Gdyby jakakolwiek inna drużyna ze ścisłej czołówki tabeli Premier League przyjechała dziś na Goodison Park, mówilibyśmy, że faworyt po prostu musi The Toffees ograć. Przyjeżdża City, pakuje dwa gole i wraca do domu. Przyjeżdża Arsenal i albo wygrywa w bólach, albo ładuje piątkę i też zgarnia trzy oczka. Ale przyjechał Liverpool, któremu Everton zgotował dziś prawdziwe piekło, i przegrał.
Znacie ten szmer, który roznosi się po stadionie, kiedy zaczynasz wierzyć w sukces swoich ulubieńców? Bo piłkarze Jurgena Kloppa słyszeli go dziś co najmniej przez godzinę. Mogli coś tam strzelić, może i coś tam nawet pokopali, ale zagrali w grę rywali i pogodzili się z zamieszaniem, jakie na boisku wywoływała ekipa The Toffees. Zamiast walczyć z zawieruchą, zawodnicy w czerwonych strojach postanowili się w niej odnaleźć.
Sam tytuł naszej relacji sugeruje, że niezbyt im się to udało.
Everton – Liverpool 2:0. Wiecie czym się rządzą derby, co nie?
Jeśli mecz wygląda tak jak ten, to czuć w powietrzu, że coś musi być nie tak. Podopieczni Seana Dyche’a nie są tak słabi jak sugeruje tabela, to jasne. Zabrano im punkty w ramach kary nałożonej przez federację i zestawienie najzwyczajniej w świecie zakłamuje rzeczywistość. Nie są też jednak za mocni i to – prawdę mówiąc – widać. Co z tego?! A no nic z tego. Liverpool był dziś o wiele gorszy, a rywale wybili z rąk ekipy Jurgena Kloppa wszystkie atuty.
Dobra gra w głębokiej defensywie to znak rozpoznawczy Dyche’a i dziś gospodarze pokazali po raz kolejny, że gdy pozwolisz im okopać się w szesnastce, to mogą tam spędzić cały wieczór, ziewając po kolejnym dośrodkowaniu w ręce Pickforda czy zablokowanym strzale. I bije sobie taki jeden z drugim piłkarz w czerwonej koszulce głową w niebieski mur. A mur stoi jak stał.
Chociaż nie, mur nie. Everton był dziś raczej jak zbroja z kolcami albo worek treningowy z funkcją „wańka-wstańka”. Bijesz, bijesz, bijesz, a tu nagle rywal oddaje. Gol Brantwaite’a to kwintesencja tego spotkania i sprawności The Toffees w psuciu gry przeciwnikom. Pograli gospodarze na liverpoolskim flipperze i z pięknego chaosu narodziło się trafienie na 1:0. To ktoś odbił, tam ktoś kopnął, tu się inny obciął, po chwili uderzył stoper Evertonu i to chyba ostatecznie on zdobył gola, wciskając piłkę do siatki pod brzuchem Alissona, choć piłkę dobijał jeszcze Calvert-Lewin.
The Reds rozgrywają, jakby nie chcieli i nie mogli
Pada trochę przypadkowy gol i nagle wszystkie oczy zwracają się na Jurgena Kloppa i jego podopiecznych. Co zrobią? Jak zareagują? Co wymyślą? Jeśli ktoś w taki sposób oglądał to spotkanie, to musi być bardzo zawiedziony. Liverpool nie zrobił dziś absolutnie nic. Miał piłkę pod nogami, ale nie umiał jej rozegrać. Miał kupę czasu i kupę go zmarnował. Był anemiczny, nudny, bezjajeczny. Beznadziejnie nijaki.
Za karę, za tę obrzydliwą postawę The Reds zostali pokarani drugim golem dla Evertonu. Krycie przy rzucie rożnym? A po co to komu?! Skakanie do piłki we własnym polu karnym też jest chyba passe. A Trent Alexander-Arnold grał z kimś chyba w „raz, dwa, trzy, baba jaga patrzy”. Tak nie grają mistrzowie Anglii. Tak nawet nie gra najlepsza drużyna w Liverpoolu i całym hrabstwie Merseyside.
Bo najlepszą jest dziś Everton. Brawa dla The Toffees i niech dziś nie kładą się za wcześnie spać. Okazji do radości z wygranej nad lokalnym rywalem mieli w ostatnich latach jak na lekarstwo.
I tym bardziej musi im smakować ten dzisiejszy triumf, że ten lokalny rywal mógł dziś na Goodison Park przegrać nie tylko mecz, ale i mistrzostwo Anglii.
Everton – Liverpool 2:0
Brantwaite 27′, Calvert-Lewin 58′
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Podolski, najlepszy aktywista i społecznik piłkarskiej Polski
- Bajka z happy endem. Był pół centymetra od śmierci, za moment wróci do gry
- Zaangażowanie Skarbu Państwa w polskich klubach [ANALIZA]
Fot. Newspix