Reklama

Totalna rezygnacja. Barcelona znów straciła punkty

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

16 grudnia 2023, 23:16 • 6 min czytania 7 komentarzy

Z ostatnich dziesięciu meczów we wszystkich rozgrywkach Barcelona wygrała zaledwie połowę. W lidze przegrała w tym czasie dwa niezwykle ważne starcia – z Realem Madryt i, w zeszłym tygodniu, z niespodziewanym liderem z Girony, piłkarsko biedniejszym bratem z Katalonii. W środku tygodnia Blaugranę pokonać udało się nawet belgijskiemu Royal Antwerp, dla którego były to jedyne punkty w grupie Ligi Mistrzów. Innymi słowy: Barça ostatnio dołuje. Jeśli miała się jednak gdzieś przełamać, to na Mestalla, w starciu z Valencią.

Totalna rezygnacja. Barcelona znów straciła punkty

Stadion w Walencji to jedno z ulubionych miejsc Dumy Katalonii w całej lidze. W ostatniej dekadzie przegrali tam tylko raz – w 2020 roku, 0:2. To też jedyny mecz w tym okresie, gdy nie strzelili w gościnie u Nietoperzy bramki. Valencia co prawda może nie rozkładała zawsze czerwonego dywanu, ale po prostu z Barceloną grać nie lubi. Również tą Xaviego – ten z Valencią do tej pory miał idealny bilans. Trzy wygrane na trzy mecze. Czwarte zwycięstwo, wiadomo, przyjąłby z pocałowaniem ręki. Tym bardziej, że w tabeli uciekali rywale – przed tą kolejką Girona miała już nad Barçą 7 punktów przewagi, Real 5. No i, w obu przypadkach, lepsze bezpośrednie starcia.

Ujmując rzecz inaczej: Barcelona w wyścigu o tytuł jechała ostatnio z wciśniętym hamulcem. Dziś wypadało zdjąć z niego nogę i dodać gazu.

Valencia – Barcelona. Poszukując wielkości

W Valencii w ostatnich latach dzieje się źle. To już nie ekipa, która regularnie walczyła o ligowe TOP 4 i rywalizowała czy to w Lidze Mistrzów, czy Lidze Europy. Dwukrotnie w ostatnich czterech latach kończyła sezon w drugiej dziesiątce. W pozostałych dwóch zajmowała dziewiąte miejsce w tabeli. W zeszłym sezonie długo wisiało nad ekipą Nietoperzy widmo spadku, ale ta ostatecznie utrzymała się zajmując 16. miejsce – najgorsze od sezonu… 1985/86. W tym jest nieco lepiej, przed tą kolejką była jedenasta. Ale na ogół gra słabo, Rubén Baraja – w latach 2000-2010 znakomity piłkarz Valencii, klubowa legenda – nie jest w stanie wykrzesać z tej ekipy niczego ponad przeciętność.

To zresztą nie może dziwić. Nietoperze nie mają piłkarzy na walkę o czołowe pozycje ligi. Skład łatany jest wychowankami, pieniędzy skąpi bowiem właściciel, Peter Lim, który od kilku lat regularnie wyprzedaje gwiazdy klubu, często za grosze. Już wiadomo, że w zimowym okienku – wbrew życzeniom Barajy – klub znów nie zainwestuje pieniędzy we wzmocnienia. Stąd dziś na Mestalla w 19. minucie meczu zgromadzeni na stadionie fani zgodnie pokazali żółte kartki z napisem „Lim go home”. Kibice chcieliby bowiem innego właściciela, gotowego sprawić, by ich zespół znów walczył o wysokie cele, nie o utrzymanie.

Reklama

Barcelona, oczywiście, ze szczytu na razie nie spadła. To przecież obecny mistrz Hiszpanii, ekipa, która w zeszłym sezonie uciekła wszystkim rywalom i która – na papierze – poczyniła sensowne wzmocnienia. Ale w tej kampanii gra ekipie Xaviego zupełnie się nie klei. Nawet w wygranych meczach Duma Katalonii daleka jest od tego, by jej fani czuli, nomen omen, dumę. A przecież od lat powtarza się, że gdzie jak gdzie, ale w Barcelonie liczy się nie tylko to, że wygrywasz, ale też jak wygrywasz. W ubiegłym sezonie – wobec triumfu w lidze – fani wybaczyli wiele boiskowych niedoskonałości.

W tym wybaczają coraz rzadziej, bo wyniki po prostu ich nie maskują. Coraz głośniej mówi się o tym, że misja Xaviego może zakończyć się przedwcześnie. Stery Barcelony miałby przejąć inny z jej byłych piłkarzy, Rafa Marquez. Sam Hiszpan z pewnością nie zrezygnuje, ale zdaje się czuć narastającą presję. Po ostatnim meczu w Lidze Mistrzów – tym przegranym z Royal Antwerp – atakował media, które jego zdaniem „nie są zjednoczone” i miał pretensje, że „nikt z dziennikarzy nie pogratulował mu awansu z pierwszego miejsca w grupie Ligi Mistrzów”.

Najwidoczniej zapomniał, że dla Barcelony awans z grupy LM – co nie udało się w dwóch poprzednich sezonach – to nie osiągnięcie, a minimum przyzwoitości. Do wielkości Barcelonie Xaviego więc aktualnie bardzo daleko. I wynikami, i stylem gry.

Bez polotu, bez energii, bez trzech punktów

W dzisiejszym meczu się to nie zmieniło.

W całym spotkaniu był może jeden fantastyczny moment w wykonaniu Barcelony. To podanie za linię obrony od Frenkiego de Jonga do Raphinhi w akcji bramkowej. Brazylijczyk zgrał potem piłkę do João Félixa, a ten wpakował ją do bramki z kilkudziesięciu centymetrów. Poza tym niezłe zagrania piłkarze gości przeplatali wręcz tragicznymi. Całe spotkanie pełne było zresztą niedokładności, to z jednej, to z drugiej strony. Bez pomyłek właściwie grał tylko Ronald Araujo, który doskonale zabezpieczał tyły w ekipie Barcelony. Co było ważne, bo rywale starali się grać długimi piłkami, zwykle kierowanymi w stronę Hugo Duro, lub szybkimi kontrami.

Te jednak rzadko Valencii wychodziły, bo jej zawodnicy albo niepotrzebnie zwalniali tempo, albo nie potrafili wypieścić podania, albo tracili piłkę w inny, niezwykle prosty sposób. A Barcelona wcale nie grała w obronie wybitnego spotkania. Araujo co prawda robił swoje, ale jego koledzy wielokrotnie nie dojeżdżali. Zespół lepszy od gospodarzy dzisiejszego spotkania, pewnie wykorzystałby to już w pierwszych minutach. Nietoperzom się nie udało.

Reklama

Ale i w grze Barcelony brakowało czy to pomysłu, czy dokładności, czy wreszcie zimnej krwi. Bo nawet gdy graczom Xaviego udało się wypracować sytuację bramkową, to potem świetnie spisywał się Giorgi Mamardaszwili, raz nawet na spółkę z Yarkiem Gasiorowskim, który wszedł na boisko w końcówce spotkania i uratował Valencię przed stratą gola, wybijając piłkę z linii bramkowej. Ogółem jednak Blaugrana grała ospale, nawet po bramce brakowało w jej szeregach radości, jakby piłkarze gości sami nie wierzyli, że ją wreszcie zdobyli. Bo fakt, trochę im to zajęło, trafili dopiero w 55. minucie. Ale trafili.

Barcelona sprzed kilku lat ruszyłaby w tym momencie do przodu. Przejęła kontrolę nad meczem. Dołożyła drugą, może trzecią bramkę. Tym bardziej, że Valencia wydawała się już zrezygnowana, rozbita.

Co zrobiła obecna Barcelona? Pozwoliła przeprowadzić niezłą akcję rywalom, w której jej obrońcy dali się wykiwać Hugo Guillamonowi, a ten w przepięknym stylu wpakował piłkę w samo okienko bramki Iñakiego Peñi. Ale to była 70. minuta, Barcelona miała ich jeszcze ponad 20 na zdobycie kolejnej bramki.

Sytuacji zresztą kilka sobie wykreowała, to trzeba przyznać. Ale żadnej nie wykorzystała, a po spotkaniu wszyscy jej piłkarze wydawali się po prostu całkowicie zrezygnowani. Tu wypada wspomnieć jeszcze o Robercie Lewandowskim, który, owszem, może był nieco bardziej ruchliwy niż w ostatnich meczach, ale właściwie nic wartego zapamiętania na boisku nie zrobił. A niektórych zagrań Lewy pamiętać by pewnie wręcz nie wolał.

Dla nas ten mecz to finał, bo potrzebujemy punktów. Głównym problemem jest to, że właśnie w LaLidze nie wyglądamy tak, jak powinniśmy. Porażki z Realem Madryt i Gironą na nas wpłynęły. Musimy „odzyskiwać” punkty. Jutrzejszy mecz jest bardzo ważny, z bardzo trudnym, energicznym i młodym rywalem. Ruben Baraja wykonuje świetną pracę. W tym sezonie wykonali krok naprzód, choć ostatnio nieco obniżyli poziom. Mamy trudnego rywala. Przygotowujemy się do tego meczu jak do finału – mówił przed tym spotkaniem Xavi (cytat za FCBarca.com).

Już po meczu wniosek jest jeden: jeśli to była Barcelona grająca finał, to w takim stylu nie wygrałaby nawet Pucharu Wójta Wąchocka.

Valencia CF – FC Barcelona 1:1 (0:0)

70′ Hugo Guillamón – 55′ João Félix

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Komentarze

7 komentarzy

Loading...