“Ardua prima via est” mawiali starożytni Rzymianie i zdaje się, że tak właśnie mogliby skwitować wczorajsze wydarzenia organizatorzy Grand Prix Las Vegas. Powiedzenie to odpowiada polskiemu “początki zawsze są trudne”, ale gdybyśmy tłumaczyli je bezpośrednio, to mówi ono, że trudna jest pierwsza droga. A to pasuje jak ulał do kontekstu afery ze studzienką w Formule 1. Zacznijmy od początku.
Dokąd powinniśmy się cofnąć? Dla porządku dobrze byłoby chyba zacząć od roku 2017, kiedy to nowym właścicielem F1 została amerykańska firma Liberty Media. To właśnie oni są jedynym promotorem najbliższego wyścigu, a powrót królowej motosportu do światowej stolicy rozrywki po czterdziestu latach wpisuje się w zapowiadane przez nich plany zwiększenia popularności wyścigów w Ameryce. Pomysł nie dziwi, zorganizowanie rundy GP w miejscu z tak bogatą ofertą wydarzeń towarzyszących wydaje się biznesowym i marketingowym strzałem w dziesiątkę. Koncern z okazji wydarzenia kupił w mieście działkę za 200 mln dolarów, gdzie postawił padok i budynki wykorzystywane przez sędziów, zaś łączną sumę wydatków poniesionych przez nich na organizację szacuje się na co najmniej 835 mln dolarów. Sporo.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Wiemy, że ściganie w Las Vegas wpisane jest także w przyszłoroczny kalendarz. Wyścig według planów ma odbywać się już zawsze w weekend przed Świętem Dziękczynienia. Wymienione inwestycje są na pewno długoterminowe, ale tegoroczny pierwszy raz jak na razie wiąże się z nieprzewidzianymi problemami. Dezaprobatę wobec organizatorów wyraził Max Verstappen, który zastanawiał się publicznie, czy akcenty pomiędzy show i sportem są w Las Vegas dobrze rozłożone. Do mediów trafiają też głosy niezadowolonych mieszkańców i kierowców, dla których wyścig uliczny wiąże się z trudnościami w przemieszczaniu się po mieście.
Przejdźmy jednak do studzienki.
Wszystko zdarzyło się podczas pierwszego treningu. Osiem minut. Tyle trwał. Trybuny w większości zapełnione, choć część kibiców może jeszcze nie dotarła, a tu już po wszystkim. Winny temu był poluzowany właz studzienki, który spowodował awarię w bolidzie Carlosa Sainza. U kierowcy Ferrari po najechaniu na nierówność uszkodzone zostały silnik, bateria i elektronika. Włoski zespół nie był zresztą jedynym poszkodowanym. Uszkodzenia bolidu zgłosił też team Alpine.
Co dalej? Organizatorzy dokonali inspekcji wszystkich studzienek na trasie, ale treningu już nie wznowiono. Drugi rozpoczął się z opóźnieniem, dopiero w nocy. Część kibiców nie wiedząc, ile potrwa przerwa, opuściła trybuny. W tym czasie dobrą robotę wykonali mechanicy Ferrari, którzy skorzystali z wydłużonego oczekiwania i przygotowali bolid Sainza na drugi trening. Obaj kierowcy włoskiego teamu osiągnęli w nim zresztą najlepsze czasy – pierwszy był Charles Leclerc, który wykręcił 1:35.265 a drugi właśnie Hiszpan z około półsekundową stratą (+0.517).
The moment Carlos Sainz hit a drain cover on the Las Vegas strip, causing FP1 to be cancelled pic.twitter.com/KIMbuZoteY
— ESPN F1 (@ESPNF1) November 17, 2023
Co ciekawe, Włosi zostali podwójną ofiarą niedopatrzenia organizatorów. Nie dość, że ponieśli wysokie koszty wymiany uszkodzonych części (szef zespołu, Frederic Vasseur, szacuje je na około milion dolarów), to jeszcze, zgodnie z przepisami FIA, tak duża ingerencja w pojazd, musi zostać ukarana i hiszpański kierowca będzie w sobotę przesunięty na starcie o 10 pozycji. Ferrari odwołało się od tej decyzji, jednak ich protest został rozpatrzony negatywnie. Sędziowie przyznali rację włoskiej stajni, że uszkodzenia w bolidzie powstały z winy toru. Przepisy są jednak w takich wypadkach nieelastyczne i wymagają nałożenia kary bez względu na okoliczności. Jedynym pocieszeniem dla Ferrari jest w tej sytuacji fakt, że będą mogli ubiegać się o odszkodowanie.
Czy je jednak otrzymają? A tego dowiemy się dopiero za jakiś czas.
Weekend w Las Vegas rozpoczął się więc od dużych kontrowersji, ale czy wyścig będzie odbywał się w cieniu skandalu? Niekoniecznie. Widzowie mogą szybko zapomnieć o wszelkich kontrowersjach, gdy zobaczą zjawiskowy uliczny tor okrążający największe atrakcje miasta grzechu. Neony nocnego Las Vegas i piekielnie szybkie samochody – to musi się sprzedać, a i sportowo może być to ciekawe widowisko. Tor ma kilka prostych, gdzie bolidy mogą rozpędzić się nawet do 350 km/h, a nowa, czasem śliska nawierzchnia plus chłód pustynnej nocy utrudniające dobranie odpowiedniego ogumienia mogą sprawić, że będzie to ekscytujący wyścig. Kto wie, może duch ryzyka obecny w kasynach nawiedzi także kierowców?
Okaże się to już w niedzielę o 7 czasu polskiego.
Fot. Newspix