Szanse Pogoni Szczecin na mistrzostwo Polski wynoszą mniej niż 1%. Portowcy w kolejce do najważniejszego krajowego trofeum przepuszczają już nie tylko Jagiellonię Białystok, ostatnio słabującego Śląska Wrocław i rozczarowującego Lecha Poznań, ale też Górnika Zabrze, w którym nie ma ani prezesa, ani dyrektora sportowego, ani żadnych innych sensownych struktur. To policzek. I pewnego rodzaju niesprawiedliwość Ekstraklasy.
Gdyby Dominik Marczuk podawał do Jesusa Imaza albo zerwał siatkę w bramce Valentina Cojocaru w doliczonym czasie gry meczu Jagi z Pogonią, losy tegorocznego mistrzostwa Polski zostałyby najpewniej przesądzone. Ale 20-letni skrzydłowy trafił w boczną siatkę, wcześniej zaś Taras Romanczuk złapał dwunastą żółtą kartkę w sezonie, przez co nie zagra w szalenie istotnych meczach dla ostatecznych rozstrzygnięć ze Stalą Mielec i Koroną Kielce. Nic więc dziwnego, że po spotkaniu piłkarze lidera Ekstraklasy wyglądali na przybitych i zmarnowanych.
W Pogoni rysowały się zgoła inne nastroje. Jens Gustafsson powiedział, że remis jest okej. Wahan Biczachczjan ucinał, że wynik jest sprawiedliwy i nie ma sensu rozkładać go na czynniki pierwsze. Najtrafniej atmosferę w drużynie oddał jednak Kamil Grosicki, który napisał na Twitterze: „Na chwilę zamykamy rozdział „liga”. Rozpoczynamy misję „finał Pucharu Polski”. Zrobimy wszystko, by dać klubowi historyczne trofeum”. Tak, oni wiedzą, że Puchar Polski potrzebny jest na już. Pogoń nie może wiecznie łączyć się z hasłem „zero tituli”.
Nie są słabsi od Jagiellonii
Paweł Mogielnicki z portalu 90minut.pl liczy, że Jagiellonia ma ponad 70% szans na zdobycie mistrzostwa Polski, nawet mimo tego nieszczęsnego pudła Marczuka. Czy Pogoń naprawdę nie mogła być na jej miejscu? Oczywiście, że mogła. Ba, nawet powinna. Jesienią w Szczecinie pokonała ją 2:1. Wiosną w półfinale Pucharu Polski też 2:1. Teraz w Białymstoku było 2:2, w pierwszej połowie lepsi byli gospodarze, w drugiej goście. To są równorzędne zespoły, wystarczy zresztą spojrzeć na mini-tabelę za 2024 rok: tyle samo zdobytych punktów, zwycięstw, remisów, porażek, niemal bliźniaczy bilans bramek straconych i strzelonych.
Siła składów Jagi i Pogoni również jest porównywalna. Czy Zlatan Alomerović to lepszy bramkarz niż Cojocaru? Czy Michal Sacek i Bartłomiej Wdowik (odejmując stałe fragmenty gry) mogą wpędzać w jakieś niebywałe kompleksy Leonardo Koutrisa i Linusa Wahlqvista? Czy środek pola złożony z Nene i Tarasa Romanczuka gniecie układ z Fredrikiem Ulvestadem, Rafałem Kurzawą i Alexandrem Gorgonem? Czy Afimico Pululu wnosi więcej niż Efthymis Koulouris? Czy w końcu Jesus Imaz jest gwiazdą większego kalibru niż Kamil Grosicki? Obiektywna odpowiedź na każde z tych pytań brzmi tak samo: nie.
Pogoń może zazdrościć Jagiellonii dwóch piłkarzy: Adriana Diegueza na środku obrony i Dominika Marczuka na „pozycji” młodzieżowca. Hiszpan idealnie pasowałby do ustawienia i sposobu gry Portowców. Mariusz Malec to jego uboższa wersja, niegdyś w szranki z nim stawać mógł Benedikt Zech, ale lata świetności Austriaka minęły bezpowrotnie. Marczuk to zaś rocznik 2003, od którego zacząć miała się wielka ofensywa akademii szczecińskiego klubu, a przynajmniej tak zapowiadał Dariusz Adamczuk. Tymczasem 20-letni skrzydłowy dostaje powołania do reprezentacji Polski, w lidze miał udział przy szesnastu golach Jagi, a Pogoń pociesza się pojedynczymi przebłyskami Adriana Przyborka, dwoma asystami Marcela Wędrychowskiego i debiutanckim trafieniem Patryka Paryzka.
Władze Portowców wyliczają piłkarzy wypromowanych i sprzedanych na Zachód: Kacpra Kozłowskiego (do Brighton za 11 milionów euro), Adama Buksę (za 4,2 miliony euro do New England Revolution), Sebastiana Walukiewicza (za 3,5 miliona euro do Cagliari), Mateusza Łęgowskiego (za 3 miliony euro do Salernitany) czy Adriana Benedyczaka (za 2,4 miliony do Parmy). Struktura kadry Pogoni nie pozostawia jednak wątpliwości. Ten zespół jest zbudowany, żeby w Ekstraklasie i Pucharze Polski wygrywać. Tu i teraz. Trzynaście z piętnastu najstarszych jedenastek na polskich boiskach w tym sezonie wystawił Jens Gustafsson. 45-letniemu trenerowi kilka razy próbowano już wcisnąć „one way ticket”, ale w dotychczasowym rozrachunku jego praca się broni.
Pogoń nawet nie jak Bayer
Pogoń jest zdrowym klubem. W poprzednim sezonie istotnie wygenerowała horrendalną stratę o wysokości 27,5 miliona złotych, ale Jarosław Mroczek od razu przekonywał, że czerwony Excel za ten okres wpisany był w model zarządzania klubem. Ostatnio w Sport.pl mówił, że rozgrywki 2023/24 zakończą na plusie, chyba że spadną w tabeli Ekstraklasy na szóste czy siódme miejsce, wtedy jednak minus będzie nieznaczny. Tak czy inaczej, ewentualne zdobycie Pucharu Polski będzie bonusem przy realizacji szerszego planu.
Jakiś czas temu Michał Trela pisał na Weszło: „Na ziemi, która jeszcze kilkanaście lat temu słynęła z tego, że tamtejszemu prezesowi strzeliło do głowy stworzenie w Polsce brazylijskiej drużyny stacjonującej na co dzień kilkaset kilometrów od siedziby klubu, wyrosło coś na kształt tego, do czego przez lata wzdychało się, patrząc na Zachód. Klub zbudowany od podstaw. Bez szaleństw. Rozwijany krok po kroku. Pnący się stopniowo w hierarchii i unikający miotania się od ściany do ściany. Rozwijający infrastrukturę i dbający o szkolenie. Sprzedający młodzież, ale też ściągający na koniec udanej kariery miejscową legendę. Niezwalniający trenerów. Działający racjonalnie. Rozumiejący, że futbol to widowisko, które ma przyciągać ludzi na trybuny. Grający odważnie, efektownie, z polotem. Obierający trudniejszą drogę, uważając ją za jedyną właściwą. To nie jest obraz przerysowany. Pogoń, patrząc z perspektywy kilku lat, albo nawet dekady, jest projektem zasługującym na wszelkie dobre słowa. Zwłaszcza że jej systematyczny wzrost następował jednak organicznie i nie był przyspieszany dopalaczami od hojnego właściciela chcącego za wszelką cenę pochwalić się przed bogatymi kumplami jakimś sukcesem”.
Nie da się tego ująć lepiej. Czy to więc nie dziwne, że Pogoń wciąż nie może założyć klubowej gabloty z trofeami? Tylko trzy inne kluby obecnej Ekstraklasy mogą czuć kompleks pt. „zero tituli”: Puszcza Niepołomice, Korona Kielce i Radomiak. Tylko, serio, gdzie Rzym, gdzie Krym?!
W topowych ligach Europy też niewiele jest zespołów, które cierpią na tę chorobę dłużej niż Portowcy, na myśl przychodzi właściwie tylko Udinese i Celta Vigo. Pozornie pokrzepiający powinien być przypadek Bayeru Leverkusen, który w wielkim stylu przełamał monopol Bayernu Monachium i sięgnął po mistrzostwo Bundesligi, ale nawet odchodzący już do historii przydomek Neverkusen istniał mimo zdobytego przez nich DFB-Pokal w sezonie w 1992/93. Pogoń ogląda się w Ekstraklasie z przyjemnością, bo rokrocznie jest na podium klubów z największą liczbą zdobytych bramek, ale też: ile można czekać?
W czołówce, ale nie na szczycie
Najnowszą erę historii Pogoni Szczecin datować można na początek kadencji Kosty Runjaicia. Od 6 listopada 2017 roku lepiej niż Portowcy punktowały tylko Lech i Legia. Sukcesy zaczęły się od sezonu 2020/21, kiedy finiszowali na podium. Tabela za ten okres? Pogoń znów trzecia, wyżej Kolejorz i Raków. Dzieło Runjaicia kontynuuje od prawie siedmiuset dni Jens Gustafsson. Szwed wykręca lepszą średnią punktową niż Niemiec – 1,74 do 1,59. Jak to się rozkłada za tej kadencji? Pogoń tym razem czwarta, kilka oczek mniej niż Lech i Legia, kilkanaście mniej niż Raków.
Wychodzi więc na to, że choć frustracja kibiców Pogoni może narastać, to jednak prawda Ekstraklasy jest bezlitosna: ostatnimi laty były w tej lidze kluby lepsze. Mało tego, tron jest zabetonowany, w stuletniej historii rozgrywek piłkarskich w Polsce tylko dziewiętnaście klubów zdobywało mistrzostwo. Ba, dziewiętnaście tytułów w ostatnich dwudziestu trzech sezonach rozdzieliły między siebie Legia, Lech i Wisła.
Pogoń stoi w drugim szeregu. W czołówce, ale nie na szczycie. Od czasu do czasu zdarza się jednak, że w Ekstraklasie triumfuje ktoś inny niż żelazny zestaw największych marek. Zagłębie Lubin w 2007, Śląsk Wrocław w 2012, Piast Gliwice w 2019, Raków Częstochowa w 2023. No i teraz najpewniej Jaga.
Znów, nie Pogoń.
Puchar Polski potrzebny na już
Trudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym po Puchar Polski sięga Wisła Kraków. Biała Gwiazda ma problemy w I lidze. Tylko w ostatnich tygodniach przegrywała z Chrobrym Głogów i Motorem Lublin, remisowała z Wisłą Płock i Resovią, ledwo wyciągnęła z 0:2 na 3:2 ze Zniczem Pruszków. Ich triumf na Stadionie Narodowym byłby kapitalną historią, może nawet kluczowym momentem w długoletnim procesie obudowywania podupadłego i targanego turbulencjami klubu, ale tak na zdrowy rozsądek: czołowy klub Ekstraklasy nie ma prawa przegrać z czołowym klubem I ligi. Dużo mówi choćby wspominana już tabela, która ujmuje okres najnowszej historii Pogoni i przy okazji najgorsze dni Wisły w XXI wieku.
Przepaść.
Tak, przepaść.
Żadna tajemnica, że Portowcy potrafią skompromitować się w Pucharze Polski. Tym razem jednak nie mogą przegrać, szczególnie po remisie z Jagiellonią, po którym szanse na mistrzostwo Polski są mniejsze niż 1%.
Dla Pogoni to będzie kluczowy mecz. Tylko wygraną godnie zwieńczą powrót Kamila Grosickiego. Tylko wygraną będą mogli uświetnić czymkolwiek budynek klubowy na Stadionie Miejskim im. Floriana Krygiera. Tylko wygraną zdobędą szacunek reszty piłkarskiej Polski, dla której mógłby być to drogowskaz: warto budować klub na zdrowych fundamentach. W innym razie będzie bolało, bardzo bolało.
Czytaj więcej o Pogoni Szczecin:
- Adamczuk: Wszyscy widzą, jak fajną piłkę gramy. Zasłużyliśmy na więcej punktów
- 75 lat Pogoni. Szczecińskiej tak mocno, jak tylko się da
- „Jedziemy po bandzie”. Pogoń w obliczu 27,5-milionowej straty [REPORTAŻ]
Fot. Newspix