Po znakomitym do oglądania pierwszym niedzielnym hicie mieliśmy nadzieję, że Legia z Lechem przynajmniej trochę nawiążą rozmachem w swojej grze do tego, co widzieliśmy w Szczecinie. Niestety, obejrzeliśmy taktyczne, zamknięte spotkanie, w którym jedni i drudzy przede wszystkim nie chcieli przegrać. Gdyby ten mecz rozegrano za zamkniętymi drzwiami i poinformowano o wyniku, praktycznie nic byśmy nie stracili.
Różnicę między tymi spotkaniami dobitnie pokazuje statystyka fauli. Pogoń z Rakowem łącznie miały ich 14, za to Legia z Lechem 41. Trzy razy więcej. Przepaść.
Legia Warszawa – Lech Poznań 0:0. Brzydki mecz
Sędzia Piotr Lasyk wyszedł z założenia, że gramy po męsku i nie gwiżdżemy głupot, ale chwilami brakowało mu wyczucia, gdzie jest granica między jednym a drugim. Nie potrafił też utemperować zawodników z obu stron, chętnie łapiących się z grymasem bólu za nogi przy każdej okazji.
Ten mecz był po prostu brzydki.
W pierwszej połowie jeszcze czasami coś się działo pod bramką Lecha. Bartosz Mrozek musiał się trochę wysilić po strzale Pawła Wszołka (później nerwowość swoją nieporadnością wprowadził jeszcze Joel Pereira), a już coś ekstra musiał zrobić po bombie Patryka Kuna. Bramkarz Lecha uprzednio zgubił się w tłumie na przedpolu, ale tą interwencją z nawiązką wszystko zrekompensował.
Legia nawet w końcu strzeliła gola, ale słusznie niezaliczonego z powodu spalonego. Lech kilka razy pokpił sprawę w swoich atakach, nie wykorzystując momentu, w którym jeden z zawodników był niepilnowany i należało mu podać w tempo. W efekcie Kacper Tobiasz cokolwiek do roboty miał dopiero po zmianie stron, gdy “Kolejorz” na chwilę nieco przycisnął.
Ten napór skończył się równie szybko jak się zaczął i potem już właściwie nie działo się nic. Wzajemne szachowanie się. Mnóstwo spięć. Mniejszych lub większy pretensji do rywala lub sędziego. Nie na to liczyliśmy.
Velde cieniem samego siebie
W ofensywie Lecha nie zawiódł tylko Mikael Ishak. Jeżeli cofnął się po piłkę, to z sensem. Gdy wędrował we własne pole karne, był bardzo przydatny. Jeśli dziś chwalić, to za takie rzeczy.
Kristoffer Velde od początku sprawiał wrażenie gościa, którego dopadła migrena, nic mu się nie podoba i w ogóle jakim prawem ktoś ciągle do niego doskakuje. Norweg przez 87 minut wykonał jedno dobre zagranie – do zbiegającego w polu karnym Ishaka, który został zablokowany. No, ciut za mało. Niewiele lepsi byli psujący wszystko Ba Loua i praktycznie niewidoczny Marchwiński, notujący kolejny nijaki występ po powrocie do drugiej linii. Legia z przodu prezentowała się odrobinę lepiej ze względu na akcje z pierwszej połowy, ale to nadal poziom poniżej przeciętnej.
Generalnie chwalić można głównie tych, którzy nosili fortepian, a nie tych, którzy mieli na nim zagrać. Nie mogło być z tego dobrej muzyki.
Fot. FotoPyK