I to miał być mecz, po którym Lech mógł wskoczyć na pierwsze miejsce w tabeli Ekstraklasy? To miał być hit kolejki? To miało być widowisko godne 32,5 tysiąca widzów na trybunach? Spotkanie, w którym Śląsk – notujący dwie domowe porażki na inaugurację wiosny – wraca na dobre tory? No cóż… Starcie awizowane jako hit 22. kolejki okazało się meczem imienia związanych nóg. Wynudziliśmy się jak mopsy.
Po średnich meczach ligowych często używa się zwrotu „momenty były”, ale tu nie było nawet momentów, co chyba najlepiej świadczy o jakości widowiska, które przyszło nam oglądać. To taki najgorszy sort starcia piłkarskiego – jedni schowani za podwójną gardą, drudzy schowani za podwójną gardą, chęci na zaryzykowanie znikome, zadowolenie z wyniku 0:0 nadspodziewanie wysokie. Niby oglądasz, ale z góry wiesz, że nie czeka cię tu nic interesującego.
Momentów więc nie uświadczyliśmy, a tempo tego spotkania było przez cały czas – od pierwszej do ostatniej minuty – zupełnie jednostajne. Nie było tak, że Lech w pewnym momencie przycisnął, nie było tak, że Śląsk złapał nagle wiatr w żagle. No nie. Tak jak zaczęli, kopiąc sobie powoli wyczekując na błąd przeciwnika, tak też skończyli, kopiąc sobie powoli wyczekując na błąd przeciwnika. Nie był to też taki typowy paździerz – w tego typu meczach mamy przynajmniej z czego się pośmiać. A tu? No niekoniecznie. Stawka wysoka, tłumy na trybunach świadczą o wysokiej randze wydarzenia, na boisku piłkarze, którzy raczej znają się na swoim fachu…
Nasz ulubiony moment tego meczu? Zbitka dwóch uderzeń z pierwszej części drugiej połowy. Najpierw na strzał rozpaczy z pięćdziesięciu metrów zdecydował się Salamon – niby miał przed sobą trochę miejsca, ale dajcie spokój, takie próby to jawny manifest hasła „nie mamy żadnego pomysłu”. Odpowiedź WKS-u? Strzał z jeszcze dalszej odległości – jakichś sześćdziesięciu, może siedemdziesięciu metrów. Piłkarz gości spróbował przelobować Mrozka, ale nie wyszło – bramkarz w porę wrócił, pewnie złapał futbolówkę. Jeśli nas pamięć nie myli, to był w ogóle pierwszy celny strzał Śląska w tym spotkaniu (o ile liga w ogóle zaliczy to jako celne uderzenie). Lob z siedemdziesięciu metrów posłany po mniej więcej godzinie gry.
To chyba wiele mówi o tym meczu.
No dramat. W pierwszej połowie drużyna z Wrocławia posłała cztery uderzenia, trzy z nich zostały zablokowane. Jedna z najciekawszych akcji Lecha skończyła się tym, że Velde potknął się na piłce. Na czystej pozycji po rzucie wolnym znalazł się Salamon, lecz strzelił tak, że piłka nawet nie dotarła do bramkarza (wybił ją Macenko). „Kolejorz” wpisał się na listę strzelców, konkretnie zrobił to Szymczak dzięki główce z niemalże zerowego kąta, ale sędzia odgwizdał wcześniej spalonego.
Na głowę napastnika Lecha wrzucał Pereira – dziś jedna z nielicznych postaci, która zagrała na swoim poziomie. Portugalczyk wypuścił też Marchwińskiego po zmianie stron. Młodzieżowiec niby miał dobrą okazję, ale sprezentował piłkę siedzącym za bramką kibicom (czytaj: kompletnie przestrzelił). Od tego zrywu zaczęła się druga połowa spotkania i nawet przeszła nam wtedy przez głowy myśl „oho, zaraz się rozkręci!”. To chyba nie najlepiej o nas świadczy, że po tylu latach nadal dajemy się nabierać na popisy ligowców, ale dokładnie tak dzisiaj było – siedliśmy jak do hitu, oglądaliśmy mecz nudny jak siedzenie w kinie na przedłużających się reklamach.
No bo co w tej drugiej połowie się wydarzyło? Śląsk okopał się w swoich zasiekach i próbował wychodzić z kontrami, ale te zupełnie mu nie wychodziły (zwykle kończyły się akurat wtedy, gdy piłka dochodziła do Exposito). Więcej niż Hiszpan zrobił jego zmiennik (Klimala), choć miał na to tylko piętnaście minut. Zapamiętamy go przynajmniej z akcji, gdy stał za zasłoną stworzoną przez Milicia i spróbował swoich sił zaskakująco z krótkiej nogi (w czym połapał się Mrozek). Poza tą akcją, ze strony WKS-u nie oglądaliśmy praktycznie nic. Lechici? Co chwilę dawali łapać się na spalonym. Ciekawe próby notował Szymczak, ale przy żadnej z nich nie był nawet blisko. Obrońcy Śląska popełniali błędy – na przykład Petkow był dziś elektryczny – ale to bez znaczenia, skoro „Kolejorz” nie wiedział, jak może to wykorzystać.
Efekt? Lech dalej jest trzeci. Śląsk w dalszym ciągu ma tyle punktów, co Jagiellonia. Do gry o mistrza włącza się Pogoń, która ma tylko trzy punkty straty do lidera. Swoje mecze mają jeszcze Legia i Raków, a więc różnica pomiędzy szóstym a pierwszym zespołem może za chwilę wynosić trzy-cztery punkty.
Sześć drużyn realnie walczących o mistrzostwo? Nie mamy nic przeciwko. Ścisk w tabeli nakazuje sądzić, że to może być jedna z najciekawszych końcówek sezonu ostatnich lat. Nawet mimo faktu, że hitowe starcia czasem wyglądają tak, jak to Lecha ze Śląskiem.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Remis, który potwornie boli. I Ruch, i Jagiellonię
- Nawet bez bramkarza i z dziurawą obroną można ograć ŁKS…
- Piast Gliwice – “Murawa jest zła” kolejny rok na liście przebojów!
Fot. Newspix