Niecodzienne sceny obejrzeliśmy dzisiaj w Łodzi. Widzew naciska Pogoń w samej końcówce meczu, zamyka ją w hokejowym zamku, a ona… tak po prostu broni? Gdy jej piłkarze odbierają piłkę, nie biegną w siedmiu po gola na 3:1? Gustafsson wprowadza obrońcę za napastnika, który zagęszcza tyły? Nikt niczego nie odwala? Dziwne, naprawdę dziwne było to doznanie. „Portowcy” zagrali wbrew swojemu DNA i wygrali, co dobitnie pokazuje, że ich DNA ma pewne rezerwy.
Ten mecz układał się jak większość spotkań szczecińskiej bandy w ostatnich tygodniach: rywal miał spore pole do popisu i żywo atakował, ona sama tworzyła sobie masę okazji, wykorzystała może jedną trzecią, ale to i tak dało jej komfortowy wynik przed końcówką (idealny, żeby go roztrwonić). Do ostatniej fazy spotkania „Portowcy” podchodzili z rezultatem 2:1. Doskonale wiecie, czym to pachniało.
Wystarczyło przypomnieć sobie obrazki sprzed tygodnia: Pogoń prowadziła 3:1 z Wartą, ale zremisowała 3:3. Albo z końcówki listopada: drużyna Gustafssona miała 2:1 ze Stalą, tworzyła od groma okazji, ale i tak przegrała. Lub inne. Naprawdę wiele innych. Drużynę ze Szczecina cechowało w tamtych spotkaniach jedno: absurdalna nonszalancja. Zamiast siąść sobie na tyłku, cofnąć się i po prostu nie szaleć, to ona parła po kolejne bramki, których przecież wcale nie musiała już strzelać. W efekcie zamiast powiększać swój dorobek, tylko go trwoniła.
Dziś… zupełnie tego nie było. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia, gdy oglądaliśmy ostatnie minuty meczu. Widzew atakował, wrzucał, przerzucał, kiwał, strzelał, a Pogoń nic – niewzruszona! Nawet jeśli piłkarze z zachodniopomorskiego chcieli wychodzić z atakami (jak z Wartą, gdy przed golem na 3:3 grali w formacji 4-1-5), to skutecznie hamowali swoje zapędy. A jak już wyszli, to nie po to, by próbować strzelić kolejnego gola po huraganowym ataku, a utrzymać piłkę, ukraść trochę minut, raczej wycofać niż szturmować bramkę, może poszukać faulu.
No patrzcie – da się! Po kilku mniejszych bądź większych klęskach „Portowcy” postanowili posłuchać całej Polski, która powtarzała im, by wreszcie dali sobie spokój z taką grą, bo nawet jeśli jest ona atrakcyjna, to punktów nie przynosi (albo przynosi, ale o wiele rzadziej). W efekcie nasz ligowy potentat przełamał serię czterech meczów bez zwycięstwa i dał nadzieje na to, że wiosną trochę spoważnieje.
Gola na wagę trzech punktów zdobył Koulouris, który kończy rundę z dorobkiem ośmiu bramek, co należy uznać za całkiem solidny wynik. Zwłaszcza, gdy porównamy go z innymi snajperami Pogoni w ostatnich latach. Gdy Adam Buksa opuszczał Szczecin na rzecz Bostonu i klubu New England Revolution, miał na koncie po rundzie siedem trafień. Zahović wykręcił w swoim najlepszym sezonie jedenaście bramek. O zawodach pokroju Maniasa czy Parzyszka nie ma co wspominać. Grek załadował dzisiaj pod ladę (pomógł mu trochę rykoszet od Hanouska), wykańczając w ten sposób akcję Gorgona i Wahlqvista. W teorii: nic tylko się cieszyć. W praktyce: trudno chwalić napastnika, który powinien dzisiaj świętować hat-tricka albo i jeszcze więcej bramek. Wyliczyliśmy mu pięć dogodnych zmarnowanych okazji.
Pierwsza: jego główkę wybronił Ravas, ale i tak gola by nie było, bo Koulouris odpychał rękami Zielińskiego.
Druga: strzelił minimalnie przy słupku po szybkiej wymianie piłkarzy Pogoni.
Trzecia: Biczachczjan świetnie wykłada piłkę, Koulouris jest na czas, dostawia nogę, wybitną interwencję notuje Ravas.
Czwarta: nieudana próba strzału piętą (nieudana o tyle, że Grek nawet nie trafił w piłkę).
Piąta: Grosicki wystawia Koulourisowi niemalże do pustaka, lecz uprzedza go da Silva.
No cóż…
Dwie pierwsze bramki padły niedługo przed przerwą. Strzelanie zaczął Widzew. Ciganiks znalazł miejsce pomiędzy stoperami, którzy udawali, że są blisko siebie i zakładają pułapkę ofsajdową. Absurdalne ruchy Malca i Zecha wykorzystał Fran Alvarez. Pogoń szybko odpowiedziała. Gorgon nawinął sobie obrońcę, ale się poślizgnął, z czego skorzystał Grosicki – nabiegł na piłkę i wyręczył swojego kolegę z formacji ofensywnej.
Choć Widzew przegrał, to mógł się naprawdę podobać. Ciganiks swoimi podaniami napędzał akcje. Dobrze wyglądał Alvarez. Pawłowski odnajdywał się w roli wolnego elektronu. Sanchez dochodził do sytuacji w drugiej połowie, lecz nie przyczynił się do odrobienia strat, a wyśrubowania noty Cojocaru. Ale największy plus po stronie RTS-u stawiamy po stronie Pawła Kwiatkowskiego, czyli obrońcy z rocznika 2006, który zagrał w podstawie w miejsce pauzującego za kartki Mateusza Żyro.
15 listopada został zgłoszony do rozgrywek. W grudniu podpisał umowę z Widzewem. Ma 16 lat. I dziś wyglądał mniej więcej tak, jakby rozgrywał swoje setne spotkanie na tym poziomie. Urzekł nas swoją odwagą, gdy Grosicki wbiegł z piłką w pole karne Widzewa, włączył tryb turbo, a młodziutki defensor wyłuskał piłkę spod jego nóg czyściutkim wślizgiem, zupełnie nie przejmując się ryzykiem i klasą rywala. W innej akcji „Grosik” prowadził piłkę, a Kwiatkowski w bezczelny sposób po prostu ją sobie zabrał. W planie trenera Myśliwca miał uzupełniać się z doświadczonym Ibizą, ale ten z powodu urazu zszedł już po pierwszym kwadransie (do środka przeszedł da Silva, na lewą wszedł Ciganiks). Nawet i to nie zachwiało pewnością siebie młokosa, który może żałować, że runda już się skończyła. Trudno byłoby go bowiem posadzić na ławce po takim występie.
CZYTAJ WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Śląsk „przepchnął” kolejny mecz, tym razem derbowy
- Puszcza popsuła święta Jagiellonii
- Luis da Silva: Emocje są o wiele ważniejsze niż słowa [WYWIAD]
Fot. FotoPyK