Joe Mercer – oszczędzający siły po udarze mózgu, którego wszyscy, na czele z własną żoną, odsyłali na trenerską emeryturę. Malcolm Allison – kolorowy ptak i niepoprawny kobieciarz, potrafiący wparować do klubowej łaźni pod rękę z aktorką znaną z filmów dla dorosłych i wskoczyć z nią do wody. Z dzisiejszej perspektywy aż trudno w to uwierzyć, ale właśnie ten niecodzienny duet przyniósł Manchesterowi City największe sukcesy na krajowym i europejskim podwórku przed panowaniem szejków ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Jak to się jednak w ogóle stało, że Mercer i Allison wylądowali jednocześnie po niebieskiej stronie Manchesteru i dlaczego ich współpraca potrwała tak krótko?
Żeby poznać odpowiedź na to pytanie, musimy cofnąć się wspomnieniami aż do lat 50.
Pierwsza ze „złotych epok” Manchesteru City zdecydowanie godna jest jednak tego, by dokładniej ją prześledzić.
Największy kryzys w historii
Kiedy w połowie lat 50. minionego stulecia Manchester City dwa razy z rzędu dotarł do finału Pucharu Anglii, kibice „Obywateli” mieli prawo oczekiwać, że ich drużyna wkrótce rzuci również wyzwanie sąsiadom z Manchesteru United w rywalizacji o mistrzostwo kraju. W sezonie 1955/56 ekipy z Maine Road i Old Trafford podzieliły się bowiem chwałą – gracze City po raz trzeci w dziejach klubu zatriumfowali w FA Cup, natomiast „Czerwone Diabły” sięgnęły po swój czwarty tytuł w First Division. Los nie okazał się jednak dla obu zespołów z Manchesteru zbyt łaskawy. Potęga United załamała się w lutym 1958 roku, wraz z tragedią lotniczą, w której kilku zawodników straciło życie, a paru innych zostało zmuszonych do zakończenia kariery na skutek poniesionych obrażeń. Z kolei „Obywatele” popadli w przeciętność i z drużyny walczącej o najwyższe cele przepoczwarzyli się w ligowego przeciętniaka, z niepokojem zerkającego w kierunku strefy spadkowej.
W sezonie 1962/63 Manchester City uplasował się na 21. miejscu w tabeli First Division, co oznaczało pierwszą od przeszło dekady degradację. Podopieczni Lesa McDowalla stracili wówczas przeszło 100 bramek w 42 ligowych występach, aczkolwiek do utrzymania aż tak wiele im znowu nie zabrakło – zakończyli wtedy zmagania w First Division z dwoma punktami straty do Birmingham City i trzema do… Manchesteru United.
Spadek z angielskiej ekstraklasy zakończył trzynastoletnie panowanie McDowalla na Maine Road.
Był to summa summarum dość burzliwy czas, godzien wzmianki nie tylko z uwagi na wygraną „Obywateli” w finale Pucharu Anglii na Wembley oraz ich marzenia o mistrzostwie. Poza wyczekiwanym od przeszło dwudziestu lat trofeum, Szkot przyniósł również klubowi wielką taktyczną rewolucję, inspirowaną wyczynami słynnej węgierskiej „Złotej Jedenastki”, która w latach 50. dwukrotnie sprała skórę reprezentacji Anglii w prestiżowych starciach towarzyskich. System opracowany przez urodzonego w Indiach wolnomularza przeszedł do historii jako „Revie Plan”, ponieważ McDowall skonstruował zespół City właśnie wokół Dona Reviego, powierzając mu rolę cofniętego napastnika – podobną do tej, jaką u Madziarów pełnił błyskotliwy Nándor Hidegkuti, autor hat-tricka w meczu z Anglią na Wembley. Był to jednak szalenie ryzykowny manewr. Wprawdzie McDowall najpierw przetestował swoje pomysły w drużynie rezerw, która zanotowała serię kilkudziesięciu meczów bez porażki po przemodelowaniu jej według nowych wskazówek szkockiego managera, ale główny zespół City nie od razu połapał się w śmiałej koncepcji trenera. Dość powiedzieć, że pierwsze ligowe spotkanie „Obywateli”, w którym starali się oni naśladować „Złotą Jedenastkę”, zakończyło się zawstydzającą klęską 0:5.
Z czasem City nabrało rzecz jasna wiatru w żagle, co zaowocowało wspomnianym sukcesem w FA Cup, ale pozostało też ekipą niezwykle kruchą w defensywie. Na przykład w sezonie 1957/58 „Obywatele” zakończyli zmagania w First Division na piątej lokacie, z absurdalnym bilansem bramkowym: 104-100. Choć niewątpliwie należeli wówczas do krajowej czołówki, to potrafili przegrać na 4:8 z Leicester City albo 2:9 z West Bromwich Albion. McDowall postępował jak bokser, który nieustannie stara się znokautować swojego oponenta, akceptując to, że sam w każdej chwili także może skończyć pojedynek na deskach. Nie uznawał półśrodków.
„W środku pola pozostawialiśmy przestrzeń, która miała być wielką prerią dla Dona Reviego”
Frank Switft, bramkarz Manchesteru City w latach 1933-1949
Znawcy historii brytyjskiego futbolu do dziś się zastanawiają, czy McDowalla należy traktować jako nieustraszonego innowatora, czy może jednak jako naiwnego i raczej nieudolnego imitatora „Złotej Jedenastki”. Już w latach 50. Szkot był zresztą postacią ogromnie kontrowersyjną i nie cieszył się pełnym respektem nawet wśród stałych bywalców Maine Road. Wielu fanów City sądziło bowiem, że jego niestandardowe rozwiązania taktyczne koniec końców przynoszą drużynie znacznie więcej szkód niż korzyści, a degradacja tylko utwierdziła sceptyków w przekonaniu, iż Szkota należało pożegnać znacznie wcześniej. Działacze Manchesteru byli jednak nieco innego zdania, dlatego zespół przystąpił do batalii o powrót do First Division z dotychczasowym asystentem McDowalla na ławce trenerskiej.
Problem w tym, że George Poyser nie do końca odnajdywał się na stanowisku managera.
Wcześniej Anglik odpowiadał w sztabie szkoleniowym za obserwację zawodników, służąc McDowallowi radą w kwestii wzmocnień, no i ta funkcja zdecydowanie bardziej mu odpowiadała. Nie może więc dziwić, że nie zdołał on podźwignąć „Obywateli” z kryzysu. W sezonie 1963/64 podopieczni zagubionego Poysera zajęli szóstą pozycję w Second Division, a kolejną odsłonę rozgrywek zakończyli dopiero na jedenastym miejscu w stawce. Od zespołu odwrócili się wtedy nawet fani – gdy Manchester przegrywał u siebie 1:2 ze Swindon Town w styczniu 1965 roku, na trybunach Maine Road zasiadało zaledwie 8015 osób. Była to rekordowa niska frekwencja, jeśli chodzi o ligowe występy „The Citizens”. Jak na ironię, na stadionie zabrakło również samego Poysera, który wybrał się za miasto z jakąś skautingową misją, a poprowadzenie zespołu w meczu ligowym zlecił współpracownikom. To wiele mówi o kadencji Anglika. – Klub potrzebował w tamtym okresie nowoczesnego managera, tymczasem zarząd poszedł na łatwiznę i postawił na człowieka, który po prostu był pod ręką. Tymczasem Poyser był starszy nawet od McDowalla, w sposób oczywisty był to zatem kolejny manager starej daty, zarządzający drużyną w przedwojennym stylu – ocenia Gary James, znawca historii City.
„Obywatele” znaleźli się w tak trudnym położeniu, że jeden z ich działaczy – wiceprezes Frank Johnson, znany z niecodziennych pomysłów – zaczął nawet otwarcie proponować fuzję klubu z Manchesterem United. – Pomysł był co najmniej dwukrotnie dyskutowany przez przedstawicieli City i United, lecz umarł śmiercią naturalną, zanim sprawa przedostała się do opinii publicznej – wspomina James, cytowany przez „Manchester Evening News”. – Ale to tylko pokazuje, w jak głębokim dołku znalazł się wtedy Manchester City. Patrząc na sytuację ligową, klub upadł jeszcze niżej w latach 90., ale jeśli spojrzeć na ogólne morale, atmosferę wokół drużyny i wsparcie kibiców, to kadencja George’a Poysera wiązała się z największym kryzysem w całej historii City.
Udarowiec powraca do gry
Poyser nie dokończył sezonu 1964/65 w roli managera Manchesteru – wyleciał ze stołka w kwietniu, a rozklekotany zespół dojechał jakoś do mety rozgrywek bez pierwszego trenera za kierownicą. Zarząd klubu bardzo długo zastanawiał się nad wyborem następcy Anglika. Zadanie miał tym bardziej utrudnione, że w połowie lat 60. właściwie żaden naprawdę ceniony na wyspach szkoleniowiec zwyczajnie nie przyjąłby oferty pracy w City. Z jednym wyjątkiem i właśnie na ten wyjątek postawili działacze z Maine Road, zatrudniając Joe Mercera, który parę lat wcześniej powiódł Aston Villę do triumfu w Pucharze Ligi Angielskiej. Dlaczego jednak Mercer w ogóle znalazł się w zasięgu „Obywateli”? Miał przecież za sobą świetną karierę piłkarską. Miał, jako się rzekło, pierwsze sukcesy trenerskie na swoim koncie.
Gdzie ukrywał się haczyk?
Cóż, akurat na to pytanie nietrudno znaleźć odpowiedź.
Kadencja Mercera na Villa Park rzeczywiście była całkiem niezła. Po przezwyciężeniu początkowych trudności, Anglik awansował z ekipą z Birmingham do najwyższej klasy rozgrywkowej i dwa razy dotarł z nią do finału Pucharu Ligi, raz stawiając kropkę nad i w postaci zwycięstwa w starciu decydującym o losach trofeum. Powszechnie doceniano także jego smykałkę do pracy z młodymi zawodnikami – Aston Villa na początku lat 60. była nawet nazywana przez prasę „Młodziakami Mercera”. Tylko że ambitny szkoleniowiec kompletnie zatracił się w swojej pracy (zajmował się również reprezentacją U-23), zaniedbując jednocześnie zdrowie.
Efekt był zatrważający – w maju 1964 roku mężczyzna doznał udaru mózgu. Wprawdzie niezbyt rozległego, ale jednak wymuszającego na nim zwolnienie tempa. – Byłem aroganckim, jednoosobowym sztabem szkoleniowym, który nie miał czasu na rozmowę z nikim, nawet jeśli ludzie zabiegali o jego uwagę – przyznał potem Mercer, cytowany w biografii „Football with smile” autorstwa Gary’ego Jamesa. – Zapłaciłem za to wysoką cenę. Pamiętam ten niedzielny, majowy poranek. Poszedłem spuścić wodę z chłodnicy auta, gdy nagle poczułem dziwne mrowienie w rękach i nogach. Byłem skołowany. Skierowałem się do łóżka i natychmiast zrozumiałem, że to coś poważnego, choć wcześniej nie miałem żadnych wątpliwości co do mojej kondycji. […] Moja żona powiadomiła ludzi w klubie, że nie pojawię się na umówionym zebraniu i poprosiła lekarza o przyjazd. Ten stwierdził, że albo przeszedłem udar, albo mam polio. Wezwał specjalistę.
„Specjalista potwierdził, że to udar. Kiedy stanął w drzwiach i poprosił o wynagrodzenie za wizytę, mąż stwierdził: >>Skoro tak się pan dopomina o pieniądze, to musi być ze mną cholernie źle!<<„
Norah Mercer w książce „Football with smile”
Szefostwo Aston Villi początkowo deklarowało pełne wsparcie dla schorowanego trenera, wprost go namawiając, by w spokoju skupił się na odzyskaniu sił. Mercer był zatem przekonany, że posada szkoleniowca ekipy z Villa Park będzie na niego czekać tak długo, jak okaże się to koniecznie. Wkrótce zdał sobie jednak sprawę, że coś się zmieniło. Klubowy lekarz zaczął bowiem coraz częściej i coraz bardziej otwarcie sugerować mu zakończenie trenerskiej kariery w trosce o zdrowie i dobro rodziny. „Masz przecież dla kogo żyć, swoje już w futbolu zrobiłeś” – przekonywał. Po paru tygodniach gorzka prawda w końcu wyszła na jaw – Mercer został zwolniony. Oficjalnie przedstawiono to wprawdzie jako rozwiązanie kontraktu za porozumieniem stron, ale rzeczywistość była bardziej brutalna. Władze klubu po prostu wykorzystały okazję do zmiany managera, mając w pamięci rozczarowujące rezultaty osiągane przez zespół w rundzie wiosennej. – Czułem się jak rolnik, który zaorał swoje pole, obsiał je, zabezpieczył, obserwował rozwój roślin, a gdy już miał zebrać plony, został eksmitowany z gospodarstwa – przyznał Mercer.
Powszechnie sądzono, że odejście Anglika z Aston Villi w takich, a nie innych okolicznościach jest równoznaczne z całkowitym końcem jego działalności w świecie piłki. Na dodatek Mercer po rozstaniu z „The Villans” napisał autobiografię, na kartach której podzielił się wieloma niewesołymi refleksjami na temat futbolu. – Współczesna piłka nożna nakłada tak ogromną presję na trenerów, działaczy i zawodników, że z każdym rokiem mamy w kraju coraz mniej naprawdę szczęśliwych klubów – stwierdził Mercer. Choć dodał też, że on sam wciąż nie powiedział ostatniego słowa. – Chciałbym wrócić do First Division. Przede wszystkim chciałbym jednak objąć klub, który jest szczęśliwy. Który nie obawia się ryzyka. Nie chcę już nigdy trafić do drużyny zdominowanej przez presję i strach.
– Futbol poradzi sobie bez Joe Mercera, ale ja nie poradzę sobie bez futbolu – napisał.
Joe Mercer (fot. National Football Museum)
Wówczas do akcji wkroczyli przedstawiciele Manchesteru City.
Zatrudniając Mercera, ryzykowali sporo – gdyby zdrowotne problemy Anglika powróciły po paru tygodniach czy nawet miesiącach jego pracy na Maine Road, działacze „The Citizens” byliby skompromitowani, a klub pogrążyłby się w jeszcze większym chaosie, niż za kadencji George’a Poysera. Sam manager w oczywisty sposób ryzykował jednak jeszcze bardziej. Negocjacje kontraktowe z Manchesterem prowadził w tajemnicy przed żoną, która zakazała mu podejmowania kolejnych trenerskich wyzwań. Pamiętała bowiem bezsenne noce męża, gdy Aston Villa przechodziła przez kryzysowe momenty. Pamiętała, jak Joe został obrzucony przez kibiców zgniłymi owocami i jajkami po jednej z domowych porażek. Wreszcie – pamiętała, w jaki sposób szefowie „The Villans” pozbyli się jej małżonka z klubu.
Wilka ciągnęło jednak do lasu. – Wszyscy mnie skreślili, ale pasja wciąż we mnie płonęła. Gdy zadzwonił do mnie sekretarz Manchesteru City z propozycją pracy, wszystkie wspomnienia powróciły w jednej sekundzie. Znów chciałem poczuć zapach szatni i dreszczyk emocji, związany z każdym meczem ligowym. Wiedziałem jednak, że muszę się zmienić jako manager. Musiałem dbać o zdrowie i potrzebowałem u swego boku zastępcy – wspominał Mercer. – Moja żona wprost oceniła, że jestem idiotą, przyjmując ofertę City. A mój doktor powiedział po prostu, że nie przekonam się, czy jestem zdolny znowu pracować, jeśli nie spróbuję.
Niesforny bawidamek
Zapowiadanym zastępcą Mercera na Maine Road został Malcolm Allison.
O losach tego drugiego można opowiedzieć na dwa sposoby. Po pierwsze – anegdotami. A takowych Anglik wygenerował całe mnóstwo, ponieważ nie miał w zwyczaju gryźć się w język, a pikantne szczegóły z jego burzliwego życia prywatnego regularnie lądowały na okładkach brytyjskich brukowców. I to przez długie lata. O jego niesforności i swego rodzaju bezczelności świadczy zresztą już historyjka z czasów szkolnych, gdy Allison z premedytacją zawalił egzamin kończący podstawowy etap edukacji, ponieważ nie chciał się dostać do zbyt dobrej szkoły średniej. To wiązałoby się bowiem z koniecznością trenowania rugby, a jego interesowała wyłącznie piłka nożna. Z kolei w trakcie kariery zawodniczej Anglik zasłynął przede wszystkim z niekończących się konfliktów ze szkoleniowcami, którym zarzucał stosowanie przestarzałych metod treningowych. Doprowadzał w ten sposób do szału swoich przełożonych z West Hamu United, gdzie występował przez sześć lat.
Wszystko to jednak pikuś w porównaniu z rozmaitymi ekscesami, jakich Allison dopuszczał się później, już po odwieszeniu butów na kołku. Przede wszystkim – zmienił styl ubioru. Zaczął chować rzadką czuprynę pod gustownymi, filcowymi kapelusikami, w zębach trzymał swoje ulubione, kubańskie cygara, a całą kompozycję uzupełniały niezwykle obszerne futra i płaszcze, jakim się okrywał. Bogiem a prawdą, bardziej niż szkoleniowca, przypominał kierownika klubu nocnego. Żeby nie powiedzieć, że alfonsa. Nie byłoby to zresztą skojarzenie zupełnie pozbawione podstaw, bo przez jakiś czas Anglik prowadził własną dyskotekę o wyjątkowo szemranej reputacji. Bywały też w jego życiu okresy, gdy utrzymywał się z hazardu, by zaraz potem spłukać się prawie do cna przy dźwiękach obracającej się ruletki.
Paparazzi nieustannie przyłapywali go też w objęciach kochanek i prostytutek. Z niektórymi romansami Allison wcale się zresztą nie krył, a nawet przeciwnie – obnosił się z nimi. Do jego najbardziej rozpoznawalnych partnerek należały Christine Keeler oraz Serena Williams (nie, nie ta Serena). U jego boku nieustannie pojawiały się „króliczki Playboya”, finalistki konkursów piękności, a nawet aktorki występujące w erotycznych/pornograficznych filmach czy sesjach zdjęciowych. Na przykład Fiona Richmond, którą Allison – jako trener Crystal Palace – zaprosił na wspólną kąpiel do klubowej łaźni, gdzie przebywali wtedy również piłkarze.
Wszystko to na oczach podekscytowanych fotoreporterów „News of the World”, którzy wcześniej robili „Big Malowi” i Richmond zdjęcia na murawie. Na widok nagiej aktorki część zawodników pouciekała, a pozostali zaczęli nurkować – żaden nie chciał, by zrobiono mu fotkę w takich okolicznościach. Żony nie dałyby im potem żyć.
„Pewnego dnia położyłem się wcześniej do łóżka. Pierwszy raz w życiu nie miałem ochoty się napić, zapalić ani przespać z kobietą. Naprawdę się przeraziłem i poczułem, że jestem poważnie chory. I rzeczywiście – miałem gruźlicę”
Malcolm Allison
Natura bawidamka niejednokrotnie wpędziła Allisona w tarapaty. Jak choćby wówczas, gdy znalazł się w łóżku z żoną prezesa jednego z wielu klubów, w których pracował. Okazało się, że kobieta wykorzystała szkoleniowca, by zemścić się na swoim mężu. – Wciąż leżeliśmy razem w pościeli, łóżko nie zdążyło ostygnąć, gdy ona sięgnęła po telefon, zadzwoniła do swojego męża i powiedziała mu: „właśnie pieprzyłam się z twoim managerem”. Facet stanął przed poważnym dylematem – zwolnić mnie czy wziąć rozwód z żoną. Niestety, pozbycie się mnie było znacznie mniej kosztowne, więc mogłem wsiadać na rower – śmiał się Anglik.
Kibice uwielbiali Allisona za jego bezpośredniość w kontaktach z mediami.
Jako się rzekło, nie gryzł się on w język, zwłaszcza gdy pytano go o sprawy związane z drużyną narodową. Tymczasem angielska kadra po mundialowym triumfie w 1966 roku zaczęła regularnie rozczarowywać, więc „Big Mal” miał naprawdę mnóstwo pretekstów, by wygłaszać ostre opinie i szydercze komentarze. Kpił z selekcjonerów, potępiał szefów federacji, mieszał z błotem samych reprezentantów. Opinia publiczna go za to pokochała. Zresztą swoim oponentom na arenie klubowej Allison także nie szczędził razów. Matt Busby, legendarny manager Manchesteru United, był przez niego nazywany „Mattem Babym”. Po jednym ze zwycięstw City na Old Trafford „Big Mal” wynajął też potajemnie pracownika wysokościowego, by ten… opuścił flagę „Czerwonych Diabłów” do połowy masztu.
„Big Mal” podczas premiery swojej autobiografii (fot. „Daily Mail”)
Jednak to tylko jedna strona medalu. Allison był bowiem nie tylko kolorowym ptakiem i skandalistą, ale i naprawdę znakomitym trenerem. Przynajmniej pod pewnymi względami. Myślał o futbolu w nowoczesny sposób – oczekiwał od zawodników nienagannego przygotowania atletycznego i możliwie jak najbardziej dynamicznej, intensywnej gry. Już w latach 60. minionego stulecia Anglik przekonywał wszystkich, którzy zechcieli go słuchać, że należałoby zakazać bramkarzom łapania piłki po podaniu od partnera z zespołu, co wtedy jeszcze wywoływało u jego rozmówców pobłażliwe uśmieszki. Czas pokazał jednak, że racja leżała po stronie Allisona, a wprowadzenie tej korekty w przepisach kilkadziesiąt lat później uczyniło piłkę nożną znacznie bardziej atrakcyjnym dla widzów sportem.
Wskazówki „Big Mala” wydatnie wpłynęły między innymi na rozwój kariery Bobby’ego Moore’a. – Nauczył mnie wszystkiego. Myślę, że w całym West Hamie tylko on widział we mnie potencjał. Wzorowałem się na nim pod każdym względem. Nie przesadzę, jeśli powiem, że go kochałem.
Allison, podobnie jak Les McDowall, fascynował się dorobkiem węgierskiej „Złotej Jedenastki”. Nie był jednak tak naiwny, by po prostu zacząć kopiować taktyczne sztuczki Madziarów. Zdawał sobie sprawę, że żeby grać jak Węgrzy, trzeba najpierw trenować jak Węgrzy. – Nieustanna wymienność pozycji w ich wykonaniu była dla mnie czymś niesamowitym. Przez 25 lat w Anglii wszyscy stosowali formację W-M Herberta Chapmana, podczas gdy Węgrzy funkcjonowali poza tym schematem. Dlatego zniszczyli reprezentację Anglii. Ich piłkarze indywidualnie nie mieli aż takiej przewagi, sekret tkwił w grze zespołowej – twierdził Allison.
Triumf i konflikt
Na Maine Road zawiązał się więc w 1965 roku naprawdę nietuzinkowy duet.
Z jednej strony stonowany Joe Mercer, gorąco pragnący udowodnić wszystkim, że za szybko odesłano go na emeryturę, ale pilnie potrzebujący wsparcia ze strony bardziej energicznego partnera. Z drugiej zaś Malcolm Allison, żądny chwały i sukcesów, działający z impetem godnym Diabła Tasmańskiego, ale wymagający przy tym kogoś, kto we właściwy sposób ukierunkuje jego energię i pomoże mu okiełznać jego własny, niełatwy charakter.
„Big Mal” od razu dał jednak do zrozumienia, że nie trafia do Manchesteru City jako asystent managera. Nie czuł się nawet jego zastępcą czy prawą ręką, a pewnie i z tytułem „wicetrenera” nie byłby gotów się pogodzić. – Sam mogłem zostać szefem w wielu mniejszych klubach – wypalił na dzień dobry. – Mogłem też pracować w federacji, szkoląc młodzież. Ale chciałem posady, która zapewni mi olbrzymie możliwości, a jednocześnie kogoś takiego jak Joe Mercer u boku. Zapamiętajcie – to nie Joe sprowadził mnie na Maine Road. To ja postanowiłem, że do niego tu przyjdę. To obustronny układ. Jestem wybuchowym gościem i nie znoszę rozmów z ludźmi, którzy nie rozumieją piłki, a spotykam takich wielu. Dlatego przyda mi się starszy partner, który wyhamuje mnie, gdy się zagalopuję.
Mercerowi nie przeszkadzały podobne wypowiedzi Allisona. – Idealnie do siebie pasowaliśmy. Kiedyś sam chciałem być trenerem, skautem i dyrektorem. Ale do City trafiłem już dojrzalszy, mądrzejszy. Zrozumiałem, że w futbolu trzeba niekiedy spojrzeć za siebie i pomyśleć o swoich błędach. […] Nie da się niczego wygrać w pojedynkę. To gra zespołowa. Dobry trener, dobry asystent, dobry prezes – tego potrzeba, by osiągać sukcesy. Takie jest moje zdanie.
„Twój ojciec ma nade mną 20 lat przewagi, ale ja wyprzedzę go po trzech”
Malcolm Allison do syna Matta Busby’ego w 1965 roku
Poza Maine Road buńczuczne wypowiedzi Allisona wzbudzały jednak w 1965 roku wesołość. Albo zwyczajnie nikt ich nie słuchał. Manchester City tkwił przecież po uszy w bagnie – grał w drugiej lidze, nie przyciągał kibiców na trybuny, nie miał środków na transfery. Więcej wskazywało na kolejną degradację „Obywateli”, aniżeli na ich powrót do najwyższej klasy rozgrywkowej. Zawodnicy Manchesteru United zakładali się nawet żartobliwie o to, czy „The Citizens” choć raz w całym sezonie doczekają się na meczu domowym publiczności większej niż 30 tysięcy widzów. Śmiałość „Czerwonych Diabłów” wynikała z tego, że w sezonie 1964/65 udało im się odzyskać mistrzowski tytuł. Proces odbudowy zespołu po katastrofie lotniczej w Monachium został więc zakończony spektakularnym sukcesem. Najbardziej złośliwi fani z czerwonej części Manchesteru podkreślali, że ich klub szybciej się otrząsnął po tak wielkiej tragedii, niż „Obywatele” po czysto sportowych kłopotach.
Allison i Mercer puszczali jednak podobne uwagi mimo uszu i po prostu skupili się na swojej robocie. Ten pierwszy narzucał tempo – szukał wzmocnień, prowadził sesje treningowe, przygotowywał plany taktyczne. Drugi zaś trzymał nogę na hamulcu i gdy trzeba było, studził nastroje.
Na efekty tej współpracy nie trzeba było długo czekać. Już w 1966 roku Manchester City świętował powrót do First Division. W sezonie 1967/68 ekipa „Obywateli” sięgnęła po mistrzowski tytuł, a rok później udało jej się odzyskać Puchar Anglii. Mercer i Allison nadali status gwiazd brytyjskiego futbolu zawodnikom, którzy sami się nie spodziewali, że tkwi w nich aż tak ogromny potencjał. Żeby wspomnieć choćby Tony’ego Booka, Neila Younga, Mike’a Summerbee’go, Colina Bella, Glyna Pardoe’a czy George’a Heslopa. – Joe Mercer był pierwszym trenerem, ale to Malcolm Allison pociągał za sznurki – wspominał Summerbee w rozmowie z „The Guardian”. – On zmienił nasze postrzeganie futbolu. Trenowaliśmy jak prawdziwi, wyczynowi sportowcy. Był dla nas jak kumpel, ale dobrze rozumiał, kiedy można powiedzieć dowcip, a kiedy należy zadbać o szacunek. […] Moja żona do dziś mi zarzuca, że bardziej kocham Malcolma Allisona niż ją.
Newcastle United 3:4 Manchester City – mecz, w którym „Obywatele” przypieczętowali mistrzostwo Anglii
W 1970 roku „The Citizens” dołożyli też do kolekcji Puchar Ligi Angielskiej oraz Puchar Zdobywców Pucharów. Zwłaszcza to drugie trofeum wydaje się cenne z polskiej perspektywy, ponieważ w finale turnieju Manchester pokonał ekipę Górnika Zabrze, ale na wyspach ten akurat mecz nie był zbyt wielkim wydarzeniem. Odbył się bowiem tego samego dnia, co powtórka finału Pucharu Anglii, więc konfrontacja „Obywateli” z zabrzanami nie była nawet transmitowana na żywo przez BBC. Frekwencja na Praterstadion też trochę mówi o randze widowiska – z perspektywy trybun finał PZP obserwowało niespełna 10 tysięcy fanów.
– Wielka szkoda, że ludzie nie mogli tego zobaczyć w telewizji. Stadion też świecił pustkami, to było niedorzeczne. Ale, jak rozumiem, wtedy trudno było Polakom podróżować ze względu na żelazną kurtynę – rozważał po latach Mike Summerbee.
„Ludzie nie mogli zobaczyć finału w telewizji, stadion świecił pustkami. To było niedorzeczne!”
Tak czy owak, złota era Manchesteru City trwała w najlepsze i wydawało się, że kolejne sukcesy są tylko kwestią czasu. Problem w tym, że Malcolmowi Allisonowi coraz mniej podobało się funkcjonowanie w duecie z Joe Mercerem. Młodszy z Anglików był dotychczas przekonany, że jego słabujący na zdrowiu partner opuści stanowisko po dwóch czy trzech latach. Okej, pojawiły się sukcesy – to zrozumiałe, że Mercer pozostał w fotelu pierwszego trenera nieco dłużej. Ale bez przesady! „Big Mal” konsekwentnie odrzucał kolejne, coraz bardziej intratne oferty – a to z Glasgow Ranger, a to z Coventry City, a to z Juventusu – w oczekiwaniu na to, aż otrzyma wreszcie pełnię władzy na Maine Road. Tymczasem Mercer po triumfie w Pucharze Zdobywców Pucharów postawił sprawę jasno. Stwierdził, że czuje się świetnie i nigdzie się nie wybiera, a dotychczasowy podział obowiązków w sztabie szkoleniowym w pełni go zadowala. Tego Allison nie mógł zaakceptować.
Rozpoczęła się skomplikowana, zakulisowa gierka, połączona z „przewrotem pałacowym” po niebieskiej stronie Manchesteru. Joe Mercer cieszył się poparciem dotychczasowego prezesa klubu i sam również opowiedział się po jego stronie w rywalizacji o władzę. „Big Mal” postawił na nowego konia.
– Z goryczą sobie uświadomiłem, że Joe dobrowolnie nie odpuści swojej posady. Chyba wtedy doszedłem do wniosku, że trzeba dokonać przejęcia Manchesteru City. Zresztą od dawna nie byłem zadowolony z tego, jak zarządzano klubem. Staliśmy się wielcy, ale ludzie z zarządu za tym nie nadążyli. Lubiłem i podziwiałem prezesa Alberta Alexandra, lecz otaczającej go ekipie brakowało wizji dalszego rozwoju City. A wiedziałem, że wiceprezes Frank Johnson jest gotowy na sprzedaż olbrzymiej części swoich udziałów za 100 tysięcy funtów. Człowiek, który kupiłby te udziały, potrzebowałby tylko jednego lub dwóch sojuszników, by przejąć całkowitą władzę nad klubem. Zwróciłem się zatem do jednego z fanatycznych kibiców City, który zasiadał w zarządzie: „Znajdź mi człowieka za stoma tysiącami funtów w kieszeni, a razem będziemy rządzić Manchesterem City – opowiadał Allison w swojej autobiografii.
Gabinetowe przepychanki ciągnęły się miesiącami, dlatego współpraca Mercera z Allisonem trochę jeszcze potrwała, ale ich przyjaznych relacji nie udało się już odbudować. W końcu ze starcia górą wyszła grupa wywrotowców. Joe dowiedział się o tym, gdy przyjechał do ośrodka treningowego City i… nie miał gdzie zaparkować, ponieważ miejsce zarezerwowane dla pierwszego trenera było już zajęte. Z drzwi jego dotychczasowego biura zniknęła zaś tabliczka z jego nazwiskiem.
***
Szefostwo Manchesteru City próbowało mimo wszystko rozegrać tę nieprzyjemną sprawę z klasą. Mercer otrzymał więc tak zwanego „kopniaka w górę”, na dyrektorskie stanowisko. Natychmiast zdał sobie jednak sprawę, że nie powierzono mu żadnej realnej władzy – jej pełnię przejął Allison. Dopiął swego. Niepocieszony Mercer odszedł więc w 1972 roku do Coventry City, gdzie nie odniósł już większych sukcesów. Był też tymczasowym selekcjonerem reprezentacji Anglii.
„Obywatele” nie wyszli najlepiej na tym rozłamie. „Big Mal”, pozbawiony partnera studzącego jego gorący temperament, szybko pogubił się w roli samodzielnego managera. W marcu 1972 roku popełnił fatalną pomyłkę transferową, ściągając na Maine Road Rodneya Marsha, wcześniej gwiazdę Queens Park Rangers. Napastnik kompletnie nie pasował do systemu taktycznego „The Citizens” i zwyczajnie rozbił drużynę od środka, odbierając jej nadzieje na kolejny triumf w First Division. A później było jeszcze gorzej, dlatego wiosną 1973 roku Allison ustąpił ze stanowiska, o które tak zajadle wcześniej zabiegał. I na tym jego trenerskie sukcesy się niemalże skończyły. Choć do dziś uchodzi on za jeden z najtęższych futbolowych umysłów w całej historii angielskiej piłki, to lista jego dokonań jest nad wyraz skromna. Wystarczy zresztą podkreślić, że w latach 1973-1993 „Big Mal” aż piętnastokrotnie zmieniał pracodawcę. Stał się trenerem-obieżyświatem, zahaczając w swych wojażach o Portugalię (tam wywalczył mistrzostwo i puchar kraju), Turcję, a nawet o Kuwejt. Choć dobre i to, że wszystkie jego niepowodzenia przełożyły się na jeden z najsmakowitszych piłkarskich bon motów jego autorstwa: – Musieliśmy się naprawdę ciężko napracować, żeby tu dzisiaj przegrać.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Łzy Barcelony. Wciąż blamaż, ale inny niż poprzednie
- Przepis o młodzieżowcu. PZPN odbija piłeczkę: klubom brakuje inicjatywy
- Russ Cook. W rok przez dżunglę i pustynię, czyli cała Afryka na nogach
- Trela: Przewagi i osłabienia. Jak czerwone kartki wpływają na losy drużyn Ekstraklasy?
fot. Mirrorpix, WikiMedia