Manchester United nic nie znaczy w Lidze Mistrzów. 2011/12 – odpadnięcie w grupie z Benfiką, Basel i Otelulem. 2012/13 – odpadnięcie w 1/8 z Realem. 2013/14 – odpadnięcie w ćwierćfinale z Bayernem. 2015/16 – odpadnięcie w grupie z Wolfsburgiem, PSV i CSKA. 2017/18 – odpadnięcie w 1/8 z Sevillą. 2018/19 – odpadnięcie w ćwierćfinale z Barceloną. 2020/21 – odpadnięcie w grupie z PSG, Lipskiem i Basaksehirem. 2021/22 – odpadnięcie w 1/8 z Atletico. 2023/24 – odpadnięcie w grupie z Bayernem, Kopenhagą i Galatasaray. Rojenia o uszatym pucharze Champions League to pieśń z innej dekady.
Czerwone Diabły są w dupie. Kilka dni temu przegrały 0:3 z Bournemouth. Notują ujemny bilans bramkowy w Premier League. W Lidze Mistrzów napytały sobie biedy już wcześniej. Roztrwoniły przewagę z Galatasaray – 1:0, potem 2:1, ostatecznie 2:3; z Kopenhagą – 2:0, potem 3:2, ostatecznie 3:4; i znowu z Galatą – 2:0, potem 3:1, ostatecznie 3:3. Z Bayernem koniecznie trzeba było wygrać, żeby przedłużyć szansę na wiosnę w Europie. Nawet nie Champions League, bo tu dużo zależało od wyniku Kopenhagi, a Kopenhagi nie bawią frajerskie gadki, więc Kopenhaga wygrała, ale chociaż na Ligę Europy.
Cóż.
No tak. No nie.
Bez broni
Manchester United z Bayernem przegrał. W fazie pucharowej Ligi Mistrzów nie wystąpi. W grupie A zajął ostatnie miejsce, co angielskim drużynom nie zdarza się często. Od początku istnienia Champions League tylko cztery razy doszło do tego typu sytuacji. Dwa z nich to dzieło Czerwonych Diabłów. W tym sezonie nie mogło być inaczej, skoro w sześciu meczach straciły piętnaście bramek. Żadna inna drużyna nie straciła więcej goli – Royal Antwerp (na razie też piętnaście), Celtic (na razie czternaście) czy Crvena Zvezda (na razie dwanaście). Wstyd. Tak po prostu.
Przykre, bardzo przykre, ale Manchester United zagrał zwyczajnie słabo. Luke Shaw huknął z dystansu, ale w sam środek bramki Bayernu. Bruno Fernandes przestrzelił z szesnastego metra po dograniu Aarona Wan-Bissaki. Diogo Dalot okazał się słabszy w wyścigu z Manuelem Neuerem. Poza tym Rasmus Højlund przegrał niezliczoną liczbę starć z Kim Min-jae i Dayotem Upamecano. Generalnie piłkarze Czerwonych Diabłów mogli jednak rozłożyć ręce niczym Olaf Lubaszenko w „Psach”: „Nie mam broni, nie mam, kurwa, broni!”.
I za burtą
Bayern był drużyną dojrzalszą, ale jest w słabej formie, dopiero przegrał 1:5 z Eintrachtem. Widać było, że gościom zaczyna palić się grunt pod nogami, ilekroć tylko Manchester United decydował się na skomasowany i zorganizowany pressing. Aczkolwiek, przyznajmy, rzadko szło to w parze.
Albo: ewidentnie Alphonso Davies i Noussair Mazraoui mają problemy z odnalezieniem balansu między beztroskim hasaniem w ofensywie a odpowiedzialnym wracaniem do defensywy, z czego przynajmniej w teorii korzystać mogli Alejandro Garnacho i Antony. No właśnie, w teorii, bo w rzeczywistości Garnacho i Antony kopali się po czołach, a Manchester nie poszedł w ślady Eintrachtu i nie potrafił wykorzystać słabości układanki Tuchela.
Wystarczyło jedno świetne podanie Harry’ego Kane’a, a także mobilność i zimna krew Kingsleya Comana, żeby Andre Onana wyjmował piłkę z siatki, a losy zmagań w tej grupie Ligi Mistrzów na dobre zostały przesądzone. Bayern – w przeciwieństwie do swoich rywali – jest poważny. Od czterdziestu meczów nie przegrał w jesiennych kolejkach Ligi Mistrzów.
Uwaga, uwaga, Manchester United za burtą. Kibicom z Old Trafford pozostaje odpalić Netflixa i w nostalgii za złotymi czasami wybrać serial o Beckhamie. A na docinki złośliwców odpowiadać klasykiem z Jose Mourinho: „I prefer not to speak. If I speak, I’m in big trouble”.
Manchester United 0:1 Bayern Monachium
Coman 70′
Czytaj więcej o Lidze Mistrzów:
- Fatih Terim w świecie calcio, czyli półtora roku szaleństwa
- Maldini, Zanetti, Pepe… Najstarsi zdobywcy gola w historii Ligi Mistrzów
Fot. Newspix