Chyba tylko Mikel Arteta wie, o co chodzi w grze Arsenalu. My nie mamy zielonego pojęcia, pani Zosia prowadząca na co dzień stoisko warzywne nie ma zielonego pojęcia, wszystkie mamy świata pytające w czasie meczu “którzy nasi?” też nie mają zielonego pojęcia… I w porządku, my nie musimy wiedzieć. Najgorsze jest jednak to, że piłkarze też chyba nie do końca wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi. A trener Kanonierów wraca pewnie wieczorami do domu i chichocze złowieszczo jak jakiś piłkarski Grinch, który popsuł kibicom kolejne święto futbolu.
Bardzo dobrze się na to patrzy. Piłka chodzi od nogi do nogi, Arsenal gra szybko, oddaje sporo strzałów, Martin Odegaard to piłkarski poeta. Wszystko pięknie, fajnie, a potem nagle kibice dostają tylko kiepski wynik, siłę przyjaźni i zdjęcia słodkiego psiaka, który jest maskotką drużyny z Londynu. Gra Kanonierów najlepsza jest wtedy, gdy się ją ogląda. O wiele gorzej prezentuje się, gdy po raz kolejny nie przynosi trzech punktów lub, tak jak dziś, awansu do kolejnej rundy rozgrywek pucharowych. Ten hiszpański magik po prostu zaczarował drużynę Arsenalu. Rzucił na nią urok fajnej gry, z której kompletnie nic nie wynika.
W efekcie byliśmy dziś świadkami kolejnego meczu Arsenalu pod wezwaniem jakiejś bogini nieskuteczności.
Kai Havertz to konstrukt społeczny
Wśród tych zaczarowanych przez Artetę świetnych piłkarzy, dziś wspieranych przez kilkadziesiąt tysięcy kibiców, kryją się oczywiście jakieś kukułcze jaja. Od dawna wiemy przecież, że taki Kai Havertz to po prostu niemiecki odpowiednik sędziego Wojciecha Mycia i zrobił karierę, bo jest przystojny i bardzo ładnie biega.
Gdybyśmy jednak o tym zapomnieli, Niemiec dziś przypomniał, dlaczego nikt go nigdzie nie chce i dlaczego nikt nie wie, na jakiej on gra pozycji. Bo to nie jest napastnik. To nie jest też ofensywny pomocnik. Ani skrzydłowy, ani środkowy pomocnik, ani bramkarz. Kai Havertz albo wyprzedza swoją epokę o jakieś kilkadziesiąt lat, albo jest po prostu bezużyteczny na boisku. Dziś nie dał drużynie nic, ale i tak nie spodziewaliśmy się od niego więcej.
Darwin Kanciastogłowy i inni
Napastnik Liverpoolu to też niezły ananas. Jasne, da się znaleźć kogoś, kto broni Darwina Nuneza. Istnieją tacy ludzie, ale nie znaczy to, że mają rację. Z zawodnikiem The Reds jest chociaż o tyle dobrze, że wiadomo, gdzie powinien grać, strzela trochę goli i nawet asystuje swoim kolegom. Generalnie nie jest taki… dziwny jak Kai Havertz. Dziś jednak był podobnie bezużyteczny co Niemiec, a kiedy stanął przed jedną z nielicznych szans na gola dla Liverpoolu, okazało się, że piłka odbija się od jego głowy jak kasztan.
Jego koledzy też dziś nie byli tym postrachem całej Anglii znanym z Premier League. Jurgen Klopp wystawił tylko częściowo rezerwowy skład, ale najwięcej o podejściu trenera The Reds do tego meczu mówią nazwiska zawodników pozostawionych w odwodzie. Mówią tyle, że w sumie nie mówią zbyt wiele — Klopp zebrał na ławce Emirates Stadium całą armię nieopierzonych młodzieńców, rezerwowego bramkarza i Diogo Jotę. Już kilka dni przed spotkaniem mówiło się o tym, że Liverpool może odpuścić rozgrywki FA Cup, by zachować siły w walce o mistrzostwo Anglii i jak najlepszy wynik w Lidze Europy. W sumie tak to wyglądało, z tym że Arsenal po prostu bardzo nie chciał strzelić gola.
Kiwior przełamał impas
W tym wszystkim nie może nam umknąć wielki udział reprezentanta Polski w rozstrzygnięciu meczu. Przez prawie osiemdziesiąt minut Jakub Kiwior był niewidoczny jak biało-kremowy numer na jego białej koszulce. Nic nie zepsuł, ale też nic dobrego nie zrobił — grał, a my mogliśmy się cieszyć, że nikt go nie ograł jak dzieciaka i udało się całkiem nieźle zabezpieczyć lewy bok obrony Arsenalu. Na dziesięć minut przed końcem Polak postanowił jednak wystąpić w głównej roli.
Przypomnijmy — Liverpool nie grał nic wielkiego, Arsenal grał to swoje ładne “coś”. The Reds wykonywali rzut wolny, ale nie wiele wskazywało, że coś z tego będzie.
https://twitter.com/ELEVENSPORTSPL/status/1744060160920695126
Wtedy we własne pole bramkowe, cały na biało, wszedł Jakub Kiwior. Polak wyskoczył do dośrodkowania i precyzyjnym strzałem pokonał zaskoczonego Aarona Ramsdale’a. Wszyscy osłupieli, ale Arsenal grał w tym meczu tak, że to po prostu musiało się tak skończyć. Padło na Kiwiora, ale równie dobrze gwóźdź do trumny Kanonierów mógł wbić każdy inny piłkarz obecny na boisku.
Na dokładkę Diaz
Gdy już Arsenal oklapł i ostatnie minuty meczu całkowicie zdominowali goście, Liverpool dorzucił jeszcze jednego gola. Kolejny uśmiech na twarzy Jurgena Kloppa wywołała świetna kontra The Reds i atomowe uderzenie Luisa Diaza, który pokonał bramkarza strzałem przy bliższym słupku. Znajdą się pewnie tacy, którzy będą twierdzić, że Liverpool dziś nie zasłużył na zwycięstwo, że Arsenal był lepszy, ładnie zagrał i przegrał bardzo nieszczęśliwie.
Szkopuł w tym, że ten magik na ławce Arsenalu już od jakiegoś czasu nie może zrozumieć, co się dzieje z jego drużyną. W rankingu światowych czarodziejów Mikel Arteta jest już tylko kilka miejsc nad Gargamelem. Niby zna odpowiednie zaklęcia, ale… W sumie trudno powiedzieć o co tu chodzi.
Arsenal — Liverpool 0:2
Kiwior 80′ (sam.), Diaz 90’+5
WIĘCEJ O ANGIELSKIEJ PIŁCE:
- Seler naciowy. Zakazane warzywo Chelsea
- Jak znaleźć piłkarza dla Premier League? Polski skaut odsłania kulisy transferów w Anglii [REPORTAŻ]
- 672 dni. Jakub Moder wreszcie zagrał od pierwszej minuty
Fot. Newspix