W poprzedniej kolejce czołówka Ekstraklasy solidarnie stwierdziła, że nie będzie wygrywać, Śląsk został zapytany, czy też by nie chciał, ale nie, nie chciał i wygrał. W tej kolejce czołówka również stwierdziła – po co komu trzy punkty, tylko kłopot, zagraci nam magazynek, lepiej wziąć jeden, Pogoń i Lech nawet tego jednego nie zmieściły. A Śląsk najwyraźniej przestrzeni ma więcej, bo znów sięgnął po komplet i – prosta matematyka – odjeżdża reszcie.
Być może tak zwana elita Ekstraklasy nie powinna się martwić o mecze Śląska w stylu 4:0 z Legią albo 3:1 z Lechem, tylko o takie jak dziś. Przepchnięte, dociśnięte kolanem. W końcu nawet zepsuty zegar dwa razy w ciągu dnia wskaże dobrą godzinę, a punktować tak regularnie jak wrocławianie mimo konkretnych kłopotów w kolejnych meczach – duża sztuka. Tak też się wygrywa mistrzostwa. Dać show raz w miesiącu może w tej lidze wielu, ale złapać stabilizację na poziomie ekipy Magiery…
Chętnych jest zdecydowanie mniej.
A Śląsk nie zawsze ma łatwo. Tyle że gdy gra w dziewiątkę z Cracovią, to wygrywa. Gdy zaskakuje go ŁKS, to i tak w końcówce wciska bramkę. Gdy zanosi się, że nie da sobie rady z Puszczą, od 80. minuty padają trzy bramki. Dzisiaj, kiedy było na styku, rywal miał karnego, poprzeczkę, i tak na wierzchu jest wrocławian.
Oczywiście łatwiej tak żyć, gdy ma się w składzie Exposito. Na początku pierwszej połowy dał mini koncert – nie, że strzelił trzy gole i dorzucił dwie asysty, ale, cholera, czuć było klasę. Najpierw wywalczył rzut wolny w beznadziejnej sytuacji z boku boiska. Potem – gdy było jeszcze trudniej, bo tłok niesamowity – też postarał się o stały fragment. A na końcu zdobył bramkę z pomocą rykoszetu, kiedy statystyczny wskaźnik mógł pokazywać, że szansa na gola była nikła.
No, ale właśnie – liczby swoje, a gołym okiem widać, że Exposito to pan piłkarz. Gdy drużynie nie idzie albo idzie średnio, on jest często tym elementem, który decyduje. Świetna praca Magiery to jedno, dobra czy solidna forma reszty to drugie, ale bez Exposito dziś by się po prostu nie udało.
I jeszcze gdyby Radomiak miał w składzie Henrique w formie piłkarskiej, a nie w formie – nazwijmy to – zabawowej. Miał karnego, to uderzył na poziomie Sancheza; taki strzał broni pies z kulawą nogą, więc tym bardziej obronił Leszczyński, bramkarz z wpadkami w tym sezonie, ale ogólnie: porządny.
Ponadto napastnikowi Radomiaka w drugiej połowie piłka potrafiła spaść idealnie pod nogi, to nawet nie trafił w bramkę. Przy innej okazji – specjalność zakładu – w poprzeczkę.
Można doceniać chłopaka, że jest aktywny, że się znajduje tu i tam, raz nawet pomógł Posiadale i obronił za niego, ale na końcu wypadałoby zamienić trzy sytuacje chociaż na jednego gola. A to przecież nie pierwszy raz, kiedy skutecznością nie błyszczy.
Radomiak starał się coś wcisnąć, w końcówce Śląsk bronił wręcz rozpaczliwie, ale nic nie wpadło. I w sumie dobrze, trochę logiki w tej lidze też się przyda – jeśli ogłaszasz na chwilkę przed meczem, że twój trener odchodzi, to odbierasz sobie powagi i aż nie wypada ci zabierać punktu liderowi. Wiadomo, że zmiana trenera w Radomiaku była przesądzona już wcześniej, niemniej należy zadbać o jakieś wyczucie, bo jeśli nie, ekstraklasowe kluby zaczną wypuszczać oświadczenia w przerwie (choć może i to już było, pamięć zawodna).
Co do Śląska – mamy już pewność, że zimę spędzi w ścisłej czołówce tabeli. Co więcej: istnieje spora szansa, że będzie to pozycja lidera, skoro na trzy kolejki przed przerwą jest już pięć punktów przewagi nad drugą Jagiellonią. A jeśli ktoś zimuje w takim miejscu… To do czego ma się przygotowywać przed wiosną?
Wiadomo, że do walki o tytuł.
WIĘCEJ O 16. KOLEJCE EKSTRAKLASY:
- Chyba tylko Pogoń jest w stanie przegrać taki mecz
- Trela: „Kiereś won” jako symbol niepotrzebnie kreowanej dramaturgii
- Warta nieco popsuła jubileusz „Żylety”. Legia znowu nie wygrywa u siebie
Fot. Newspix