Choć może się wydawać, że w tym sezonie Realowi wiatr wieje wyłącznie w twarz, to “Królewscy” w pierwszej rundzie LaLiga zbudowali siedmiopunktową przewagę nad Barceloną i aż dziesięciopunktową nad Atletico. To niewiarygodny wynik, którego efektem jest zmiana polityki klubu i (chwilowe?) wysadzenie Carlo Ancelottiego z krzesła elektrycznego, które przypominał fotel trenera Los Blancos.
Pierwszą rundę LaLiga Real zakończył z 48 punktami. To byłby rewelacyjny rezultat w dowolnym sezonie, ale gdy weźmiemy pod uwagę okoliczności, trzeba traktować go w kategorii cudu. Madrytczyków nie zatrzymała ani fala kontuzji, ani brak transferu dziewiątki, ani natłok meczów, ani sinusoidalna forma dotychczasowych liderów. Przyczyn niezłomności ekipy z Chamartin jest masa, ale wszystko zaczyna się i kończy na Carlo Ancelottim.
Zapomniani nieobecni
Na dziś, nie ma lepszego kandydata do prowadzenia Królewskich niż 64-latek z Reggiolo. Koniec, kropka. Ta opinia krąży od dłuższego czasu Los Blancos wokół Realu, jednak wreszcie uwierzył w nią też Florentino Perez. Prezes Realu, delikatnie mówiąc, nie zwykł przywiązywać się do szkoleniowców. Hiszpanie nie bez powodu mówili, że trenerzy “Królewskich” zasiadają na krześle elektrycznym. Ancelotti jest pierwszym, który może poczuć względny spokój, bo podpisał dwuipółletni kontrakt, ucinając plotki łączące go z pracą z reprezentacją Brazylii i dając kolejny dowód na to, że w stolicy Hiszpanii czuje się jak w domu.
Łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której Perez i jego najbliżsi współpracownicy analizując kandydatów do przejęcia klubu, nie znajdują nikogo, kto gwarantowałby nadwyżkę nad Ancelottim. Jeszcze łatwiej zadać sobie pytanie: co jeszcze miałby zrobić Carletto, by pokazać, że zasługuje na pracę z zespołem? Po pierwszej rundzie drużyna jest liderem LaLiga. Wygrał 21 z 25 meczów w tym sezonie, w tym sześć na sześć w Lidze Mistrzów. W osiąganiu rewelacyjnych rezultatów nie przeszkodziło ani odejście Karima Benzemy, ani brak sprowadzenia jego następcy, ani fala kontuzji, po której wiele ekip by się nie podniosło.
Jednym z największych osiągnięć Ancelottiego jest fakt, że praktycznie nie mówi się o nieobecnych. Thibaut Courtois wypadł jeszcze przed startem sezonu. Eder Militao rozegrał jeden, i to niepełny, mecz. Problemy prześladują całą defensywę. Po kilka tygodni pauzowali Eduardo Camavinga, Aurelien Tchouameni czy Vinicius Junior. I co? I nic. Bo dzięki znakomitej pracy włoskiego szkoleniowca Real wykreował sobie nowych bohaterów.
Elastyczność i balans
W erze trenerów-narzekaczy Ancelotti pokazał, że jest ulepiony z innej gliny. Dostosował się do nieidealnej sytuacji i budował z tego, co miał. Od początku przygotowań odważnie postawił na system z rombem. Jego centralną postacią stał się Jude Bellingham, główna postać rewolucji, z miejsca potraktowana przez szkoleniowca jak gwiazda światowego formatu. Anglik odwdzięczył się za zaufanie najlepiej jak mógł. Rozmawiamy o nim tak często, że trudno jest znajdować nowe określenia na jego temat. Jest liderem klasyfikacji strzelców LaLiga i niesamowicie regularnym piłkarzem, któremu praktycznie nie zdarzają się gorsze występy. Hiszpanie takich zawodników nazywają „ganaligas” – wygrywającymi mistrzostwa.
Wprowadzenie rombu i definitywne przejście na 4-4-2 to dowód elastyczności Ancelottiego, który doskonale zbalansował drużynę. Nieustannie dostosowywał się do sytuacji. W przeciwieństwie np. do Xaviego Hernandeza, który wydaje się mieć jedną ideę, Włoch był elastyczny. Nawet grając bez pięciu-sześciu podstawowych zawodników jego zespół się nie posypał. Przeciwnie – nieustannie kreowali się nowi bohaterowie. O Bellinghamie powiedziano już wszystko, ale swoje momenty mieli i „obyci” gwiazdorzy, jak Rodrygo, Luka Modrić czy Toni Kroos, i Joselu czy Brahim Diaz, po których tak dobrej gry nie spodziewałby się pewnie nikt.
Nie od dziś mówi się, że w Realu lepiej funkcjonuje trener-przyjaciel, niż szkoleniowiec rządzący twardą ręką, jednak tak poukładanej szatni nie miał nawet Zinedine Zidane. Nawet piłkarze, którzy grają niewiele, darzą Ancelottiego szacunkiem. Każdy, na czele z Brahimem czy niegrającym Danim Ceballosem, publicznie okazuje wsparcie Carletto, który genialnie radzi sobie nie tylko z zarządzaniem ego, ale też z wystąpieniami publicznymi. W trudnym środowisku 64-latek porusza się jak ryba w wodzie. Choć spotyka się z dziennikarzami średnio raz na trzy dni, to stał się mistrzem w unikaniu polemiki i kreowania sobie wrogów.
Wyrachowanie i stałe fragmenty
Łatwo odnieść wrażenia, że wszechobecne kłopoty stanowią dodatkową motywację dla piłkarzy Realu. Słowa o intensywności czy żądzy są często używane dość oportunistycznie, ale energia i głód pomagają Królewskich w łataniu dziur i wyrywaniu kolejnych zwycięstw. Madrytczycy nie są najlepszą do oglądania drużyną w LaLiga. Pod tym względem, daleko im do rewelacyjnej, romantycznej Girony. Ekipa Ancelottiego bywa wyrachowana. Na wzór ubiegłorocznej Barcelony wyspecjalizowała się w cierpieniu prowadzącym do trzech punktów. Dwa ostatnie zwycięstwa, z Alaves i Mallorcą, Los Blancos zapewnili sobie dzięki golom strzelonym w końcówce po stałych fragmentach gry. Siedem bramek po rzutach rożnych w dziewiętnastu kolejkach to rewelacyjny rezultat, tak samo jak zero straconych goli po stałych fragmentach.
Podobnie jak ubiegłoroczna Barca, Real broni rewelacyjnie. Nigdy wcześniej po dziewiętnastu kolejkach nie miał tylko jedenastu straconych goli. Paradoksem jest, że im mniej jest zdrowych obrońców, tym lepiej Królewscy grają w defensywie. Dość powiedzieć, że na starcie z Alaves kontuzjowani byli wszyscy zawodnicy, którzy wyszli w jedenastce na finał Ligi Mistrzów w Paryżu. W trudnych sytuacjach Ancelotti stosuje eksperymentalne rozwiązania. Po meczu z Atletico, jedynym w którym Los Blancos stracili więcej niż jedną bramkę w LaLiga, zmienił system bronienia i znacznie lepiej zatrzymywali rywali na skrzydłach. Efekt? Po siedmiu golach straconych w pierwszych sześciu spotkaniach, bramkarze Realu zostali pokonani zaledwie pięciokrotnie w kolejnych trzynastu występach.
Oszukać przeznaczenie
Przez lata, Real funkcjonował w systemie, w którym trener mógł liczyć na nowy kontrakt dopiero po zakończeniu sezonu i spełnieniu zakładanych celów. Ancelotti przekonał się o tym w 2015 roku. Niedługo po zdobyciu dziesiątego Pucharu Europy i po serii 22 wygranych jego drużyna wpadła w wiosenny kryzys, za który Włoch zapłacił głową, bo Florentino wierzył, iż Rafa Benitez może dać Królewskim coś więcej. Po latach Perez zrozumiał błąd, choć trzeba przyznać, iż naprawił go w najlepszy możliwy sposób, bo dało mu to szansę zatrudnienia Zidane’a. Wracając jednak do Carletto, to szkoleniowiec, który mówi językiem, jakiego chcą słuchać wszyscy w Chamartin. Czuje wsparcie od zarządu, piłkarzy, kibiców i mediów, które na Bernabeu są czwartą władzą. Nieustannie radzi sobie z kolejnymi przeciwnościami losu i utrzymuje się na niespokojnych wodach, które uspokajają seryjne zwycięstwa. Pytanie, co wydarzy się w sytuacji, gdy ich zabraknie?
Za kadencji Ancelottiego Real historycznie ma znacznie lepsze rundy jesienne niż wiosenne, co doskonale pokazują liczby – w pierwszej części sezonu Królewscy zdobywają aż 2,43 punktu na mecz, w drugiej tylko 2,1. I choć sam Carletto zapewnia, iż wierzy, że w tym sezonie będzie inaczej, bo do gry wracają kluczowi piłkarze madrytczyków na czele z Camavingą, Tchouamenim czy Viniciusem, to na Bernabeu nie potrzeba wiele, by wpaść w kryzys. Ten prędzej czy później nadejdzie i jedynym, co stanowi niewiadomą, jest podejście Pereza i spółki do zarządzania trudnymi chwilami w sytuacji, gdy dopiero co obdarzyło się trenera ogromnym kredytem zaufania i podpisało się z nim ponad dwuletni kontrakt.
WIĘCEJ O HISZPAŃSKIM FUTBOLU:
- Brazylijczycy w Barcelonie, czyli ważne triumfy, piękne gole i olbrzymie kontrowersje
- Przeciwieństwo Lewandowskiego. Co debiut Vitora Roque powiedział nam o 18-latku?
- Mistrzowie końcówek i silnego charakteru. Jak Girona już teraz napisała historię
Fot. Newspix