Za rządów Grzegorza Laty w Polskim Związku Piłki Nożnej rządziły zasady „homo sapiens, ale stadnych”. Na bankietach nie wylewało się za kołnierz. Wódkę piło się w trzy sekundy. Do kawy czy ciast podawano koniak. Dłoń wyciągało się do sprzątaczki. Nie brakowało nawet ptasiego mleczka. Tylko czasami tajemnicze koperty lądowały w sejfach, powstawały taśmy prawdy, podpisywały się dziwne kontrakty i brzydkie rzeczy skandowały trybuny. Nic to jednak dziwnego, skoro wokół prezesa gromadzili się „straszni ludzie”.
Wszyscy chcieli prezesa Latę udupić. Selekcjonerzy, piłkarze, kibice, rząd i cywile. Przyjaciele i obcy. On jednak stawał na baczność i bronił się chrześcijańskim dictum – „wszystkim wybaczam”. Każde takie słowa poprzedzał zaimkiem osobowym – „ja”. „Ja wszystkim wybaczam”, „Ja panu powiem, panie redaktorze”, „Ja powiem panu uczciwie”, to była jego charakterystyczna fraza.
15 grudnia 2023. Dzwoni Polsat Sport. Po dekadzie cywilizowanych rządów w PZPN-ie wygląda na to, że federacja pod ręką Cezarego Kuleszy znów hołduje zasadom „homo sapiens, ale stadnych”. Grzegorz Lato taką sugestię przyjmuje z oburzeniem. Czuje się „umoczony”. Nie zamierza „odpowiadać na chamskie zaczepki”. O dobre imię walczy przy tym dzielnie i do upadłego. – Nigdy u mnie nie było czegoś takiego, żeby ktoś wyszedł z kolacji zataczając się, przewracając się. A dzisiaj z byle gówna robią sensację – mówi.
Jak więc było?
I gdzie Kulesza, a gdzie Lato?
No to zlikwidować dach
Środowiskowa legenda spod znaku anegdot Pawła Zarzecznego. Egzamin w Szkole Trenerów. Podchodzi Grzegorz Lato. Wybitny piłkarz, król strzelców mundialu 74′, brązowy medalista z RFN-u i Hiszpanii. Proste pytanie z chemii. Podstawy, żeby za bardzo nie zaszkodzić.
– Panie Grzegorzu, jaki pierwiastek ma symbol C?
Na to Lato promienieje, uśmiecha się szeroko, klasyczne „ha-ha”, odpowiada:
– Jak to jaki? To proste. Cukier!
W latach 2001–2005 zasiada w Senacie z ramienia Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Zdecydowanie za rzadko wypomina mu, że na mandat społeczny generalnie ma wywalone. Senatorem jest wyjątkowo leniwym. Miga się od jakichkolwiek działań, nie tylko tych przydatnych czy sensownych, to już byłoby wymaganie ekstrawaganckie. – Nic pan tam nie ma do powiedzenia. Jednostka tam się nie liczy. Może pan jedynie wyjść sobie na mównicę i sobie poszczekać. Jest dyscyplina partyjna i wszyscy głosują jak małpy, bo jak nie, to ich wyrzucą z partii – tłumaczy się.
8 czerwca 2011 roku, siedziba Polskiego Związku Piłki Nożnej. Satyryk Szczepan Sadurski wręcza ósmy Certyfikat Dobrego Humoru. Nagrodzony zostaje prezes Grzegorz Lato, który otrzymuje też legitymację Partii Dobrego Humoru. Włodarza PZPN-u niezwykle bawi, że składka członkowska wynosi trzy uśmiechy dziennie. – Ja, proszę pana, w jeden dzień wyrobię normę na setki lat, ha-ha – rzuca.
Październik 2012. Szopka z basenem na Stadionie Narodowym. Reporter TVN 24 goni prezesa PZPN-u. – To, że mam parasol, to nie znaczy, że chodzę z nim ciągle otwartym – mówi Lato. Denerwuje się, że dostaje się tej nieszczęsnej federacji. Sugeruje, że ten „dziwny dach” wystarczyło zamknąć. „Ale się nie dało podczas deszczu”, dziennikarz nie daje za wygraną. „No to zlikwidować dach”, irytuje się prezes. I wsiada do limuzyny.
Jakoś wtedy ludzie zaczynają wysyłać zdjęcia z Połańca w województwie świętokrzyskim. Mniej więcej osiem tysięcy mieszkańców miasta, przez które przebiega zielony szlak turystyczny z Chańczy do Pielaszowa, mogło podziwiać reklamę z Grzegorzem Latą w roli głównej. „Dachy na lata”, tak brzmiało hasło. „Lato Grzegorz”, autograf. Wizerunek prezesa PZPN-u w dresie reprezentacji Polski zaprzęgnięty do sprzedaży prestiżowego produktu. Krótko, ale to bardzo krótko myślano, że to żart albo pomyłka, a to był autentyk. Takie to były czasy.
Człowiek z betonu
„Lista Fryzjera” masakrowała środowisko. Michał Listkiewicz był skończony. Stał się symbolem zepsucia „mafii PZPN-u”. W Canal Plus przestrzelił tłumaczeniem o „jednej czarnej owcy”. Janusz Palikot wręczył mu na wizji ociekającą jeszcze krwią głowę świni. Polska oczekiwała postawienia gilotyny. Poważnych kandydatów na nowego prezesa PZPN-u było de facto trzech – Grzegorz Lato, Zbigniew Boniek i Zdzisław Kręcina.
Bońka pogrążył światowy sznyt. Nie jeździł w teren, nie spoufalał się z elektorami, wierzył w moc magii „Bello di Notte”. Zlekceważył, że aż sześćdziesiąt na sto dwadzieścia głosów należało do związków wojewódzkich. Wybierać mieli więc głównie twardogłowi baronowie pokroju Mariana Rapy, który w czarnej historii PRL-u zapisał się jako oficer Służby Bezpieczeństwa. Nie pomogła też przemowa Hryhorija Surkisa. Szef ukraińskiej federacji na zjeździe w warszawskim hotelu Sheraton pojawił się jako przedstawiciel UEFA. Mówił, że ewentualny wybór Kręciny będzie „tragedią dla PZPN, tragedią dla Polski i Ukrainy”. Apelował, żeby głosy otrzymał „człowiek z Zachodu”.
Baronowie oburzyli się, że Surkis obcego Bońka im wpycha i tłumnie zagłosowali na Latę, który ku własnemu zdziwieniu wygrał już po pierwszej turze przy poparciu pięćdziesięciu siedmiu delegatów. Lacie trzeba przy tym oddać, że kampanię poprowadził niezwykle zręcznie. Chwalił się potem, że „złożył wizytę dosłownie w każdym wojewódzkim związku”.
Kulisy jego działań ciekawie relacjonował zresztą Roman Kołtoń w „Zibi, czyli Boniek”: „Lato jawił się jako swój chłop. W dodatku Lato poprowadził wybory niczym… Barack Obama. Nie żartuję. Poza boiskiem to była życiowa akcja pana Grzegorza. Rolę spin doktora pełnił Kazimierz Greń. I starał się to robić według nowoczesnych wzorców. Lato, po pierwsze, naprawił uzębienie. Nie żartuję! „Co ja się nacierpiałem!” — wypalił kiedyś do mnie. I pokazał śnieżnobiały uśmiech — od ucha do ucha. A że lubi się śmiać, to warto było zainwestować w nowe zęby. Po drugie, król strzelców Mundialu ’74 schudł ze dwadzieścia kilogramów. Nawet garnitury kupione w trakcie kampanii wyborczej wydawały się dużo za duże… Po trzecie, Greń wynajął specjalny bus, którym Lato podróżował po całej Polsce. Wszędzie wręczał skromny upominek, a przede wszystkim ściskał dłonie i słuchał racji ludzi. „W terenie” wydawało się, że jak Lato raz do nich zawitał i zostawił numer telefonu, to już zawsze będzie można do niego zadzwonić — po prośbie, z postulatem, z konkretem”.
Rafał Romaniuk, który w tamtych czasach relacjonował wydarzenia wokół PZPN-u jako dziennikarz „Polska The Times” i „Przeglądu Sportowego”, opowiada: – Nikt nie spodziewał się po tym wyborze niczego wielkiego, bo wszyscy widzieli, jak Lato się wypowiada i jakie szkoły skończył. Prosty chłop, nie można było odmówić mu towarzyskości, ale intelektualnie nie dorastał do tej funkcji. Zupełnie nie nadawał się do prowadzenia organizacji, która obracała dziesiątkami milionów złotych. Miałem poczucie, że to musi skończyć się wizerunkową kompromitacji. Myślałem o tym z pewnym żalem, ale jakoś tak wiedziało się, że na pomniku pojawią się liczne rysy. Właściwie nie trzeba było być wizjonerem, żeby to przewidzieć, wystarczyło popatrzeć i posłuchać.
Niedługo później Lato udzieli wywiadu dziennikowi „Polska”. Wagę zrzucił, bo spojrzał na swoje odbicie w lustrze po jakiejś imprezie. Pęka z dumy, że „znowu sprzęt widzi”. Będzie też prężył się, że w środowisku uchodzi za „uosobieniem najtwardszego betonu w PZPN”. Dom bowiem – tak tłumaczył prezes PZPN-u – „buduje się właśnie z betonu: twardego, mocnego, niezniszczalnego surowca, który tworzy rdzeń”.
Język w gębie
W tej samej rozmowie Lato chwali się, że po angielsku nie mówi może płynnie, ale szekspirowski język zna „w wystarczającym stopniu, żeby spokojnie dogadać się z Michelem Platinim czy Franzem Beckenbauerem”. Jego lingwistyczny popis przynosi mu sławę już podczas obrad Komitetu Wykonawczego UEFA na Maderze.
„I very happy, if me friend and mr. Surkis take four city, the same, together World Cup 2012. I think so, because best idea UEFA tonight, today, if give the same four to four for everybody – Polish people, polish goverment and same Ukraine, Ukraina people and goverment”.
Lata później Cezary Kulesza będzie borykał się z problemem niemal identycznej indolencji językowej. Gdy jednak najdzie go na bratanie się z prezesem Albańskiego Związku Piłki Nożnej, tłumaczenie poprzedzonego palcem wbitym w marynarkę wyznania „jesteśmy dobrymi przyjaciółmi” weźmie na siebie sekretarz Łukasz Wachowski, któremu akurat dyplomatycznego obycia na salonach kontynentu i świata odmówić nie można.
Grzegorz Lato nie będzie miał tego komfortu, ponieważ za wiceprezesa do spraw zagranicznych miał Adama Olkowicza. Niegdyś wierny działacz PZPR-u powie publicznie „chujowo” przy ocenie pracy tymczasowego selekcjonera Stefana Majewskiego, krzyknie „wypierdalaj” do Michała Listkiewicza na trybunie VIP podczas półfinału Euro 2012 w obecności przedstawicieli rządu, biznesu, artystów i kilku wybitnych piłkarzy, ale chociaż w kijowskim Pałacu Sztuki przybiegnie prezesowi „Nieee, I speak the Polish” z odsieczą, gdy ten zamacha na niego ręką – „Adam, chodź tu”.
Wcześniej Lato spotyka się z Kręciną. Podczas śniadanka panowie dojdą do wniosku, że prezes i sekretarz generalny powinni pobierać hojne pensje. W ich przekonaniu dotychczasowe uposażenie szefa związku w wysokości dwudziestu ośmiu tysięcy złotych uwłacza powadze stanowiska, tym bardziej że statut wynagrodzenie sekretarza generalnego ograniczał do 75% pensji włodarza. Podczas tajnej części obrad jednego z zarządów PZPN podjęta zostaje więc decyzja o zwiększeniu poborów miesięcznych prezesa do pięćdziesięciu tysięcy złotych, choć w czasie wyborów prezes „szczerze” i „uczciwie” zarzekać się będzie, że ani złotówki podwyżki nie przyjmie.
Lato już po objęciu stołka diagnozuje też, że biurokratyczna warstwa PZPN-u jest przerośnięta. Solennie obiecuje, że będzie redukował liczbę etatów w związku. Za chwilę okazuje się jednak, że na liście płac związku szybko przybyło prawie dwadzieścia nowych nazwisk, a płace ludzi zatrudnionych w federacji wzrosły o 30%. Prezes broni się, że za jego panowania „na przywitanie wyciąga się dłonie do sprzątaczek”, a kadrowiczom „nie brakuje nawet ptasiego mleczka”.
Koniak do ciastka
PZPN kultywował narodową kulturę biesiadowania. Lato i spółka o alkoholu wypowiadali się z nadzwyczajną, wręcz czułą częstotliwością. Prezes przyznawał, że „uwielbia dobre wino do obiadu, a czerwone czy białe – do rybki”. Po alkoholowych aferach w reprezentacji grzmiał, że „nie rozumie tego węszenia, czy ktoś się napije”, bo „czy to jakiś problem, gdy ja, dorosły człowiek, wypiję lampkę wina ze znajomymi czy szklankę whisky?”, zresztą zaś „zna pan to powiedzenie: kto nie pije, ten kabluje”.
W Polsacie Sport dopiero opowiadał – jak zwykle – z pełną szczerością i oddaniem, że „jak byli w UEFA czy FIFA i organizowano kolację, to czy ktoś chciał lampkę wina, czy dwie, a może do kawy koniaku, to nie było z tym żadnego problemu”. Od pijaków i alkoholików wyzywał też zawsze swoich największych wrogów, wiecznie mu nieżyczliwych dziennikarzy. Może za wolno pili. On „setkę” pokonywał w trzy sekundy.
„Fakt” fotografował go na zakrapianych obiadach, kolacjach, zjazdach, wyjazdach i rozjazdach. Bulwarówki w mniej lub bardziej przekonujący sposób sugerowały, że popił, że wzrok mętny, że się zatacza, że po żartach głośniejsze niż zwykle „ha-ha” się rozlega, jak chociażby podczas wycieczki do Zakopanego, gdzie Adam Małysz skakał w Pucharze Świata, a Lato z Kręciną w środku nocy wparowali do hotelu…
Wychodziły niezręczności. Lato potrafił przykładowo przerwać wypowiedź Łukasza Fabiańskiego przed kamerami telewizyjnymi po wygranym 3:1 meczu z Wybrzeżem Kości Słoniowej. – Nie ma dobrych bramkarzy, są tylko źle trafieni – uśmiechał się do reporterów. Golkiper reprezentacji Polski podniósł tylko brwi, łypnął z zażenowaniem na prezesa i nie odniósł się do tych mądrości nawet jednym pół-słówkiem. Trafny też komentarz w studio: „nie upilnowali go”, no tak.
„Przegląd Sportowy” pisał o intelektualnej i wizerunkowej degrengoladzie instytucji działacza. Zwracano uwagę, że tak jak Michała Listkiewicza wyróżniały dobre maniery i ponadprzeciętna erudycja, zaś Zbigniew Boniek w nocy o północy mógł zadzwonić do prezesów FIFA i UEFA, a prezesi FIFA i UEFA odbierali od niego na jeden sygnał, tak Lato w tych porównaniach wypadał na zwyczajnego prymitywa.
Beenhakker odwrócony dupą
– Ja myślę, że trener czuje… Powiem uczciwie, mówię uczciwie państwu, nie chcę decyzji podejmować zaraz po meczu pochopnie, ale decyzja jest nieodwołalna: Leo Beenhakker przestaje być selekcjonerem reprezentacji Polski – ogłosił Grzegorz Lato po przerżniętym 0:3 spotkaniu ze Słowenią.
Leo Beenhakkera zgubiła pycha. Holender chciał już tylko pouczać zacofanych troglodytów z „drewnianych chatek”. Polaków traktował z wyższością niegodną pełnionej przez siebie funkcji. Przestały bronić go wyniki, bo Biało-Czerwoni skompromitowali się w eliminacjach do MŚ 2010 w RPA. Decyzja PZPN-u o zwolnieniu go z selekcjonerskiego stanowiska była więc raczej zrozumiała, ale styl tego rozstania stanowi doskonały model organizacyjnego chaosu za rządów Laty.
Prezes PZPN-u twierdził, że po 0:3 udał się do szatni, żeby klasycznym zwyczajem podziękować piłkarzom za grę. Wszedł do pomieszczenia, wygłosił kilka zdań, ale w międzyczasie „selekcjoner odwrócił się do niego dupą”, co rozwścieczyło go na tyle, że niedługo później powiedział w telewizji, że „ten pan już w kadrze nie pracuje”.
Zmodyfikowaną wersję tych rewelacji przedstawiał wiceprezes Antoni Piechniczek w „Przeglądzie Sportowym”: – Lato był w szatni, w której znajdowali się także piłkarze. A Leo schował się, mówiąc brzydko, w klopie. Lato szukał go wzrokiem, ale trenera nie zauważył, dlatego nie mógł mu tego wprost powiedzieć. Po drugie: Lato liczył na to, że trener zachowa się honorowo i z chwilą, gdy szansa na awans odpłynęła, poda się do dymisji. Potem Grzegorz wyszedł z szatni i został zaatakowany przez dziennikarza telewizyjnego, który w zasadzie włożył mu kamerę w twarz, a Grzesiu, aby ten się od niego odczepił, powiedział, że Leo już nie ma. A wówczas bystrzy dziennikarze dorobili do tego story ideologiczne i oznajmili, że my, jako TVP, pierwsi poznaliśmy decyzję prezesa. A ta decyzja, powiedzmy sobie to szczerze, była wymuszona, podjęta w stresie.
Leo Beenhakker wściekał się, „nikt nigdy tak go nie potraktował”, że „oczekiwał odrobiny szacunku, człowieczeństwa i dobrego wychowania”. Ponoć czekał na wywiad dla TVP, a dziennikarz tłumaczył mu na bieżąco rozmowę, którą trzy metry obok prowadził reporter nSportu z prezesem Latą. I nagle słyszy: „O, został pan zwolniony”. – Taki jest jego poziom? Za dużo wypił? Nie zamienię z nim więcej nawet słowa, nie uścisnę dłoni. To nie jest poziom zera, to poziom minus pięć – grzmiał Holender.
Rafał Romaniuk: – Styl tego zwolnienia był żałosny. Najlepszym symbolem jakieś tam szarpanie się za autokarem. Pamiętam zresztą wcześniejszy wyjazd na mecze z RPA i Irakiem, kiedy jeszcze Polska mogła mieć nadzieję, że zagra na mundialu w Afryce. Za Biało-Czerwonymi pojechało niewielu dziennikarzy. Działacze mieszkali w jednym hotelu z reprezentacją. Pojechali z żonami, rodzinami. Zachowywali się jak to oni: familiarnie, wiadomo. Beenhakker strasznie się wkurzył, był zniesmaczony. Mówił o tym publicznie. I Lato tylko tracił na tle tego Beenhakkera o wizerunku światowca i wielkiego trenera, który przyjeżdża nas edukować.
Nie lubili się. Lato chciał selekcjonera, który będzie Polakiem, a Beenhakker nie za bardzo Latę szanował, bo z Latą dogadać nijak się nie umiał. Poza tym Beenhakkera ciągnęło do pracy w Feyenoordzie i w końcu został zaprezentowany jako dyrektor sportowy „Klubu Ludu”, choć Lato w publicznym i oficjalnym trybie mu tego zabronił. Po wszystkim prezesa PZPN-u wpieniła oczywiście sugestia, że „za dużo wypił”, bo to tak „najlepiej powiedzieć, że ktoś za dużo wypił”, „może on za dużo pije”, w końcu „ja nie siedzę po barach i popijam whisky jak on”.
Drogą papieża będę szedł
W marcu 2011 roku był jednym z trzynastu kandydatów na siedem wolnych miejsc w Komitecie Wykonawczym UEFA. W broszurze rozesłanej do europejskich federacji reklamował się niej hasłem: „Drogą papieża będę szedł”. Rozmowa Romana Kołtonia z Januszem Basałajem w „Zibi, czyli Boniek”:
„- Otrzymał dwa głosy… Dwa na pięćdziesiąt cztery możliwe, bo wtedy w UEFA jeszcze nie było Gibraltaru.
– Słyszałem, że jeden od delegata z Białorusi, z którym spędził wieczór.
– A drugi?
– Złośliwi mówią, że sam na siebie zagłosował” .
„Gazeta Wyborcza” ironizowała potem, że o bolesnej klęsce Laty zdecydować mogła postępująca laicyzacja Europy. Michał Listkiewicz ubolewał w katowickim „Sporcie”, że w tak prostacki sposób oparty na pustych hasełkach nie prowadzi się już polityki na salonach UEFA.
Godło schodzi na psy
W pewnym momencie Lato kompromitował się na każdym froncie. Podłożył ogień w świecie polityki międzynarodowej, sugerując, że „jeśli Ukraina ma kłopoty, Euro 2012 możemy zorganizować z Niemcami”. Gdy zaś spytano go o możliwość rozegrania meczu towarzyskiego z Zambią na stadionie w Rzeszowie, odpowiedział, że „jest coś na rzeczy”. Oczami świecić musieli jego współpracownicy, bo nigdy żadnego tematu sparingu z Zambią nie było. Takich dyrdymałów było więcej, później powie na przykład, że jednym z dwóch poważnych kandydatów na selekcjonera reprezentacji jest Berti Vogts. Niemiec wyrazi zdziwienie, że „z nikim na ten temat nie rozmawiał”.
Reżyser Janusz Zaorski łapał się za głowę, że „nic się nie zmieniło w PZPN od czasów PRL”. Satyryk Krzysztof Materna dodawał gorzko, że „w działaniach prezesa nie znajduje niczego co pozytywne”, co więcej, „w ogóle nie widzi działań, bo to zakładnik grupy, człowiek uwikłany w niejasny układ, którego jest przywódcą”. Kibice śpiewali „Jebać PZPN” głośniej niż kiedykolwiek. Wezwali do bojkotu meczu Polska – Słowacja. Akcja „Pusty Stadion” święciła sukcesy i mąciła atmosferę. Lato tylko głupio pytał, „o co w tych wszystkich protestach i bojkotach chodzi?”. PZPN wprowadził wyjątkowo durny system sprzedaży biletów na spotkania Biało-Czerwonych. Jakikolwiek prestiż straciły coraz częściej spychane na futbolowe peryferia kraju, przekładane albo nawet w ogóle nieorganizowane finały Pucharu Polski i Superpucharu Polski.
Obiekt Pogoni Szczecin został zamknięty za obrażanie prezesa, który zaraz Monice Olejnik groził procesem za nazwanie go „prostakiem”, bo „jak to tak na antenie telewizji chcącej być opiniotwórczą wyraża swoje prywatne poglądy o ludziach, których nie zna?”. Powaga jak przy tych świątecznych życzeniach, z których po latach naigrywał się Boniek ze swoim „ nie no, tak się nie da”.
Rafał Romaniuk: – Lato i Kręcina w prywatnych rozmowach byli bardzo fajnymi facetami. Do pogadania, do pożartowania, do powspominania. Nigdy nie powiedziałbym, że tworzą jakąkolwiek oblężoną twierdzę. Najeżali się jednak za każdym razem, gdy dochodził stres i rozgrywał się związkowy wizerunek, więc przaśność w języku grzebała ten ich PZPN. Sam Lato nie potrafił też otoczyć się dobrymi ludźmi. Życzenia noworoczne wyszły szokująco fatalnie, ale jaki on sam miał na to tak naprawę wpływ? Jakby miał smykałkę, zareagowałby, że „słuchajcie, co to jest za gówno?”, ale skoro jemu brakowało refleksu, powinien znaleźć się ktoś, kto z miejsca zakopałby to nagranie.
Były dziennikarz „Polska The Times” i „Przeglądu Sportowego” kontynuuje: – Jego kadencję zapamiętano głównie z alkoholowych historii, ale tak naprawdę: czy Lato miał jakąś alkoholową wpadkę najwyższej rangi? Bo najmocniej dostało się mu za chrapanie Kręciny. Czy Lato zataczał się gdzieś nawalony? Pamiętam eventy PZPN-u i nie przypominam sobie, żeby leżał na nich zalany w trupa, z tym bardziej kojarzą mi się działacze z regionu. Nie jest to jednak żadne usprawiedliwienie, bo sam strzelał sobie samobóje, choćby powiedzonkiem o „setce” w trzy sekundy, to było niepotrzebne.
Największy skandal wybuchł, gdy z koszulek reprezentacji Polski wyfrunął orzełek, który zastąpiony został piłko-ptakiem PZPN-u. Maciej Lasoń, odpowiadający za PR Nike Poland, mówił na Weszło, że to „wyłączna decyzja federacji”. Kibice się oburzali. Piłkarze tylko bezradnie rozkładali ręce. Prawie wszyscy związkowi działacze nabrali wody w usta, bo wiedzieli, że to wstyd, hańba i porażka. Dobry humor zachowywał tylko prezes Grzegorz Lato, który w „Przeglądzie Sportowym” dzielnie bronił nowego wzoru trykotów kadry. Oto fragment:
„Od prezentacji nowych koszulek naszej kadry wszyscy wciąż mówią tylko o nich. I nowym logo.
– Pół roku temu wiadomo było, jak będą wyglądać te koszulki. Wszystkim się podobały, nikt nie narzekał. Teraz nagle jest problem? Dlaczego pan to drąży?
Bo kibice są oburzeni, że nie ma państwowego godła, tylko logo PZPN.
– A nikt nie jest oburzony, że przed każdym meczem kadry stoją kilometrowe stragany pełne fajansu z godłem państwowym, który płynie do nas statkami z Chin? To godło schodzi na psy! Dlaczego o to nie ma hałasu?
Jest pan wybitnym reprezentantem Polski, nie czułby się pan dziwnie całując takie logo?
– A dlaczego? Przecież tu też jest orzeł, a ja, proszę pana, z różnymi orłami grałem. Takim bez korony na przykład też. I co? Miałem się buntować?”.
Wojował tak na kilku frontach. Podrzucono mu nawet hasełko „identyfikacja wizualna”, choć trudno powiedzieć, czy prezes aby na pewno wiedział, z czym to zjawisko się je, czy w ogóle się to je, a jeśli nie, to co to – tak uczciwie – jest. Krótko to jednak potrwało. – Przepraszam kibiców. Na usprawiedliwienie powiem, że błędów nie robi tylko ten, kto nic nie robi – przyznawał Lato po przywróceniu orzełka na koszulki reprezentacji.
Koperty do sejfu
Lato miał twardo czyścić PZPN z korupcji, a gdy do prokuratury jechały całe kawalkady autokarów zapchanych sędziami, działaczami, piłkarzami i trenerami, których ostatecznie na czarnej liście znalazło się ponad pięciuset, on bredził, że „my wciąż wracamy do starych grzechów”, że „jest ciekaw, kiedy to w końcu zamkniemy”, bo „wkrótce będziemy ścigać sędziego, który wziął kilogram kiełbasy albo pół litra wódki, co zbliży nas do granicy absurdu”.
Pociął się z przyjaciółmi, którzy nagle stali się dla niego „strasznymi ludźmi”. Od wpływów odcięty został Kazimierz Greń, który zawiedziony degradacją zwoływał konferencje prasowe, demaskujące lub „demaskujące” związkowe brudy, a w międzyczasie popadał w coraz większą paranoję i wierzył w coraz więcej odjechanych teorii spiskowych. Jego miejsce zajął Grzegorz Kulikowski, hojny sponsor kampanii prezesa z 2008 roku. Lato w szemrany sposób zapewnił mu koncesję na usługi transportowe, ale ten wykazywał znacznie większe ambicje, więc w przestrzeni publicznej pojawiły się taśmy prawdy.
Kulikowski: – A co z siedzibą? Rozmawiałeś z nim?
Lato: – Taa, no to ja go wziąłem, chciał ze mną porozmawiać, rozumiesz? Szczerze, to go pytam, o czym chciałby ze mną porozmawiać. No wiesz, no tego, tego, jak coś, to bym załatwił tyle.
Kulikowski: – Jedynkę.
Lato: – Tak.
Kulikowski: – Głupiemu może to powiedzieć.
Lato: – Wiesz, tego. Ja mówię: „Słuchaj, ile oni tam mają wyliczone?”. Ja mówię: „To ja powiem ci tak między nami, jakie chodzą ceny – od pięciu do dziesięciu procent”.
Kulikowski: – To jest oszust. On proponuje ci bańkę, a, kurwa, sam chce skasować trzy. Mam nadzieję, że mu tego nie puścisz tak łatwo.
Lato: – Nie, ja…
Udostępniono również siedem innych nagrań, na których słychać chociażby głos Kręciny szepczącego o jakimś mieszkaniu, w tle padają propozycje, wielkości, kwoty i procenty. Kulikowski przekonywał, że prezes i sekretarz generalny PZPN-u biorą łapówki. Mówił, że udawał reprezentanta człowieka, który sprzedał ziemię pod siedzibę Polskiego Związku Piłki Nożnej, a tak naprawdę Lacie przekazał własne pieniądze.
Lato wydał oświadczenie: „Istotnie, Grzegorz Kulikowski zostawił u mnie w gabinecie kopertę. Nigdy jej nie otworzyłem, a Grzegorz Kulikowski nie wyjaśnił nigdy tej sytuacji. Koperta została protokolarnie przekazana do sejfu PZPN”.
Na stole koperta, w niej łapówka, co robić?
Do sejfu!
Tak szczerze. Poproszony o wyjaśnienia na posiedzeniu sejmowej Komisji Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki tryskał dobrym humorem. – Pewne rzeczy prywatne weszły do związku i zagotowało się – tłumaczył się niewinnie, jakby chodziło o zatkany odpływ w toalecie PZPN-u. Lato wpadł do Sejmu w biegu, bo tego samego dnia ruszał do Kijowa na losowanie grup Euro 2012. – Mam nadzieję, że zaproszą mnie państwo na kolejny spektakl. Ja bardzo chętnie przyjdę – zadeklarował na wychodne. Spektakl? Może strzemiennego?!
Lato z biznesami zupełnie sobie nie radził. Jedną z najgorszych i najbardziej śmierdzących decyzji jego kadencji było podpisanie dziesięcioletniego kontraktu z firmą SportFive, która w ramach tej umowy przejęła wszystkie prawa transmisyjne i marketingowe wokół reprezentacji i federacji. Największe kontrowersje budziła długość kontraktu: dekada. Dziwili się wszyscy, przecież nikt na świecie nie podpisuje tak długich umów na prawa telewizyjne, czyli na produkt, którego wartość może drastycznie skoczyć w bardzo krótkim czasie.
W ramach umowy związek miał dostać sto milionów euro, prezes przedstawiał to w kategoriach olbrzymiego sukcesu, ale na kilometr cuchnęły też same okoliczności zawarcia porozumienia. PZPN wcale nie musiał się spieszyć z podpisywaniem, nie ciążyła na nim żadna presja, obowiązywało jeszcze pięć lat poprzedniej umowy. Lato tłumaczył, że pośpiech wynika z zapaści światowej gospodarki, co już samo w sobie brzmiało jak wciskanie kitu. Tym bardziej że Andrzej Placzyński, szef SportFive, nieco wcześniej zabrał Latę na niezobowiązującą wycieczkę do RPA.
Do tego PZPN nie poprzedził podpisania umowy żadną analizą prawną czy marketingową, niewysłuchane zostały ostrzeżenia członków zarządu Jacka Masioty i Marcina Animuckiego o potencjalnych zgubnych skutkach składania parafek w ciemno, a do tego z jakiegoś tajemniczego powodu zignorowano firmę UFA, która deklarowała w mediach, że z miejsca mogłaby ofertę SportFive przebić, a nikt nawet nie chciał sprawdzić, ile jest w stanie wyłożyć. Dość powiedzieć, że jednym z największych sukcesów ekipy Bońka było umiejętne renegocjonowanie niekorzystnych ustaleń z SportFive.
Rafał Romaniuk: – Nie był przygotowany do zarządzania organizacją wielkości PZPN-u. W federacji rozgrywały się przeróżne interesy, niektóre zabetonowane, był ciągle manipulowany, rozgrywany, nie miał żadnego doświadczenia w tych zakulisowych gierkach, pewnie nawet niektórych rzeczy nie dostrzegał, więc nieustannie przegrywał. Człowiekiem jest dosyć prostolinijnym, a tu nagle okazywało się, że ktoś z przyjaciela stawał się wrogiem.
Lato-bis
Lato po mundialu w RPA uderzał w przykre tony. Diagnozował, że „piłkarski świat to nam odleciał”. Ubolewał, że „lepiej od nas gra nawet Iran, choć nie wyszedł z grupy”, zaś „o takiej Ghanie czy Kostaryce” to nawet nie chciał mówić, żeby „nikomu w Polsce nie zrobić przykrości”. W listopadzie 2011 roku Lato udzielił głupiego wywiadu. W „Przeglądzie Sportowym” zapowiedział, że poda się do dymisji, jeśli Polska nie wyjdzie z grupy na Euro 2012. Idiotyczne to było, bo co to za prezes PZPN-u, który swoje być albo nie być na stanowisku uzależnia tylko od wyniku sportowego, ale skoro już takie słowa padły, to trzeba było się ich trzymać. Lato jednak rżnął głupa. Już gdy pytano go o to podczas niesławnego losowania grup w Kijowie, kiwał głową, że „a nie, nie, nie, to nie tak”.
Rafał Romaniuk, który tamtą rozmowę przeprowadził: – Zawsze mieliśmy normalną relację. Miałem wrażenie, że się nawet lubimy. Bywałem uszczypliwy, nie oszczędzałem go, nie bałem się zadawać trudnych pytań, powstawały mocne i trudne wywiady, ale mimo wszystko mu tu odpowiadało, dobrze się w tych rozmowach czuł. Po Euro 2012 zupełnie zapomniałem o tej jego deklaracji z listopada 2011 roku. Pani minister sportu Joanna Mucha wyszła jednak na konferencję prasową, zacytowała tamte zdanie i wezwała go do dymisji. Momentalnie wszyscy sobie ten wywiad odgrzebali i rozpętała się afera. Lato w stresie albo pod wpływem faktycznej niepamięci powiedział, że wypiera się tych słów. To nie było jednak przecież spotkanie przy piwie, tylko w gabinecie, więc odkopałem autoryzację. Początkowo nie wiedziałem też, że mam z tego nagrania, ale przejrzałem dyktafon, patrzę, cud, jest. Wyciąłem fragment, upubliczniłem, afera na cztery fajery. Przeszedłem się chyba po wszystkich telewizjach, bo temat dla mediów był ekscytujący. Presja na Latę była tak duża, że nie wystartował w wyborach.
Zanim to się stało, ostro krytykował Latę znacznie już aktywniejszy w kampanii wyborczej Zbigniew Boniek. Wciąż jeszcze urzędujący prezes PZPN-u próbował się bronić, ale robił to strasznie nieudolnie. Mylił liczby, fakty, daty. Gubił się w niezbyt skomplikowanych pojęciach ekonomicznych. Żeby startować w wyborach, trzeba było zebrać piętnaście głosów z puli WZPN-ów, a także klubów Ekstraklasy i I ligi. Niedużo, biorąc pod uwagę, że każdy z elektorów, czyli baronów i klubowych prezesów mógł zadeklarować trzy głosy poparcia. Tu kolejny kapitalny fragment z „Zibi, czyli Boniek”, gdzie redaktor Kołtoń wspomina z Bońkiem:
„- Pamiętam, że tego dnia rano zadzwonił do mnie Grzegorz Lato — opowiadał po latach Zbigniew Boniek. — Pytał, ile mam głosów poparcia. – Powiedziałem, że dużo… Wtedy palnął: „To oddaj mi kilka”…
– I?
– Parsknąłem śmiechem”.
Lato piętnastu głosów nie uzbierał. Rozżalony wydał oświadczenie o „rezygnacji” z udziału w wyścigu o fotel prezesa. Tłumaczył, że „wszyscy domagali się zmian, więc z mojej decyzji powinni być zadowoleni”.
Runął pomnik?
Rafał Romaniuk: – Wtedy wydawało się, że pomnik Laty runął. Prezes odchodził skompromitowany i upokorzony. Jego kadencja jawiła się jako totalna katastrofa. Nie dało się podjąć żadnej merytorycznej dyskusji o działaniach PZPN-u, który miał wizerunek na 1 w skali do 10, pewnie nawet podobnie dramatyczny jak za rządów Listkiewicza, choć historie były nieporównywalne: tam korupcja, tu raczej przaśno-buraczany klimat. Czas pozwala jednak na nabranie dystansu do postaci. Rany się zabliźniają. I już tak nie bolą. Ten pomnik nie runął. Szefowanie w PZPN-ie jest do wymazania, ale w Wikipedii zawsze widnieć będą jego wielkie sukcesy sportowe, a w sercach Polaków ostatecznie pozostaną medale z 1974 czy 1982 roku.
Miał do ciebie żal o przepychankę medialną z ostatnich miesięcy rządów?
Rafał Romaniuk: – Zaimponował mi, bo choć wyparł się swoich słów i musiałem mu udowadniać, że kłamie albo nie pamięta, to finalnie mnie przeprosił. Pierwszy raz publicznie na konferencji prasowej. Drugi raz, gdy przypadkowo się na siebie natknęliśmy. Powiedział, że głupio wyszło. I faktycznie przeprasza. Szczerze, mam do niego szacunek, bo nie każdy zdobywa się na taki gest.
Myślisz, że kadencja Kuleszy przeistoczyła się już w kadencję spod znaku Lato-bis?
Rafał Romaniuk: – Pamiętajmy, że odbiór afer i aferek Laty to był „hardcore”, tematy ogólnopolskie, obrabiali to absolutnie wszyscy. Za Kuleszy afery i aferki to wciąż bardziej skandale i skandaliki środowiskowe, twitterowe, ostatnio zaczyna się to szerzej przebijać, ale wciąż nie na taką skalę jak wtedy, nie jest to nadal temat na „Faktów” TVN-u. Raczej śmieszkowy, żenujący…
Z naszego tekstu „Podział wpływów w PZPN. Kto rządzi i kto za kim stoi? Sytuacja w związku po ostatnich aferach” wynikało, że Kulesza rządzi w PZPN-ie twardą ręką. Jest nieufny, kosi konkurencję, zmienia fronty, lubi siłę, którą daje mu prezesowski fotel, bo w gabinetach sprawnie osiąga swoje cele, trudno go przegadać, niełatwo wygrać z nim na argumenty. Przy tym jego kadencja już raczej nieodwracalnie kojarzyć będzie się z szeregiem drak i skandali.
Chaos i kłamstwa przy aferze premiowej. Zatrudnienie „Gruchy”, oskarżonego przez prokuraturę o udział w zorganizowanej grupie przestępczej, do ochraniania piłkarzy reprezentacji Polski. Antoni Fijarczyk, sędzia aresztowany w trakcie afery korupcyjnej, w klipie z losowania Pucharu Polski. Przepychanki z Fernando Santosem w sprawie meczu towarzyskiego z Niemcami. Zaproszenie skazanego za korupcję Mirosława Stasiaka na mecz kadry w Mołdawii. Próba zrzucenia winy za obecność Stasiaka w Kiszyniowie na sponsorów, a w konsekwencji wściekłość i zdecydowana reakcja Inpostu, STS-u czy Tarczyńskiego. Problemy z dystrybucją biletów na mecze z Chile, Czechami i ostatnio Wyspami Owczymi.
Nie za wszystko odpowiedzialny jest oczywiście Cezary Kulesza. Prezes zawsze będzie jednak twarzą związku. Przyjęta przez niego w tym roku narracja o spisku wymierzonym w jego PZPN nijak się nie broni, to tylko i wyłącznie zrzucanie winy na nieokreślonego wroga, zachowanie typowe dla polityków i działaczy okopujących się w oblężonej twierdzy. Nikogo więc nie zdziwiło, kiedy Robert Lewandowski mówił w Meczykach i Eleven Sports o „braku klasy” i „żenującym poziomie” ludzi na stanowiskach w PZPN-ie, który w ostatnich tygodniach zajmuje się głównie udowadnianiem, że Kulesza… nie jest pijakiem. Tak, to już może być Lato-bis.
Sztuka wybaczania
Lato w „Gazecie Wyborczej”: – Stołek prezesa to jest gorący kartofel, a ja nie byłem ani ulubieńcem mediów, ani ekipy rządzącej. Nigdy nie myślałem, że zostanę prezesem PZPN. Wyszło w taki czas, taka nagonka za afery korupcyjne. Trzeba było wszystko wziąć w garść. Powstrzymać tę czkawkę. Ale powiem panu, że w swoim życiu niczego nie żałuję. O, ja myślę, że nie straciłem. Z prawdziwymi kibicami miałem i mam dobre kontakty. A paru łobuzów zawsze się znajdzie.
Mecz Polska – Litwa w Gdańsku. Spiker wyczytuje nazwiska piłkarzy, którzy zajęli trzecie miejsce na mistrzostwach świata w 1974 roku. W pewnym momencie prosi o gromkie brawa dla Grzegorza Laty, zdobywcy siedmiu goli i tytułu króla strzelców na mundialu w RFN. Polscy kibice gwiżdżą.
Ten oburza się, że Franza Beckenbauera czy Eusebio w Niemczech czy Portugalii nikt by tak nie potraktował. Fragment innych gorzkich żali w „Przeglądzie Sportowym”:
„- To było bagno i ja musiałem się tym zająć. No chyba pamiętacie, jak to wszystko wyglądało.
– I chce pan powiedzieć, że żadnych afer za pan czasów w związku nie było?
– Jakich afer? Z moim udziałem? Czego nie zrobiłem, to było źle, tak mnie media kochały. To, co innym uchodzi na sucho, w moim przypadku obowiązkowo musiało być powodem do oburzenia, a w lżejszym przypadku do drwin. Nie pozwolę jednak, żeby ktoś zarzucał mi nieuczciwość. Szukali na mnie haków, chyba dwa lata miałem telefon na podsłuchu. Donosy szły na mnie, różne cuda. Przecież gdyby tylko cokolwiek na mnie mieli, gdybym miał odrobinę brudu za paznokciem, to wyprowadziliby mnie w błysku fleszy w kajdankach i byłaby sensacja na całą Europę. Ale nic na mnie nie mieli. Zająłem się z moją ekipą pracą i w dalszym ciągu uważam, że nie mam się czego wstydzić. Jeżeli ktoś jest innego zdania, to przykro mi, jakoś przeżyję”.
W 2014 roku jako były prezes na Walnym Zgromadzeniu PZPN po korytarzach hotelu Sofitel Victoria przechadzał się ponoć swobodnie i z pełnym uśmiechem. Miał też dobrą radę dla wszystkich malkontentów: „Nauczcie się jednego: dopóki człowiek nie został skazany, to znaczy że jest niewinny”.
Pamiętam też nasz wywiad pod tytułem „Wszyscy przemijamy” z 2021 roku. Zadzwoniłem do niego po śmierci Gerda Müllera. Rachował, że od Niemca dzieli go tylko pięć roczników. Naszły go życiowe refleksje, że nikt jeszcze nie wynalazł przepisu na długowieczność, że nie ma nieśmiertelnych, że po siedemdziesiątce przeciętnemu facetowi zostaje pięć, może dziesięć lat, ale legenda będzie wieczna. Oto fragment:
„Historii nie da się przekłamać. Jeśli próbuje się wnieść do niej fałsz, to jak dobrze wiemy po kłamstwach z czasów drugiej wojny światowej, nic dobrego z tego nie wynika, bo prawda zawsze się obroni, zawsze wyjdzie na jaw. Żartowałem kiedyś z dziennikarzy:
– Słuchajcie kochani, możecie robić wszystko, możecie mnie oczerniać, ale nie da rady wygumkować z historii światowego futbolu Grzegorza Laty.
O chamskich dziennikarzach, o ludziach przekłamujących historię nikt nie będzie pamiętał po dwóch-trzech latach od momentu, kiedy przestaną pisać, no. Zgadza się pan ze mną?”.
Chyba nic nie odpowiedziałem. Lato za to na wszystkie zarzuty i pretensje ripostował dobrodusznie: „Jestem chrześcijaninem, wybaczam wszystkim”.
Czytaj więcej o Polskim Związku Piłki Nożnej:
- Spowiedź niepijącego. Kulesza szczerze o trzeźwości
- Plotka i brak zaufania. Wyjaśniamy, dlaczego Jakub Kwiatkowski odchodzi z PZPN
- Piłkarze nie mogą grać u bukmacherów? I bardzo dobrze!
Fot. Newspix