców niekiedy nawet podczas meczów niezakwalifikowanych jako „spotkania podwyższonego ryzyka”. Fani drużyny gości dostali do dyspozycji 5576 wejściówek, na stadion weszło 57 tysięcy widzów.
– Jacy są fani St. Pauli? Wstrętni, odrażający! A HSV? Są po prostu cool! Jesteśmy całym Hamburguem, a St. Pauli to tylko jedna dzielnica – przekonuje mnie inny z kibiców.
– Jedna dzielnica i to mała dzielnica. Ale niestety, bardzo dla nas niewygodna – dodaje jego kolega.
– St. Pauli to takie kleszcze. A HSV to potęga. Spokojnie wygramy.
Inny jest rozczarowany: – Wyobrażałem sobie przed meczem, że będzie tu większa zadyma. Przyszedłem i… niestety jest spokojnie.
Kibice St. Pauli przebywają drogę na stadion w eskorcie funkcjonariuszy – startują o 16:00 przy torze kłusaków Bahrenfeld. Kiedy spaceruję pod stadionem, nie widzę ani jednej osoby w brązowych barwach, charakterystycznych dla klubu z rockandrollowej dzielnicy Hamburga, co niejako świadczy o powadze sytuacji. Widać tylko niebiesko-biało-czarne tłumy sympatyzujące z HSV, a wśród nich nieliczne osoby w koszulkach Sonny’ego Kittela, co polskiego kibica wprawia w lekki dysonans, bo przecież mowa o wielkim flopie transferowym mistrza Polski. Kibice St. Pauli wzięli instrukcje jak najbardziej na serio, nie eskalowali napięcia, byli zresztą świeżo po innym wyzwaniu spod znaku „czy nikt nam nie da w mazak?”, bo przed tygodniem przyjeżdżała do nich Hansa Rostock, czyli klub kojarzący się ze skrajnie prawicowymi kibicami. Tamten mecz przebył jednak bez większych incydentów.
Podobnie jak derby.
– A co, jeśli przegracie? – rzucam do jednego z kibiców HSV.
– Musimy wygrać.
– Ale jeśli?
– Nie, nie. Musimy wygrać.
Widowisko zamiast skandalu
Reportaż z przerwanego meczu, wielkiej zadymy i świętowania awansu przez kibiców St. Pauli jednocześnie brzmi jak coś niezwykle ciekawego dziennikarsko, dlatego kieruję pewne pretensje w stronę futbolowych bogów, że do niego nie dopuścili. Ale rozumiem też, że byłoby to nieludzkie wręcz znęcanie się nad klubem, którego największym sukcesem w ostatnich dziesięciu latach jest uniknięcie spadku do Bundesligi w czerwcu 2015 roku, kiedy w dramatycznych okolicznościach, golem z rzutu wolnego w doliczonym czasie gry, obronił się w barażu z Karlsruhe przed spadkiem, który przyszedł trzy lata później.
Cierpienie zostało w ostatnich latach trwale wpisane tożsamość kibiców największego klubu z Hamburga, któremu paradoksalnie tylko przybywa sympatyków. Kiedy spadał, miał zarejestrowanych mniej niż tysiąc fanklubów. Dziś jest ich ponad tysiąc osiemset. Skok jest ogromny. Nie bez znaczenia jest fakt, że moda na St. Pauli panuje stosunkowo krótko, a HSV buduje swój kult od lat.
Pochodzący z Polski kibic, dumnie noszący imię Marcin na koszulce HSV, opowiada nam o historii swojej i swojego syna. – Wyjechałem do Niemiec w 90. latach. Wtedy w HSV grał Jan Furtok. I tak to już zostało. Teraz mieszkamy w Berlinie, więc przyjeżdżamy na mecze z daleka. Syn czasem sam jeździ. Kibicowanie HSV przekazałem mu w genach, nie miał innego wyboru…
– Faktycznie nie miałeś wyboru? – pytamy syna.
– Nie miałem – rzuca krótko, po czym pokazuje szalik z napisem „Danke Papa, dass ich Hamburger geworden bin”, co oznacza: „dziękuje tato, że zostałem Hamburczykiem”.
Bilety na mecz derbowy, zgodnie z informacjami Hamburger Abendblatt, wyprzedały się już po pięciu minutach. I skoro HSV wygrało 1:0, mając przy tym nieuznaną bramkę i marnując karny, możemy zapamiętać to starcie wyłącznie jako wielkie sportowe święto.
Bo atmosfera była naprawdę wybitna. Doping prawie pięćdziesięciu siedmiu tysięcy gardeł był absolutnie zjawiskowy. Gdyby taki był w meczu z Holandią, który zagramy na obiekcie HSV na starcie Euro 2024, nie miałbym wątpliwości, że mógłby nas nawet ponieść do sensacyjnego zwycięstwa. Ale wiadomo, że taki nie będzie. Grający w wyjściowym składzie Łukasz Poręba wprost przyznał: – Jeszcze nigdy nie grałem przy takiej atmosferze.
Nie potrafi tego opisać. Zaprasza kibiców, żeby przyjechali do Hamburga i to po prostu poczuli. Kiedy pytam o to, czy da się w ogóle tę atmosferę porównać do jakiegokolwiek innego meczu, wskazuje ostatnią kolejkę sezonu w Poznaniu, kiedy Lech sięgał po mistrzostwo, albo wejście z ławki na stadionie Marsylii i szybko dochodzi do wniosku, że jednak zupełnie inny poziom. – Jako piłkarz nie możesz myśleć o otoczce, ale nie ominie cię to. Czujesz atmosferę, zwłaszcza gdy na rozgrzewce jest już prawie cały stadion. Jak wychodziliśmy, kibice zrobili taki doping… – zachwyca się po meczu polski pomocnik.
Prawie odwdzięczył się trybunom, to on wprawił stadion w ekstazę jako pierwszy, gdy wpakował piłkę do siatki przepychając uprzednio bramkarza St. Pauli. Jego trafienie odwołała weryfikacja VAR – sędzia dopatrzył się przewinienia. A propos VAR-u, podczas wideoweryfikacji na stadionie HSV pokazywany jest komunikat, co dokładnie sprawdza sędzia i po chwili, jaka jest jego decyzja. Tutaj sytuacja z doliczonego czasu gry. Arbiter nie dopatrzył się początkowo faulu w polu karnym. Sprawdzano, czy do przewinienia jednak doszło.
Rozwiązanie, którym wiele stadionów, także polskich, powinno się zainspirować.
Oprawy? I jedni i drudzy kilka razy odpalali racowisko, a mimo to nie przerywano meczu, tylko na początku dym lekko przeszkadzał w oglądaniu spotkania. „Nur wir”, czyli „tylko my”, taka oprawa zawisła w sektorze gości.
Gospodarze zaczęli od „Festung Volksparkstadion”, czyli „twierdzy Volksparkstadion”…
…a po meczu pokazali oprawę z hasłem „Stadt gehört uns”, czyli „miasto należy do nas”.
Poręba przekonuje, że dobrze czuje się w Hamburgu. Deklaruje wprost, że chciałby zostać w tym klubie na dłużej. Obecnie jest tylko wypożyczony. Kiedy trafił do drugiej Bundesligi z zespołu wicemistrza Francji, był przekonany, że będzie miał wreszcie z górki. Ale tak nie było. Odżył dopiero po zmianie trenera, gdy w HSV zatrudniono Steffena Baumgarta, który jeszcze w tym samym sezonie pracował w bundesligowym FC Koeln. Nowy szkoleniowiec odważnie postawił na Polaka, który odpłacił mu się golem i trzema asystami, a w derbach imponował spokojem, wykonując brudną robotę, asekurując bocznych obrońców w przygotowanej specjalnie na ważne spotkanie formacji 4-3-3.
– Nowy trener daje mi szanse i wierzy we mnie. To też nie przyszło „tak o”, samo, długo na to pracowałem. Cieszę się, że mam zaufanie. Niedawno strzeliłem gola, potem się rozchorowałem, trener dał mi 90 minut i odpłaciłem się dwoma asystami, a mogłem mieć ich jeszcze więcej. Dziś? To był ciężki mecz, rywal był naprawdę dobry. Mieliśmy swój plan. Wydaje mi się, że dobrze wykonałem swoją robotę. Jestem z siebie zadowolony. – mówi Polak na gorąco.
Sam Baumgarnt nie uratował dla HSV sezonu. Notuje wręcz gorszą średnią punktową (1,70) niż jego poprzednik Tim Walter (1,76), pracujący w Hamburgu dokładnie 956 dni. Dzięki zwycięstwu w derbach po golu strzelonym z główki przez Roberta Glatzela dopiero w 85. minucie, kupił sobie trochę czasu i zaufania. No i nie stał się idiotą. Przed meczem zaliczył całkiem ryzykowną wypowiedź w stylu Davida Baldy: – Jeśli wygrasz derby, jesteś bohaterem, a jeśli nie, to jesteś idiotą. Wolę być bohaterem.
Jest.
Przynajmniej na chwilę.
Chociaż to St. Pauli po raz pierwszy w historii kończy sezon wyżej niż Hamburger SV.
* * *
W ramach puenty powtórzę raz jeszcze – atmosfera w Hamburgu była naprawdę wybitna. Derby tego miasta bez dwóch zdań należą do najciekawszych spotkań na świecie, biorąc pod uwagę ich kontekst, różnice pomiędzy drużynami i ogromne zainteresowanie. Choć mecz ten nie przebił się do polskiego mainsteramu, w ujęciu światowym, dzięki tej gigantycznej stawce, mecz pomiędzy HSV i St. Pauli trzeba uznać za jedno z najważniejszych spotkań całego 2024 roku w piłce klubowej.
Czułem się trochę jakbym oglądał finał Pucharu Polski.
Miało dziać się nie wiadomo co, a koniec końców w Hamburgu odbyło się kapitalne piłkarskie święto.
WIĘCEJ REPORTAŻY O NIEMIECKIEJ PIŁCE:
- O pięknej nienawiści. Długi i wielowątkowy reportaż o derbach Hamburga
- Burdele, czachy, tęczowe trybuny. Odwiedzamy St. Pauli, najbardziej wykręcony klub w Europie
- O śmierci, która ratuje życia. Reportaż o Robercie Enke
Fot. własne